– opowiadanie –
W sobotę Jadwiga Rogacka nabrała apetytu na kartacze, takie wielkie, podłużne pyzy ziemniaczane z mięsnym nadzieniem. Posypie je przysmażoną cebulką, bo nic na skwareczki nie ma. Od razu poczuła w ustach ich smak. Mają się gotować 6 minut.
Rozcięła wielki foliowy woreczek, wypełniony w połowie przez 14 kartaczy. Woda już wrzała, więc zamachnęła się i wsypała do niej całą zawartość. Zaraz chciała zamieszać to wielką łyżką, ale wszystko się ciasno skleiło w jedną wielką bryłę, uczepioną ścian garnka. Nie ugotują się tak! Nie wypłyną. Zmartwiona pobiegła do szafki po większy garnek. Byle nie za wielki, jak kiedyś koleżanka.
Wybrała średni i spróbowała odrywać po jednym kluchu, by je przełożyć. Kaleczyła je łyżką, rozrywała, ale mozolnie przelewając po trochę wrzącej wody, przeniosła wszystko do większego garnka. Tylko nadal niełatwo było je zamieszać, bo w trakcie gotowania wchłaniały wodę i się wciąż powiększały. Znów wypełniły szczelnie garnek! Powinna była wziąć ten największy. Jadwiga unikała go od przygody koleżanki z pracy, która kiedyś przestrzegała, by nie kupować flaczków pewnej firmy, bo niedobre.
„Widzisz – mówiła Basia, gdy odwiedziła ją w domu – kazali te flaczki gotować w trzech, lub czterech, litrach wody. A ja miałam tylko taki trzylitrowy i w tylu ugotowałam. Wyszły zupełnie bez smaku.” Tu zademonstrowała stosowne opakowanie, które sobie zostawiła jako przestrogę.
Jadwiga założyła spokojnie okulary i zaczęła czytać przepis. A tam stało jak byk: „Wrzucić zawartość opakowania do ¾ litra wrzącej wody…”.
Basia stropiła się. „Widzisz, ja chyba nie założyłam wtedy okularów.
Okulary zawiniły, a raczej ich brak, ale najbardziej zamieszany w to garnek, że niby za wielki. Przez to dziś ona sama wzięła mniejszy, potem nie dużo większy i kartacze się pokleiły. Zresztą było ich za dużo. Na co samotnej kobiecie aż 14 kartaczy, co po ugotowaniu były dwa razy większe? Na co to kobiecie nie mającej serca do gotowania? Jeść to nawet lubiła. Ale nie gotować. I to godzinami. Jak nawiedzała ją na coś nieprzeparta oskoma, a miała wolną chwilę i kogoś do towarzystwa, najczęściej jakąś pyskatą koleżankę, to szła z nią do restauracji. Na co dzień jadała w zacisznej stołówce pracowniczej. Trudno mieć serce do gotowania, gdy oddała je nauce? Nigdy nie pyta, czy było warto? Tak wyszło i było najlepiej.
Rozmyślała o tym, jedząc już kartacze. Były nieco rozmiękłe, ale polane masłem i posypane smażoną cebulką nawet smakowały. W garnku pozostało nieco wody, jak krochmal, z kawałkami rozwodnionego ciasta. Teraz śmiała się sama z siebie, że w roztargnieniu zapomniała wrzucać kluski po jednym, jak pierogi, dlatego się skleiły. Garnki też brała zbyt małe, w podświadomej obawie, by nie wyszło tak, jak Basi z flaczkami.
„Komu mogłaby tę dzisiejszą przygodę opowiedzieć?” – zastanowiła się i sama sobie odpowiedziała: – „Oj, kogo to obchodzi?”
Wszyscy znajomi nadal w biegu do kariery. Tylko ona marnuje czas na drobiazgi. Postanowiła szybko zjeść obiad i poczytać sobie jakąś powieść dla przyjemności. Tę od koleżanki, co ją napisała! Niemal o niej zapomniała. Tylko najpierw musi umyć garnek… Trochę poodkurzać mieszkanie na niedzielę. Tyle zawsze drobnostek trzeba pokonać, że nie starcza już czasu na przyjemności. Może tylko ona tak się grzebie?
Przypomniała sobie Ewę z akademika. Ledwo wróciły do pokoju z ostatniego wykładu i pospiesznej kolacji na parterze akademika, Ewa biegła w szlafroczku z falbankami do mycia i szybko rozkładała się na łóżku z książką. A ona dalej porządkowała jakieś notatki, zbierała się do mycia, wreszcie szła grzać wodę w wiaderku, bo ciepła się skończyła. Ewa już spała, gdy ona po myciu, jakiejś przepierce i układaniu ubrań na swoich półkach, senna gasiła światło, nie przeczytawszy nawet jednej strony.
A ta Ewa któregoś razu weszła w spór o czuczuńczę i czesuczę. Jadwiga pamiętała, jak stali w grupie przed salą wykładową i Hanka mówiła coś o materiale ubraniowym, zwanym: czuczuńcza czy czeczuńcza. Ewie tak się ta nazwa wydała zabawna, tak: „fikołkowata”- jak określiła -że wieczorem opowiedziała to ze śmiechem ich trzeciej koleżance w pokoju, Elizie, starszej od nich i bardzo mądrej, bo kończącej już drugi fakultet. Ta od razu ją poprawiła, że ta nazwa brzmi: „czesucza”.
To Ewie mniej przypadło do gustu. Było zbyt proste. Nazajutrz powtórzyła to Hani na korytarzu w przerwie zajęć. Hania na to żachnęła się, że wie lepiej, jak to się nazywa, bo jej babcia prowadziła wielki handel i sprowadzała zagraniczne towary.
Wieczorem wiec Ewa przekazała to Eli. Ta jeszcze bardziej się oburzyła. Przecież jako pierwszy fakultet skończyła ekonomię i uczyła się o rodzajach tkanin! Cóż, Ela zawsze była najmądrzejsza i szczególnie Ewie to imponowało.
Więc i to Ewa powtórzyła Hani. I ta się strasznie zaperzyła. Podniesionym głosem wyrzucała z siebie kolejne kontrargumenty!
Jak to się zakończyło, kto miał rację? – Jadwiga już nie pamięta. Jak i tego, dlaczego sama nie sprawdziła tego w encyklopedii? Po prostu nigdy nie traciła czasu na drobiazgi. Miała ważniejsze sprawy do zrobienia. I zawsze za mało czasu.
Tylko dziwne, że dziś po tylu latach te nazwy same wyskoczyły jej z głowy. Czyżby miała już początki sklerozy – przestraszyła się nie na żarty – kiedy pamięta się odległe drobiazgi, a zapomina o tym, co dziś. No tak, żeby kartacze wrzucać do wrzątku po jednym. I nie za dużo na raz. Ech, to tylko roztargnienie. Naukowcy, pochłonięci rozwiązywaniem różnych zagadnień, bywają tak trochę nieprzytomni. Opowiadali, jak to profesor od fizjologii po zajęciach z pszczołami wyszedł w ochronnej siatce na ulicę i doszedł tak aż do rynku.
Właściwie to nie powinna mieć obaw, bo choć nazwy „czeczuńcza” nie była pewna, to jednak po tylu latach aż tyle pamiętała. Chociaż mogło to być: „czuczuńca” albo „czuczuńcza”? Być może nawet Hania ją przekręcała?
A ciekawe, co z nią teraz? Co z Ewą, Elą? Rozpierzchły się po świecie. Ciekawe, czy by ją poznały. Szczególnie w tym fartuchu, którego jeszcze po gotowaniu nie zdjęła, bo była już tak głodna, że chciała jak najszybciej jeść te kartacze. Ona z pewnością by każdą z nich rozpoznała. Miała dobrą pamięć do ludzi. Wszyscy dziwili się, że kogoś pamięta z odległego i przelotnego kontaktu. Czasem nawet było jej głupio, że tak dobrze pamięta kogoś z klasy, ze studiów, z wycieczki, jazdy pociągiem, gdy ten ktoś wcale jej nie kojarzy. Wychodziło, jakby jej na tym zapamiętaniu szczególnie zależało. Albo na tej osobie.
Z czasem doszła jeszcze do wniosku, że wiele osób ma nie tylko gorszą od niej pamięć, ale też im wcale nie zależy na zapamiętywaniu innych. Wynika to stąd, że są oni sami dla siebie najważniejsi. Podejrzewała również, że niektórzy udają niepamięć, żeby okazać tak komuś jego nieważność. Że nie był tak ważny, by go zapamiętać. Takich szybko z pamięci wykreślała. Raz na zawsze. Może dlatego pozostała sama? Ktoś kiedyś nie popisał się wobec niej pamięcią… Ją pamiętał, ale zapomniał o czymś ważnym. Ona więc jego zapomniała. Może zbyt pochopnie? Czy żałowała? Nawet wobec samej siebie nie pozwalała się do tego przyznać! Później jeszcze raz zdarzyło się podobnie. Ale już wtedy miała przed nazwiskiem: „dr”.
Tak, od ludzi milsze bywają rzeczy. One mogą naprawdę sprawić więcej przyjemności. Nie miała szczęścia w miłości, nie poznała smaku idylli rodzinnej, ale ominęły ją też przyziemne troski domowe. Tak, poświęciła wszystko dla nauki, i teraz, gdy jej bieg do kariery dobiega końca, pozostają jeszcze rzeczy. Przedmioty, które mogą sprawić radość.
Nawet dzisiejsze kartacze. Krnąbrne, bo nie chcące się od razu ugotować, a jednak „zjadliwe”. Zaraz więc posprząta, odkurzy, coś tam przepierze i wreszcie sobie poczyta tę powieść koleżanki. Ona zarzuciła kiedyś lekkomyślnie drogę naukową i po licznych poszukiwaniach i odchowaniu dzieci, zaczęła pisać książki. Nawet nie popularnonaukowe, a zwykłe powieści. Niemądra, w nauce miałaby większą szansę wybicia. Była przecież niegłupia, nawet naprawdę zdolna, a jako pisarka ginie w tłumie piszących. Nikt o niej nie wie. Tylko przypadkiem wpadły na siebie w internecie, lajkując wpis kolegi ze studiów. Jednak pierwsze zdanie jej książki okazało się chwytliwe. Zaintrygowało Jadwigę. Dotąd nie poświęcała za dużo czasu na powieści. Czytała, ale traktowała je z pobłażaniem, że są, ale świat bez nich by się obył. Dziś się zawahała. Może one naprawdę coś dają? I są lepsze od ludzi?
Nie, tego by nie chciała. Dawno temu postanowiła raz na zawsze, że lubi ludzi. Z wyjątkiem „ człeko-podobnych drani”. Tej filozofii już ona, humanistka z dorobkiem naukowym, nie zmieni. Chyba jednak powieści mogą tu coś dodać. To, czego nauka jeszcze nie zmierzyła, nie wyliczyła. Coś jej zaświtało teraz w głowie, ale ta myśl była jeszcze mglista, by ubrać ją w słowa. Poczyta i spróbuje to zdefiniować. Nawet ująć w jakiś esej, artykuł. Powieść? Czym ona jest? Jaka powinna być w naszych czasach? Rozważanie tego ma zawsze sens dla humanisty. Może być impulsem do czegoś nowego. Jakiegoś opracowania z nowym spojrzeniem. Poczuła się znów w swoim żywiole. W przypływie entuzjazmu.
Późnym wieczorem Jadwiga wypełniła sobotnią pańszczyznę domową z myciem garów i odkurzaniem na czele. Nie lubiła tego, lecz nie miała jaśniepańskich zapędów, by we własnym mieszkaniu znosić panoszącą się kobietę do prac domowych. Wolała być u siebie sama, żeby jej nikt zza pleców nie zaglądał, co robi. Nie dała dziś tylko rady podlać kwiatków na oknie i przyszyć guzika w podpince kołdry, bo było już późno, a ona zanadto zmęczona. Niejedno robiła w domu pobieżnie z braku czasu i sił. A jak pisała ważny artykuł, w kuchni narastały zaległości. Tylko od jakieś czasu pisuje takie coraz rzadziej.
Zdjęła nareszcie fartuch, ten symbol kobiecego niewolnictwa, jak mawiała, i rzuciła go na haczyk za drzwiami kuchni. Nie trafiła i spłynął na podłogę. Schylając się po niego, poczuła ból w plecach. Na razie słaby. Trzymając się klamki, stanęła na palcach, by dosięgnąć haczyka. Sporo lat upłynęło, gdy go przybiła tu, w odpowiednim miejscu. Od tamtego czasu musiało ubyć jej wzrostu. Spódnice też stawały się coraz dłuższe, bo malała. I wiele półek już dla niej za wysoko. Pocieszała się, że póki zdrowie dopisuje, to najmniejszy problem.
Dochodziła północ, ale dopiero teraz mogła usiąść w fotelu pod lampą i poczytać powieść koleżanki. Była bardzo przejęta. Jakby głodna czegoś nowego, a zarazem powrotu niegdysiejszej aury, gdy tamta była z nimi wszystkimi, zanim wyjechała tak daleko.
Otworzyła w końcu książkę i znów przeczytała pierwsze zdanie: „Na drzwiach wisi napis: PORADNIA DLA STRAPIONYCH.” Pochyliła się niżej nad stronicami, jakby chciała objąć je ramionami dla siebie i szybciej dowiedzieć się, co się doradza takim strapionym, jak ona?
Krystyna Habrat
29. 2. 2024 r.
Ciut przypomina mi prozę “Jasia” Stoberskiego, krakowskiego pisarza i oryginała (1906-1997).