Franciszek Czekierda – ABRAHAM LINCOLN, NARZECZONY, KTÓRY NIE PRZYBYŁ NA SWÓJ ŚLUB

0
79

Losy młodego Abrahama Lincolna (ur. 1809) tak się ułożyły, że nie odebrał szkolnego wykształcenia. Jednak dzięki uporowi i ambicji samokształcił się i dużo czytał. Jednocześnie pracował. Był flisakiem, robotnikiem na farmie, drwalem, palaczem na rzecznym parostatku, geodetą i współwłaścicielem sklepu wielobranżowego. W kwietniu 1832 roku został kapitanem kompanii milicji stanowej Ilinois, walczącej przeciwko Indianom dowodzonym przez Czarnego Jastrzębia (Black Hawk’a). Po trzech miesiącach wrócił do cywila. Rok później został poczmistrzem jednoosobowego urzędu pocztowego w Nowym Salem.
Była późna wiosna 1833 roku. Jedyną pocztę w mieście odwiedzała często Anna Rutledge, ładna dwudziestoletnia dziewczyna o rudych włosach, błękitnych oczach i jasnej karnacji. Jej nauczyciel ze szkoły w Nowym Salem wspominał ją jako lubianą przez wszystkich bystrą uczennicę. W okienku pocztowym pytała Lincolna o listy, których się spodziewała z Nowego Jorku od narzeczonego, Johna McNamary. Częstym gościem na poczcie był także przyjaciel Abrahama, Hill, który żywił wobec Anny pewną nadzieję. Po dłuższym czasie, gdy panna nie otrzymywała korespondencji, Hill zagadną ją z głupia frant:
– Narzeczony nie pisze?
– Wyjechał do Nowego Jorku załatwiać ważne sprawy – odpowiedziała naiwnym głosem.
– Może znalazł sobie inną? – zażartował.
– Proszę tak nie mówić – oburzyła się. – Po powrocie ma się ze mną ożenić.
– Oby to się sprawdziło. Na jego miejscu nie zostawiałbym tak pięknej panny – Lincoln przemógł własną nieśmiałość, uśmiechając się sympatycznie.
Anna odwzajemniła uśmiech, po czym szybko przykryła dłonią usta, jakby uczyniła coś niewłaściwego.
Po kilku miesiącach panna Rutledge otrzymała pierwszy list od Johna. Odebrawszy go z rąk Lincolna, usiadła na ławie w kącie poczty i w skupieniu czytała. Z każdą sekundą jej mina stawała się coraz bardziej zafrasowana.
– Chyba nic z tego nie będzie – Hill szepnął przez okienko do Abrahama.
– Też tak czuję – odrzekł.
Dziewczyna schowała list do koperty, po czym wytarła chusteczką toczącą się po policzku łzę.
– Proszę się nie martwić, panno Anno – Lincoln pocieszał ją. – Może wszystko jakoś się ułoży.
– Pisze mętnie, że ojciec mu umarł i że jeszcze długo nie przyjedzie – powiedziała smutno.
– Jak nic, kogoś sobie znalazł – Hill rzucił arogancko.
– Proszę cię, nie rób pannie przykrości – Abraham stanął w jej obronie.
– Na pani miejscu nie czekałbym… – Hill rzekł dydaktycznym tonem. – Końcem nosa czuję, że on tam zostanie.
Anna Rutledge zapłakała, po czym wybiegła z urzędu.

Po pewnym czasie ludzie w miasteczku zaczęli pogadywać, że bogaty młodzieniec z Nowego Jorku nie chce już biednej dziewczyny, bo znalazł sobie inną. Pogłoski okazały się prawdą.
Któregoś dnia Anna po raz kolejny odwiedziła pocztę. Hilla akurat nie było.
– Coś przyszło? – zapytała Lincolna bez wiary.
– Nie. Ale proszę się nie martwić, kandydat na męża jest blisko…. – zagadnął pół żartem, pół serio. 
Panna Rutledge spojrzała przeciągle w jego głęboko osadzone szare oczy i spłoniła się.
Lincoln zdał sobie sprawę, że popełnił gafę. Zmieszał się. Myślał o przyjacielu, nie o sobie.
– Hill jest świetnym materiałem na męża – uzupełnił.
– Jest bez ogłady. I cierpki.
– Ale jest dobrym człowiekiem – bronił go. – I bogatym.
– Pieniądze to nie wszystko.
Po jakimś czasie Hill, przeczuwając obojętność Anny, przestał się nią interesować.

Po upływie roku, gdy John McNamar nie dawał Annie znaku życia, ona wciąż odwiedzała pocztę. Trochę pod pretekstem oczekiwania na korespondencję, bardziej jednak z powodu poczmistrza. Między dziewczyną i Abrahamem zrodziła się sympatia. Po pewnym czasie Lincoln zamieszkał w zajeździe, gdzie pracowała Anna. Jej ojciec, James Rutledge, zbudował tę tawernę dla osadników przybywających do Nowego Salem, które założył w 1829 roku wspólnie z innymi pionierami. Ponadto był budowniczym tartaku i młyna. 
Anna, poza obsługą gości, nosiła w dużym koszu jedzenie do młyna. Abraham często towarzyszył jej, pomagając dźwigać ciężki kosz. Wspólnie spędzone chwile zbliżyły ich. Para zakochała się. Abe, jak zwracali się do niego najbliżsi, często odwiedzał konno dziewczynę na farmie jej rodziców i najstarszego brata, Johna. Farma znajdowała się w miejscowości Bethel, 30 mil od Nowego Salem. Pewnego dnia Anna zaskoczyła Lincolna:
– Z Nowego Jorku dotarła do mnie wiadomość, że McNamar jest… – zrobiła pauzę – oszustem – dokończyła z trudem.
– Zanim tam pojechał, kazał mi obmierzyć kilka akrów pola. Prosił, abym zapisał je pod innym nazwiskiem z powodu jakiegoś sporu rodzinnego. Nie miałem powodu, żeby mu nie wierzyć.
– Potwierdza to jego niejasne interesy. Poza tym nie chce do mnie przyjechać.
– Przykro mi – pocieszał ją.
– Po ukończeniu przez niego studiów mieliśmy się pobrać.
– Wierzyłaś w tę obietnicę? – zapytał wątpiąco.
– Formalnie wciąż jestem jego narzeczoną.
– Ważne, czy się nią naprawdę czujesz.
– Muszę uzyskać od niego zwolnienie z przysięgi – była skonfundowana.
– Jego zachowanie samoistnie zwolniło cię z obietnicy narzeczeństwa.
– Powinien mi to napisać.
– Wystarczy, że ty listownie wyrazisz swoją wolę – Lincoln rzekł prawniczym tonem. – To nie ślub, że obie strony muszą być zgodne. W czasie zaręczyn, jeśli jedna strona nie dochowuje obietnicy, przyrzeczenie traci ważność.

Dwa lata po poznaniu się, wiosną 1835 roku, Abraham i Anna zaręczyli się. Nie ma żadnych informacji o tym, w jaki sposób ten nieśmiały młodzieniec przeżywał czas narzeczeństwa. Jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że był to najszczęśliwszy okres w jego życiu.
W tym okresie w wielu miejscach stanu Illinois pojawiły się ogniska tyfusu. W pierwszych tygodniach sierpnia Anna Rutledge zachorowała. Opanowała ją szybko wysoka gorączka. Z dnia na dzień czuła się gorzej. Lekarz, po zbadaniu jej, był bezradny. Słusznie przypuszczając, że jest to choroba zaraźliwa, zakazał odwiedzania jej w pokoju, z wyjątkiem niezbędnej obsługi. W drugiej połowie sierpnia Anna poprosiła brata, aby wezwał Abrahama. Lincoln przycwałował jeszcze w tym samym dniu. Ujrzawszy ją w łóżku bladą, jak kreda, przeraził się. Nie dał jednak tego po sobie poznać. Usiadł na krawędzi łóżka, dotykając jej dłoni.
– Abe, odchodzę… – powiedziała słabym głosem.
– Kochanie, nigdzie nie pójdziesz – udał, że nie rozumie jej słów.
– Najdroższy, widzisz przecie, co się dzieje.
– Wyjdziesz z tego. Musisz tylko wierzyć – dodawał jej otuchy.
– Jestem taka słaba – próbowała bezskutecznie podnieść rękę. – Nie mogę nawet… – urwała. Zaschło jej w gardle. Abraham przyłożył kubek z wodą do jej spieczonych ust. Wzięła jeden łyk, więcej nie była w stanie.
– Proszę, Abe, idź już. Nie patrz na mnie… – męczyła się, wypowiadając z trudnością każde słowo –  nie chcę żebyś mnie taką zapamiętał.  
Lincoln pochylił się i pocałował ją w policzek. Spojrzał na nią po raz ostatni. Anna, trawiona wysoką gorączką i zmęczona rozmową, zapadła w sen. Abraham powoli wstał i cicho opuścił pokój. Niedługo potem Anna Rutladge straciła przytomność. Zmarła 25 sierpnia 1835 roku.
Lincoln pogrążył się w rozpaczy. Często samotnie spacerował po lesie i wzdłuż rzeki. Ktoś widział go siedzącego nad brzegiem, jak monologował, niczym pomylony. Opanowała go depresja. Jeden z przyjaciół usłyszał od niego, że nie może znieść tego, że Anna sama leży pod ziemią, kiedy zaś pomyśli o śniegu i deszczu, które będą padać na jej grób, ogarnia go nieopisany smutek. Gdy najbliżsi zauważyli, że dzieje się z nim coś złego, wspólnie z lekarzem nakłonili go do zamieszkania u przyjaciela, Bowlina Greena, który miał samotny dom za miastem wśród wzgórz. Przebywał w nim kilka tygodni, aż poczuł się lepiej.
Po pewnym czasie doszedł do siebie. Jednak czarne myśli długo go nie opuszczały. Dokładnie trzy lata po śmierci Anny w gazecie Sangamo Journal został opublikowany anonimowy wiersz Monolog samobójcy (The Suicide’s Soliloquy). Nie ma wątpliwości, że jest to utwór Lincolna, który w piśmie tym drukował wcześniej swoje utwory. Wśród wielu dramatycznych strof znajduje się następująca:

Tak. Postanowiłem już,
Wybrałem serce, ten punkt,
W który wbiję nóż,
Czeka mnie piekło, cóż…

Jako drwal zawsze nosił przy sobie nóż i to przyzwyczajenie pozostało mu później. Po śmierci ukochanej, przepełniony melancholicznymi myślami, zrezygnował z zabierania ze sobą noża.
Po upływie krótkiego czasu od dnia wyboru Lincolna na prezydenta, spotkał się z nim w listopadzie 1860 roku jego stary przyjaciel, Izaak Cogdal. Po złożonych gratulacjach i długiej wymianie myśli, rozmowa zeszła na osobiste tematy z zamierzchłej przeszłości.
– Wybacz pytanie, Abe, powiedz mi, czy kochałeś Annę – Izaak zaryzykował.
– Kochałem ją szczerze i mocno – odpowiedział bez wahania. – Była przystojną dziewczyną. Jestem przekonany, że byłaby dobrą, kochającą żoną. Nawet teraz często o niej myślę.

Abraham od wczesnej młodości był zabobonnym niedowiarkiem i fatalistą. Jednak znał Biblię i często ją cytował. Z natury był człowiekiem religijnym. Po utracie narzeczonej zbliżył się do ateizmu. Nie miał wiary w ścisłym chrześcijańskim znaczeniu. Co prawda wierzył w nieśmiertelność duszy, jednak nie uznawał wiecznego potępienia.

Od 1834 roku Lincoln zaczął studiować prawo za namową prawnika ze Springfield, Johna T. Stuarta, który pożyczał mu potrzebne książki. Po niespełna trzech latach został wpisany na listę palestry, po czym został wspólnikiem Stuarta w kancelarii adwokackiej. Między rokiem 1834 a 1842 był czterokrotnie wybierany do stanowej izby ustawodawczej w Ilinois. Był stosunkowo biedny, jednak jego pozycja społeczna była już znacząca.
W czasie wolnym od posiedzeń Abraham odwiedzał w 1836 roku w Nowym Salem dom Bennetta i Elżbiety Abell. Poznał ją przez swego nauczyciela gramatyki, który był z nią spokrewniony. Miała ona wykształconą młodszą siostrę, Mary Owens, mieszkającą w innym mieście. Obie były córkami bogatego plantatora. Lincoln widział ją raz przed kilkoma laty. Była od niego o rok starsza.
– Jak miło, że się znacie – Elżbieta ucieszyła się.
– Znaliśmy się przelotnie. Pamiętam ją, jako ładną pannę – Abraham odrzekł.
– Teraz jeszcze bardziej wyładniała. Byłaby z was udana para – rzekła z nadzieją.
– Jeśliby się tu pojawiła, może rozważyłbym z nią… –  zawahał się. – Może nawet bym się z nią ożenił – zażartował, mając poważną minę.
Elżbieta nie odebrała tego, jako żartu. Zaprosiła siostrę do siebie, zamierzając ją zeswatać z Abrahamem. Panna Owens pojawiła się nadspodziewanie szybko.
Kiedy Lincoln ujrzał ją po trzyletniej przerwie, był zaskoczony jej wyglądem. „Wiedziałem, że jest wybujałych kształtów, ale teraz zdaje mi się pasować bardziej na żonę Falstaffa – myślał krytycznie. – Choć buzię ma ładną, to skórę tłustą. Najgorsze… te braki w uzębieniu…”.
 – Jakam rada, że los znowu pozwolił nam się spotkać – Mary podała mu na powitanie pulchną rękę.
– Z wzajemnością – Lincoln zmusił się do uśmiechu.
Do rozmowy włączyła się Elżbieta.
– W niedzielę jestem zaproszona do znajomych. Proponuję, abyście ze mną pojechali jako… para – zaskoczyła Abrahama.
– Z miłą chęcią – siostra uradowała się, po czym spojrzała na zamyślonego kawalera.
– Oczywiście – odparł po chwili.

Znajomość z Mary Owens była relacją zbudowaną na pochopności, niedomówieniach, i zawiedzionych nadziejach. Po kilku spotkaniach z Lincolnem panna uznała, że jest zaręczona, choć on dał jej tylko niejasną obietnicę. Podczas kolejnych spotkań oboje nabierali wobec siebie coraz więcej wątpliwości. Po jakimś czasie Mary ujawniła swoją niechęć wobec jego surowych manier.
– Brak mu akuratności i ogłady towarzyskiej – skarżyła się siostrze. – Kiedy byliśmy u Mahoneyów, wszyscy mężczyźni pomagali swoim damom przy zsiadaniu z koni, a on rzekł mi: „Jest pani na tyle sprytna, że da pani sobie radę sama”.
– Fakt, jest trochę nieokrzesany.
– Brutal. Nie wiem, czy drwala potrafiłabym kiedyś przerobić w dżentelmena.
– Ale jest dobry i uczciwy.
– W małżeństwie to nie wszystko. Liczą się także inne przymioty, jak delikatność, ciepło, finezja… – Mary celowo pominęła podstawowy przymiot: miłość.
– Pamiętaj, ideału nigdy nie znajdziesz.

Mimo, że Lincoln nie miał dworskiego stylu bycia, był człowiekiem delikatnym. Myślał o zerwaniu związku, lecz nie chciał jej tego brutalnie powiedzieć. Napisał do niej trzy listy, w których przedstawiał ciemny obraz ich wspólnej przyszłości. W jednym z nich sugerował: „Pragnąłbym, aby pani była zależna jedynie od własnej decyzji i proszę nie myśleć, że chciałbym nasz stosunek zerwać (…). Gotów jestem uwolnić panią od tego uczucia na każde jej życzenie… (…). Nic nie mogłoby mnie tak unieszczęśliwić, jak unieszczęśliwienie pani przeze mnie, nic nie byłoby dla mnie większym szczęściem niż szczęście pani… Jeśli pani woli nie odpowiadać mi, to żegnam panią!”. Kiedy Lincoln w kwietniu 1837 roku przeprowadził się z Nowego Salem do Springfield, jego bliska więź z panną Owens osłabła. Na jesieni ich niby narzeczeński związek rozpadł się. Do końca nie wiadomo, czy na jego zerwaniu bardziej zależało jemu, czy jej. Po krótkim czasie od zakończenia związku Abraham odwiedził Bennetta i Elżbietę. Po kolacji pani domu odprowadzała go do wyjścia.
– Żałuję, że nic z tego nie wyszło – Elżbieta podała mu rękę. – Mary powiedziała mi, że zabrakło kilku małych ogniw do utworzenia łańcucha szczęścia.
– Proszę powtórzyć siostrze, że zachowała się nierozsądnie wyjeżdżając stąd, bo gdyby została, może znaleźlibyśmy brakujące ogniwa.

W 1839 roku miasto Springfield zostało stolicą stanu Illinois.
Abraham Lincoln i Stephen Douglas, senatorowie stanowi, byli częstymi gośćmi w domu bogatego senatora, Niniana Wirta Edwardsa. Jego żoną była Elżbieta, starsza siostra Marii Todd. W czerwcu 1840 roku dwudziestojednoletnia Maria wyjechała z Lexington, opuszczając ojca i macochę (która prawdopodobnie źle ją traktowała) i zamieszkała u siostry i szwagra. W grudniu tego roku Lincoln poznał ją u Edwardsów. Dziewczyna była dosyć ładna, niewysoka, mająca krągłe kształty. Ambitna. Otrzymała dobre wykształcenie, a podczas konwersacji umiejętnie wplatała francuskie zdania i cytowała klasyków, czym zaimponowała Abrahamowi.
Kilka dni po poznaniu przez Marię Lincolna i Douglasa, Elżbieta rozmawiała z nią.
– Jak ci się oni widzą? Obaj mądrzy, jeden olbrzym, drugi niewysoki… – zaśmiała się wesoło.
– Dla mnie wygląd nie ma żadnego znaczenia – Maria odparła obojętnym tonem.
– Chyba nie chciałabyś mieć pokracznego męża?
– Douglas nie jest pokraczny, choć jest ładniejszy od tego dryblasa. Zresztą ani męska piękność, ani elegancja, ani nawet pieniądze nie nęcą mnie…
– Co cię zatem pociąga? – Elżbieta była zdziwiona.
– Powiem ci w tajemnicy: chcę być prezydentową.
– O, wysoko mierzysz, siostruniu.
– W swojej duszy zawsze rozważam, który z kawalerów ma najlepsze szanse kariery. Ten niższy jest bardzo ambitny i będzie łacno piął się w górę, a ten spokojny wielkolud chyba nie docenia siebie.
– Domniemuję, że podobasz się jednemu i drugiemu. W sztuce konwersacji jesteś niezrównana. Widziałam, że Abraham kilka razy zerknął na ciebie z uznaniem.

Wszystko to była prawda, lecz pozostawał jeden drobny szczegół; w tym czasie Abraham był pod wrażeniem szesnastoletniej ślicznej Sary Rickhard. Wspólnie chodzili na spacery i spektakle teatralne.
– Nasze biblijne imiona pasują do siebie – zauważył kiedyś w podczas antraktu.
– Chyba jednak nie – przekomarzała się.
– Mogą kiedyś stworzyć całość – próbował ją przekonać.
– Czyżby? – powątpiewała. – Jeśli zapuściłbyś brodę, może byłbyś podobny do niego. Ja natomiast nie mam nic wspólnego ze starą Sarą.
– Z tą brodą to nawet niezły pomysł… – zamyślił się.
Ich relacje, choć poprawne, nie stanowiły dobrego podłoża do narodzin uczucia. Sara miała do niego pewien dystans, czego on nie wyczuwał. Ponoć chciał się z nią żenić, lecz młodziutka dziewczyna odmówiła poślubienia kawalera, „którego maniery – jak się komuś zwierzyła – nie mogły oczarować panny z towarzystwa”.

Zawiedziony Abraham zwrócił większą uwagę ku Marii Todd. Obserwując ją, zauważył  także jej niełatwy charakter. Szybko ulegała zmianie nastroju; raz promieniowała radością, a po chwili – z błahego powodu – stawała się zła, bladła lub rumieniła się. Interesowała się wszystkimi nowinami, a w grach towarzyskich starała się za wszelką cenę wygrać. Jeśli przegrywała, wpadała w złość. Marię i Abrahama dzieliło wiele, ona była żwawa i zdecydowana on zaś powolny i wahający się, ona – słaba, on – mocny. Łączyła ich jednak bystrość umysłu.
Maria, mając do wyboru rokującego lepszą przyszłość Douglasa i nietaktownego Lincolna, wybrała drugiego. Nie przeszkadzało jej, że nie miał pięknej fizjonomii, nosił za krótkie spodnie, ani to, że nie umiał dobrze tańczyć. Wkrótce zostali parą.
Lincoln miał jednak poważne obiekcje, co do ich wspólnej przyszłości. Napisał na brudno list do Marii i pokazał go przyjacielowi, Joszule Fry Speedowi, wspólnikowi sklepu wielobranżowego.
– Rozważasz wszystko zbyt drobiazgowo – Joszua, po przeczytaniu listu, potrząsnął nim.
– To chyba dobrze?
– Nie powinieneś wdawać się w szczegóły, jeśli masz jej objawić najważniejszą rzecz. Z listu nie odczytuję jasno, co jest dla ciebie najważniejsze? Mogę się jedynie domyślić, że brak miłości…
– Chyba nie kocham jej tak bardzo, jakby należało – Abraham powiedział szczerze, zaciskając ze zdenerwowania szczęki.
– Właśnie. Jesteście narzeczonymi i dopiero teraz uświadamiasz sobie, że nie masz w sercu żaru?
– Mam, ale nie wiem, czy jest wystarczający na ożenek.
– Co do treści – Joszua ponownie spojrzał na brudnopis – jest zbyt powściągliwa. Poza tym przebija z niej twoja nadmierna nieśmiałość, co nie jest rzeczą właściwą w stosunkach z niewiastami – rzekł bez ogródek.
– Naniosę poprawki, list przepiszę na czysto i poproszę cię, żebyś jej zaniósł.
Joszua spojrzał na przyjaciela krytycznym wzrokiem.
– To, co na papierze, pozostanie na zawsze. I będzie dowodem przeciwko tobie.
– Odmawiasz mi pomocy? – Lincoln zasmucił się.
– Przeciwnie – Joszua w tym momencie zerwał się z krzesła i wrzucił kartkę do pieca.
– Co robisz? – zdenerwował się.
– Weź na odwagę i wszystko to powiedz jej osobiście.
Zafrasowany Abraham podrapał się po gęstej czuprynie, po czym podszedł do przyjaciela.
– Chyba masz rację – klepnął go po barku.

Nazajutrz wieczorem Lincoln odwiedził Marię. Oboje usiedli przy stole. Mówił jej niejasno o wątpliwościach tyczących się swego uczucia i o obawach co do ich wspólnej przyszłości. Był zdenerwowany. Kluczył i jąkał się.
– Abe, powiedz wreszcie wprost, o co ci chodzi – podniosła głos. – Bo wyczuwam, że coś cię gryzie.
– Tak, ale… – nie mógł przełamać wrodzonej nieśmiałości.
– Bądź mężczyzną i wyraź się jasno – zażądała stanowczo.
Abraham przełknął ślinę, duża grdyka poruszyła się i zdawała się być jeszcze większa.
– Nie kocham cię.
Maria spojrzała na niego zdumionymi oczami, jakby nie dowierzała temu, co usłyszała. Po chwili wybuchnęła głośnym płaczem. Zerwała się z krzesła i – wciąż rycząc – chodziła nerwowo po pokoju. Zatrzymała się przed siedzącym Abrahamem, zrównując się wzrostem.
– Jesteś oszukańcem! – wyciągnęła wskazujący palec w kierunku jego twarzy, która wyglądała, jak skamieniała. – Oszukujesz nie tylko mnie, ale przede wszystkim siebie – zapiszczała.
Abraham, wpatrzony w okno, słuchał jej w milczeniu.
– Z cierpliwością znosiłam twoje nieokrzesanie, brak galanterii, dobrego tonu, niedbały ubiór… – wyliczała wściekła. Ale tego, że zwodziłeś mnie przez tyle miesięcy, nie mogę ci darować. Jak można być tak małym człowiekiem… – podeszła do niego jeszcze bliżej. – Abe, jesteśmy przecież parą… – nagle zmieniła ton na litościwy.
Lincoln wyglądał na spokojnego, lecz wewnątrz był rozedrgany. „Po wyrzeczeniu tych słów powinienem natychmiast wyjść. Dlaczego tego nie zrobiłem… – zastanawiał się. – Wyjść, czyli uciec, jak tchórz? To nie w moim stylu. Wyjaśnię jej, o co mi chodzi…”.  Chciał coś powiedzieć, lecz niespodziewanie opanował go przejmujący żal. Maria patrzyła na niego wzrokiem skrzywdzonego dziecka. Abraham wstał i objął ją z całych sił. Po chwili zaczął całować jej wilgotną od łez twarz. Teraz całkiem już stracił rozeznanie, co do pewności braku wobec niej miłości.
– Nie możesz mnie opuścić – powiedziała błagalnie.
Milczał. Po długiej pauzie odezwał się:
– Skoro jesteśmy parą, niech już tak będzie… – odrzekł niepewnie.

Okres od początku grudnia 1840 roku, kiedy zaręczyli się, do ostatniego dnia roku najeżony był kłótniami i nerwowością. Kiedyś Lincoln, widząc ją na ulicy idącą pod rękę z Douglasem, zrobił jej scenę zazdrości. Ona z kolei zrugała go za zbyt miłe stosunki z Sarą Rickhard, a później z powodu miłych rozmówek z jej urodziwą szwagierką, Matyldą, która jakiś czas gościła u Edwardsów. Powiadano o niej, że złamała wiele męskich serc.
Data ślubu została wyznaczona na 1 stycznia 1841 roku. Przygotowania do ożenku i wesela ruszyły pełną parą. Podczas, gdy narzeczona pochłonięta była wyborem najpiękniejszej materii na suknię, welonu, wiązanki ślubnej, pantofelków, rękawiczek, przymiarkami u krawcowej, listą gości i tysiącem innych ważnych dla niej spraw, narzeczonego wciąż dręczył niepokój.  
„Jakiś wewnętrzny głos przestrzega mnie przed tym krokiem – zamartwiał się w dzień i w nocy. – Powiedziałem «tak», lecz nie uwolniłem się od utrapień, przeciwnie jestem jeszcze bardziej rozwibrowany. Raz tylko byłem pewny, co do wzajemności uczucia, lecz niestety moja ukochana zmarła. Czy ja nigdy nie potrafię sprostać kobietom i sprawom wiążącym się z nimi? Przede wszystkim nie potrafię sprostać sobie. Jestem twardy co do zasad moralnych i społecznych, lecz zbyt miękki w kwestiach sercowych. Sam nie wiem, czy dobrze zrobiłem, kiedym rzekł, że jej nie kocham. Jednak dobrze! Szczerość serca uformowała szczere słowa. Ganię się za to, że nie pociągnąłem tego do końca. Czy dobrze przemyślałem istotę małżeństwa i wynikających z niego komplikacji? Nie odpowiedziałem sobie na podstawowe pytanie: jak mogę się ożenić i tworzyć z nią związek po moich kategorycznych słowach? Jak będzie mnie traktowała w przyszłości? Pomijam sprzeczność naszych charakterów, bo one także nie będą dobrym budulcem małżeństwa i rodziny. To wykracza poza logikę i moje siły. Uczciwość nie pozwala mi…” – przerwał myśl, która wydawała mu się zbyt dramatyczna.
W ostatnim dniu roku, gdy Abraham przyglądał się z rezerwą finalizowanym przygotowaniom ślubnym i weselnym, chciał porozmawiać z Marią. Ta jednak, otoczona siostrą i matką, była tak mocno zajęta przymiarką sukni i innymi szczegółami, że narzeczony w tym momencie był dla niej zbędny.
– Nie przeszkadzaj mi! – krzyknęła histerycznie.
Lincoln zdał sobie sprawę, że forma, która przed ślubem tak bardzo pochłonęła Marię, jest dla niej ważniejsza niż treść, narzeczony zaś jest tylko drobnym dodatkiem do jej bajkowego opakowania.
– Nienawidzę cię! – powiedział zdecydowanym głosem i opuścił pomieszczenie. Idąc zaśnieżonym chodnikiem miał mąt w głowie. Był bliski podjęcia radykalnego kroku, lecz wciąż się wahał.
– Przesadził – zauważyła siostra.
– Powinien cię przeprosić – matka była oburzona.
– To jedno z jego wariactw – Maria nie wykazywała objawów zdenerwowania. – Do jutra się uspokoi.
W dniu zaplanowanego ślubu, gdy wszystko było gotowe, łącznie z tortami weselnymi panny młodej i pana młodego, Abraham nie przybył na swój ślub. Z minuty na minutę zdenerwowanie Marii i jej rodziny rosło. Kawalera jak nie było, tak nie było. Na dwie godziny przed wyjazdem orszaku do kościoła, posłano po niego. Mieszkający z nim Joszua Speed nic nie wiedział, bo sam szykował się do wyjścia na ceremonię ślubną. Tymczasem Lincoln ukrył się w stanowym parlamencie. Przy okazji nadrabiał zaległości związane z projektem uchwały o licencjach. W gmachu izby spędził cały dzień. W pozostałe dni stycznia nie przychodził do pracy do parlamentu. Nikt nie wiedział, gdzie przebywał.
Co dalej wydarzyło się po desperackiej decyzji Lincolna? O tym za dwa tygodnie.

Franciszek Czekierda

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko