Marek Jastrząb – Rydwan, taras i skwerek

0
98

Od kiedy zostaliśmy przyjaciółmi, jego ulubioną rozrywką było podróżowanie. Chodził jeszcze, lecz jedynie na krótkich odcinkach, zaledwie przy łóżku. Za młodu poruszał się automatycznie, ignorując przeszkody, które z łatwością omijał, a istnienie ich dostrzegł dopiero wtedy, gdy nasiliła się jego niemoc. Coraz częściej zdarzało mu się iść krokiem niezdecydowanym, przypominającym chód kraba zanurzonego w mazi.

W jego sanktuarium, przeważnie otwartym dla gości, zaraz za wiecznie uchylonymi drzwiami, znajdował się fotel, wyeksponowany, majestatyczny i niemal wygodny bujak, a obok, wózek: beżowy „postrach nieprzejezdnych szos”.

*

Latem umawialiśmy się w pobliskim, niewielkim, przylegającym do domu parku. W rzeczywistości nie był to park, tylko skwerek uchodzący za namiastkę ogrodu. Kiedy mało kto poruszał się po nim bez pośpiechu, bo dla większości personelu stanowił wygodny skrót do pracy, gdy na jego ławeczkach siedzieliśmy zapatrzeni w niebo, byliśmy zasłuchani w swoje opowiadania. Lecz ich znaczenia nie były tymi, co po latach, gdy po skwerku lub ogrodzie, zaginął wszelki ślad. 

Wtedy mówiliśmy byle jak i byle co. Siedzieliśmy w ogrodzie i nie interesowały nas doczesne światy odwiecznych pomyłek. Nie podniecały odejścia od wiary w lepsze dni, oscylowania wśród pojęć prostych jak drut i słusznych jednocześnie. Albo mieliśmy bezsenne „schadzki” na tarasie. 

Położony wysoko, ludny ciepłem końca wieczoru, nakazywał nam spoglądać w czarny dół. Noc, gdzieniegdzie rozjarzona lampami pobliskiego parku, wydawała się tajemnicza. Prowadziliśmy na nim marudne i bezcelowe monologi z niewidzialnymi słuchaczami. Z rozmówcami, których ukryta obecność potwierdzała się naszym wołaniem w rozgwieżdżoną noc, a kończyła skokiem ciśnienia; oglądany z galaktycznej perspektywy, zanikał w cherlawym tętnie odsłuchiwanych ciał.

Ciemność nie zezwalała na racjonalne myślenie. Milcząc, ograniczaliśmy się do sygnalizowania rozpierającego nastroju w ten sposób, że niekiedy albo mój, albo jego ogienek papierosa wędrował w tę stronę, w której przebywał nasz zachwyt. Wędrował wskazując odległy, mroźny gwiazdozbiór mknący w przestrzeni.

Bo choć wiedzieliśmy, że jako „krewni przez doświadczenie”, powinniśmy trzymać się razem, robić dobrą minę do złej gry, dobrodusznie i bez szemrania godzić na swoje obecne położenie, jakkolwiek udawaliśmy, że życie jest ciągle przed nami, to zżerało nas przekonanie, iż nasze dylematy i wspominki, nie różnią się między sobą aż tak bardzo.

Przeważnie znajdowaliśmy się w trakcie gorączkowego niemyślenia o swoim najbliższym „kiedyś”. Na ogół braliśmy udział w odmiennych sytuacjach, a nasze rozmowy zakreślały tory i prostowały ścieżki nie te, którymi dążyli pozostali mieszkańcy, lecz te które gwarantowały nam przetrwanie w zgorzkniałym rozpamiętywaniu przeszłości.

Ale nie tyko nam były niezbędne nocne odwiedziny na tarasie. Niekiedy pojawiali się na nim inni rezydenci: niewidoczni za dnia. Jak ślimaki pozamykane w swoich osobnych pokojach – skorupach, nocami zaś prowadzące aktywne, żerujące życie.

Wówczas rodziły się w nich nieznane fantomy, piekące w sumieniu sprawy do uregulowania, zaległe problemy przywleczone z przeszłego istnienia, i kwestie te – siłą rzeczy niedokończone – tonęły w mroku i dogorywały w oparach mgły. Zmienione bliskością chłodu, zimnem nadciągającym od lasu, zmuszały ich do odłożenia wzruszeń na bardziej sprzyjające zmierzchy, a kto wie, czy nie na zawsze.     

Docierało do nas wtedy, że jesteśmy skazani na siebie, ponieważ nikt z personelu nie może pojąć naszych rozterek. Uświadomiliśmy sobie wtedy, że zatrudnieni tu, fachowcy od miłosierdzia, znają nas pobieżnie: są wynajmowani do odfajkowania pomocy. Znają nie tyle nasze wnętrza, co widoczne, cielesne futerały i dysponują teoretyczną, zasłyszaną wiedzą świętych lepiących pęknięte garnki.

Oślepiał nas nierealny blask przestarzałych wrażeń. Mimo to wydawało się nam, że niekiedy znajdujemy z nimi realny kontakt, bo choć do teraz pogrążaliśmy się w inwazji minionych barw, to nadal wydawało się nam, że jesteśmy dla nich ludźmi. A gdy dochodziło do nas, jak znikome i niedostrzegalne są dla nich nasze problemy, uśmiechaliśmy się do siebie z przepraszającym zakłopotaniem.

*

Wracam do niego pamięcią i widzę, jak skrzywiony, pomału, lecz wytrwale, sunąc korytarzem, wyjeżdża ze mną na późne wyprawy, najczęściej do Miasta. Mieliśmy ochotę uciec stąd, przenieść się tam, skąd wiało ciszą i nie było powrotu. Zapuszczaliśmy się w uliczki gazowych latarni, a nasz poradlony wzrok wydobywał z mroku zrujnowane fragmenty murów i wnętrza zaułków, budynki, wśród których goniliśmy umykające lata. W tym czasie ulice te były dla nas szerokimi, przelotowymi arteriami strachu. Jechaliśmy obok nieznanych domów, bez pośpiechu, ciesząc się kolorowymi odsłonami przemykających obrazów.                                                             

W trakcie podróży w nagłych podmuchach entuzjazmu, oślepiały nas te same, a mimo to odmienne, jasne strony mrocznych spraw, kwestii jeszcze nie przetrawionych, lecz już rozstrzygniętych za nas. Wynurzających się z niespokojnych skojarzeń i reminiscencji lub objawiających się w geście przekrzywionej głowy.

*

W spojrzeniach tylnego lusterka czy w panicznej ucieczce od zmartwień, dostrzegałem niegdysiejszy urok jednorodzinnych domków i działkowych ogródków, a po zaroślach, pełnych odpadów i rdzewiejącej przeszłości, brykało zepsute powietrze. Za nami zostawały ruiny kamieniczek, a przed nami otwierały się widoki na bezkresne, płaskie przestrzenie urozmaicone chatynkami, wypełnione odgłosami kur i szlifowania kos.

W dali czerniał las, do którego prowadziła pustka i wtedy poznawaliśmy, że świat, który zginął, zanim zdążyliśmy nasycić się jego pięknem, przemienił się, rozwarstwił, wypogodził jak tęcza. Był odmienny od dotychczasowego, wyblakłego i zamazanego. Był niby miejsce oddalone od wygodnego życia. Przybierał kształt znajomej i przyjaznej okolicy, w której nie musieliśmy bronić się przed własną ułomnością. W której mogliśmy zaprzestać kłaniania się w pas i na wszelki wypadek, w której nie byliśmy sami, choć nikogo przy nas nie było.

