Adam Ochwanowski – Cykl: Sonety niedokończone – podróżne

0
247
Filip Wrocławski
Filip Wrocławski

I

Kiedy wrócisz zmęczony z dalekiej podróży
Do ziemi naszych ojców i dziadów wąsatych
By poczuć się, choć chwilę, jak oni – bogaty
I czysty jak poranek po majowej burzy

Niech wtedy na ołtarzach codziennej kabały
Zapłonie ogień wieczny proroczej pamięci
Niech wezmą cię w ramiona nadnidziańscy święci
I zagrają kapele, które drzewiej grały

Niech naszej wspólnej drogi historia ulata
Do szczęśliwej krainy i lepszego świata

II

W kamieniu drzemie serce błękitnego nieba
Posiniaczone ciało, smutek wyrobiska
Wybrukowana droga, co bywała śliska
I zwykłych ludzkich uczuć nagminna potrzeba

W kamieniu grot się ostał pradawnych rycerzy
Mielące na przednówku stare chłopskie żarna
Zapomniany grób w lesie, przestrzeń planetarna
I coś co ludzki rozum, choć pragnie – nie zmierzy

Bo kamień na kamieniu, na kamieniu kamień
Przytul się do kamienia i w złoto go zamień

III

Gwiazdo, która dziejowe rozświetlałaś mroki
Wśród szczęku karabinów, bomb, świstu granatów
Gdy kruszyła się miłość w ramionach dwóch światów
A wiara i nadzieja wciąż myliły kroki

Poza patosem pieśni i zwykłą rozmową
Krwią niewinnie przelaną a toporem kata
Na oczach naszych matek brat mordował brata
A Bóg ojczyznę raczył zwracać nam na nowo

O Gwiazdo Betlejemska nie żałuj nam męstwa
Kiedy historia płacze na Placu Zwycięstwa

IV

Droga, która idziemy do innych i siebie
Znacząc codzienną mapę delikatną kreską
Niech będzie dla najbliższych i sąsiadów ścieżką
Pamięcią o umarłych i ręką w potrzebie

Gdy na rozstajach naszych czort z aniołem hula
Historia asfalt kładzie i kołem się toczy
A my zamiast otwierać przymykamy oczy
Na mądre rady błazna i głupotę króla

Pozostaw na poboczach pomruki złowieszcze
Daj odpoczynek butom i nie odchodź jeszcze

V

Do ubogiej stajenki nie ma dróg bogatych
Są zakręty historii, ścieżki przez pastwiska
Dal niedosięgła wzrokiem, co miała być bliska
Baterie pierwszej gwiazdy i wiara – na raty

Do zaspanych pasterzy trudno dobrać słowo
Węzła między dawnymi a nowymi laty
Dyjamentu gwiezdnego, kiedy palą szmaty
Nowiny, co się miała narodzić na nowo

I kiedy nas przytłacza, to co przeznaczone
Ściągnij Panie z nadziei cierniową koronę

VI

Bieżą z szopką pasterze z kolędą na ustach
Głosić dobrą nowinę i nadzieję nową
Ugoszczą ich: pojedzą i popiją zdrowo
Zostanie po nich pamięć i ulica pusta

Tylko psy wystraszone skaleczoną ciszą
Obszczekają trwożliwie diabła i anioła
A echo nam podpowie: Jedźmy, nikt nie woła
Z nadzieją, że go święci w niebiesiech usłyszą

Tlą się w oknach choinki, jak gwiazdy na niebie
Czekając nadaremnie na mnie i na ciebie

VII

Kiedy dożyję chwili, gdy dorośniesz wnuku
Opowiem ci o życiu, co pachniało bajką
O dymie, co dziadkową zachłysnął się fajką
O spalonym na wojnie historii pomruku

O kolędzie, dzieciątku, diable i Herodzie
Aniele, co pasterzy przegnał do stajenki
O Chrystusie, którego wydali na męki
I o duchu, co często budził się w narodzie

A gdy głos mi odbiorą zdrad śmiertelnych twarze
Jak Rejtan skaleczony, nagą pierś pokażę

VIII

Czas zatrzymał wskazówki na gwiezdnym zegarze
Noc rozebrana z czerni drży z zimna, na mrozie
Nie ma śladu po małym i po dużym wozie
Sen uciekł za opłotki niepoprawnych marzeń

Tylko śpią, jak zabici, wilk, pies, pasterz, owca
Trzej Królowie pijani – w przydrożnej gospodzie
Anioł zamiast zwiastować – ślizga się po lodzie
A stróż okłada kijem biednego wędrowca

Gdy pamięć mnie przerasta i zbyt ciasne gniazdo
Gdzie jesteś, moja pierwsza, Betlejemska Gwiazdo ?

IX

Paninki kraszą lica dorodnego zboża
O dostatnim zapachu codziennego chleba
Gdy rychtują urodzaj na poletkach nieba
Święty Izydor – oracz i łaskawość boża

W kąkolach i bławatkach zazdrość złością płonie
Bo nie o nich poeci układają wiersze
Bo ich nie dostrzegają pieśni rymy pierwsze
I okrutnie im ciasno w kwiecistym ogonie

Gdy na spękanej ziemi wyrastają maki
To są dobre, dla ludzi i dla życia, znaki

X

Mieszkaj w nas, Duchu Święty splugawionych grzechem
Odwróconych plecami do Anioła Stróża
Kiedy nad całym światem wisi w chmurach burza
Szatan drwi z Dekalogu i dławi się śmiechem

Krew Pańska wchodzi w ciało kruchego opłatka
A w codziennym rynsztunku ręka rękę myje
Nie wiemy co nas wzmocni a co nas zabije
Choć serce nam otwiera Przenajświętsza Matka

Gdy każdy z nas jest Panie ułomny i chromy
Pobłogosław, raz jeszcze, wszystkie świata strony

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko