gałąź
kolejna bezsenna noc. patrzę w gwiazdy. zbyt wiele
by policzyć. są za odległe by stały się
namacalne. tylko gałąź za oknem jest realna.
uchyla się pod dotykiem mego spojrzenia i co chwila
puka lekko w szybę jakby chciała mnie wyprowadzić
z tego mieszkania w krainy mego dzieciństwa. cichutko
otwieram okno i podążam za nią kalecząc stopy
.
o wieczność.
miasto
to był zwyczajny dzień. miasto jak zwykle parowało
tłumem spieszących do pracy i zapachem spalin
snujących się wzdłuż ulic. szukałem
pośród nich swojego miejsca ale moje kroki
odeszły gdzieś daleko. tam gdzie miasto
kończy swe panowanie a linia morza łączy się
z horyzontem. siedziałem na opuszczonej łajbie
i liczyłem przybijające do brzegu fale. miasto odpływało
ode mnie a jego gwar zakrzykiwały zgłodniałe
mewy.
przygotowanie do wyjścia
czuję że nadchodzi czas
by wyjść. rzucić ostatnie spojrzenie
na książki które cicho leżą na regałach
jakby wciąż miały nadzieję że do nich powrócę
że nie pozwolę im okryć się patyną kurzu.
jakby wierzyły że wystarczy zamknąć
oczy by to co nieodwracalne stało się
nieoczywiste. powoli zakładam buty
próbując przeciągnąć tę chwilę
w nieskończoność. ale drzwi ciągle kuszą
klamką. wystarczy nacisnąć.
stare drzewa
poznałem wiele krajów lecz nigdzie nie odnalazłem
siebie. tylko piramidy udawanych uśmiechów
ironicznie przymrużone oczy muzeów
sugerujących że w swoich wnętrzach kryjemy
eksponaty z tej samej epoki. próbuję odrodzić się
w sylwetkach mijanych chłopców i spojrzeniach
roześmianych dziewcząt ale zbyt szybko
stają się przeszłością. tylko stare drzewa obok drogi
wyciągają do mnie ramiona
nie pozwalają odejść.
powrót do domu
pamięci Mamy
wiem że już tam czeka na mnie z obiadem.
pachnie zupą szczawiową i pękiem świeżo ściętych
narcyzów. a ja jak zwykle się spóźniam.
jakbym nie zdążył dorosnąć
nauczyć się mowy zegarów.
niebawem
pamięci Ojca
niebawem dogonię cię ojcze i nasze cisze zbliżą się
do siebie. opowiesz mi o swoich tęsknotach
skrzętnie skrywanych w zaułkach wspomnień.
przybliżam się do twojej ciszy. patrzę jej w oczy.
ogromne jak u koni którym kiedyś nad horyniem
mierzwiłeś grzywy a które dziś
biegną po mnie.
odlot
odleciały ptaki z mojego ogrodu. stoję pod drzewem
i kreślę orbity ich powrotu. próbuję
naszkicować zarysy skrzydeł. ręka
jednak coraz bardziej chwiejna i kształty niepewne.
lotki nie wytrzymują naporu powietrza i gną się ku ziemi.
śpiew niczym echo odbija się od drzewa które jeszcze
daje schronienie. stoję pod nim i patrzę w niebo.
powoli rozprostowując
skrzydła.
druga strona lustra
odpłynęły poza horyzont stateczki mego dzieciństwa.
kotwicowiska młodości gdzie kiedyś mocowałem
cumy swoich marzeń dzisiaj straszą
połamanymi żebrami i rdzą dawnych konstrukcji.
a jednak lubię tu powracać. liczyć ślady pozostawionych
kroków. wsłuchiwać się w ich rytm. odtwarzać stare
szlaki wierząc że kiedyś zaprowadzą mnie na drugą
stronę lustra.
moje rzeki
płyną przeze mnie rzeki wraz z rozlewiskami. nazywam je
wzruszeniami. próbuję ujarzmić zaporami słów których
nie buduję z wielkich liter. tylko małe jest prawdziwe.
kryje się w dłoniach jak pisklę które dopiero ma wylecieć
w świat. to przed nim odkrywanie nienazwanego.
moje rzeki to one prowadzą mnie
do źródła.
śnienie
Ewie
wymyśliłem ciebie w młodzieńczych snach. zanim
stałaś się. zanim moje oczy przyzwyczaiły się
do twojego widoku. usta nauczyły twojego smaku.
dopiero kreśliłaś w oczach pierwsze przebłyski
uśmiechu. jeszcze nieświadome że sen stanie się
jawą. szedłem ulicą i śniłem. budziłem się a sen
się nie kończył. wyciągnąłem rękę a ty obok
właśnie stawałaś się.