*

Podczas, gdy go za bardzo wyprzedzałem, powoli jechał dalej, toczył się wołając mnie, kiedy niknąłem mu z oczu, gdy nie mógł zorientować się, gdzie jestem. A skoro mnie wreszcie zobaczył i z trudem dogonił, wydawał tryumfalny okrzyk. Toteż zatrzymywaliśmy się na skraju szosy, on, zadyszany i z potarganymi włosami, ja, rozluźniony i skłonny do przemawiania. W radosnym poczuciu znużenia rozglądaliśmy się po nieznanej okolicy. Z onieśmielonym szeptem na zamierających wargach odważaliśmy się na podekscytowane manifestowanie żarliwych podziwów pod adresem natury.

Przerzucaliśmy się informacjami o swoich spostrzeżeniach, odkryciach, nieporadnych, uciętych w połowie. Mówiliśmy wtedy jeden przez drugiego, usiłując zdążyć przed sobą, mówiliśmy raz w te pędy, tokująco, chaotycznie i obszernie, wdając się w błahostki i dygresje, innym razem flegmusowato, w żółwich rytmach umożliwiających łagodne zejście z obłoków, jak gdyby rzeczy do natychmiastowego obgadania, przemyślenia czy wyparcia ze świadomości, wydłużały się lub kurczyły topiąc jak wosk.

Wiedzieliśmy jednak, że wyczerpani wędrówką po marzeniach, spłoszeni, burkliwi, zagubieni w nadmiarach sprzecznych emocji, z uczuciem niedosytu, uniżenie i z podkuloną ambicją, wrócimy na kolację. Wówczas milkliśmy, bo zaczęliśmy wierzyć, że nie, ma wyjścia i trzeba wracać. Że dopada nas, zbliża się nieuchronna pora dostawania lekarstw. Nadciąga czas rozdrażnionych spacerów od drzwi do drzwi, kolejna sesja wysłuchiwania odgłosów docierających zza ścian.

Więc kiedy ujrzeliśmy przed sobą wszystkie swoje lęki i zagrożenia, które nigdy przedtem nie odzwierciedlały pojedynczego rzutu lub urazu, ale były ich projekcją, zestawieniem, sumą tych, co już się wydarzyły i tych, co dopiero nastąpią, ważne stawało się to, że na szczęście nikt jeszcze nie musi nas pielęgnować!

W takich momentach liczyło się dla nas tylko to, że możemy jeszcze tutaj być, być w orzeźwiającym półzmierzchu, ostrożnie, kurczowo, niemal uniżenie, chłonąc wilgotną dal. Towarzyszył nam jednakowy nastrój porażek, falstartów, nieodwołalnych rozstrzygnięć, wracaliśmy więc potwierdzając tym samym utratę jakiejkolwiek nadziei.

Pojmowaliśmy wtedy, że ponownie spadną na nas odstręczające nastroje, krótkie żale zakończone wielogodzinnym smutkiem. Zaczynaliśmy zdawać sobie sprawę, że rozpoczną się w nas łańcuchowe reakcje, powrócą samobójcze nastroje, które będą lawinowo rosły.

Przewidywaliśmy więc, że już wkrótce nasze zmartwienia i doczesne choroby zaczną się rozwijać i nabiorą niepowstrzymanego rozpędu. I zorientowaliśmy się, że już nie będzie jak dawniej i nie umiemy reagować bez impulsywnych gestów, wyrzec się głośnych sprzeczek o bagatele sprawy i  porzucić psychologizujące zrzędzenia o  nadciągającej ułomności.

Pocieszaliśmy się jednak, że mimowolnym dobrodziejstwem uwiądu, jest fakt, iż zniewolony nim człowiek, nie wie, co stracił. Ma za normalny stan, w którym się znajduje. Natomiast to, co było za czasów jego sprawnego życia, traktuje jak wymysły, androny, uproszczenia, toteż coraz posępniej znosiliśmy myśl, że niczego już nie dokonamy, w niczym nie będziemy uczestniczyć, a o cudzych przygodach słyszeć będziemy jak przez watę.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko