W anegdocie o przestrzeni cmentarza, o nagłym spotkaniu ludzi i zwierząt, Jarosław Iwaszkiewicz odsłania dwa sprzeczne obrazy.
Tam, między grobami, wre przecież ciągła praca. Trwa mozół stanowczy i cierpliwy. Ptaki, owady, krety, jaszczurki pełnią swe jesienne obowiązki. I – jak wiewióreczka – gromadzą obfite zapasy, by nie dręczył ich głód w mroźnym sezonie Bawią się, czy pracują ? Ich ciała krążą wokół pni sosen. Trwają w żonglerskiej wirówce, w permanentnej gonitwie. Złoto i miedź ich ciała pali się ruchliwymi płomykami. Wewnątrz tej płonącej wirówki świeci dostojne, stateczne światło – na sosnowych drzew. Nie wiemy, czy te Mickiewiczowskie tancerki przeczuwają, że ich płoche znaki mówią nie tylko o istocie zabawy. Ich gesty świadczą również o powadze, naturze, o zakresie solennej pracy.
Człowiek, który odwiedza umarłych w przestrzeni cmentarza, oddycha powietrzem rozpaczy. Najpierw to powietrze jest gęste, dławi płuca, deformuje rytm serca. Później powietrze owo rozrzedza się, traci stopniowo swe groźne cechy, łagodnieje. Eter rozpaczy przemienia się w powietrze smutku, melancholii, zgody, trudnego porozumienia między żywym i umarłym. Bo żywy przynosi zmarłym swe bieżące troski i skargi. Dźwiga ciężary losu. Dzięki rozmowie z umarłym ucisza własne rozterki. Uśmierza gniew gorzkiej codzienności. Pyta zmarłych o ścieżki, jakie mógłby wybrać w trudnych obrotach czasu i losu.
Zwierzątko zaś, które się bawi i pracuje, w istocie jest ruchliwym synonimem trwania, żywotnej woli, rzecznikiem pogody pośród wszystkich pór roku. Wiele razy przekreśla człowiecze znaki smutku i samotności.
„Wojna już dawno minęła…” – powiada Jarosław Iwaszkiewicz, otwierając swe Panny z Wilka. Jaka wojna, w jakich latach ? – pytamy daremnie i gubimy się pośród wielu zatartych drogowskazów, wielu ech i przemilczeń historii – dzięki inicjalnym kartkom opowiadania.
„Wczoraj byłem na cmentarzu…” – to pierwsze zdanie, które otwiera Iwaszkiewiczowską Wiewiórkę. Jak mieszają się tu różne czasy z jego opowieści. Iwaszkiewicz obnaża gramatykę wojny, śmierci, pamięci, zapomnienia.
Warstwy czasu tracą więc swą wyrazistość w chronologiach wielu zdarzeń. Ten, kto napisał te zdania, jawi się nam zarazem jako żywy i poniekąd umarły. Łączy „wczoraj” z chwilą teraźniejszości, choć nie wiemy, czy bardziej widziadlana staje się minuta obecna, czy raczej tamta, odległa, bezpowrotna, zanurzona w śmierci i zatopiona w wielkim milczeniu.
W Wiewiórce, w tym drobnym, pozornie ulotnym, lecz ważkim poemacie prozatorskim wyznaje Iwaszkiewicz: „Pomyślałem z pewnego rodzaju czułością o gniazdku, które sobie słała wiewióreczka. I gdy już wyszedłem za cmentarne wrota i znowu szedłem do domu aleją różową od wiśniowych liści, wyobrażałem sobie, jak to ona wyjdzie z tej dziupli na wiosnę i niefrasobliwie rozpocznie swoje dzielne, beztroskie, bezcelowe życie – na cmentarzu.”
Wśród artystów, myślicieli, uczonych można przywołać wielu takich, jacy swą biografię doczesną i los wieczny zwykli łączyć z obszarem ogrodu, z myślą o ziemskich scenografiach, upodobaniach, przywilejach. Niekiedy przywileje te wynikają z ukrytej klątwy, ze splotu nieszczęścia i (,,,).
Drzewa mają być strażnikami umarłych. Umarli winni nadal stawać się opiekunami drzew. Mają chronić ich wiek sędziwy, jak dawniej, w swoim ziemskim czasie otaczali troską młodość tych drzew wybranych i obdarzonych kosztownym zachwytem.
Na każdym kontynencie, w zakątkach wielu klimatów, w każdym kraju możemy więc odwiedzać domy, ogrody i groby, sprzęgnięte niewidzialnym łukiem miłości i pamięci. Możemy badać treść ziemskiego i metafizycznego wyboru.
Grób Jacka Londona kryje się w rozległej posiadłości, która jest raczej olbrzymim lasem, parkiem i ogrodem, niż kalifornijskim gospodarstwem. Nad grobem, w którym umieszczono urnę z prochami Londona trwa potężny, rudoczerwony kamień nagrobny.
Podobne kamienie, jednak znacznie mniejszego formatu wykorzystano skwapliwie przy budowie wielkiego domu Londona. Tworzywo domu – w pewnym stopniu – jest więc tożsame z budulcem grobu. Zawiera się w tym sojuszu, w tej analogii znaczenie symboliczne. Tyle że dom Londona, gdy został całkowicie wykończony, tego samego dnia, po skrupulatnej inspekcji i po święcie, które miało być radosnym powitaniem domu, uległ tragicznemu całopaleniu. Więź między domem ziemskim i domem metafizycznym została nagle przerwana.
Kamienie, wykorzystane do budowy domu i grobu, pochodzą z posiadłości Londona. Godzi się zauważyć, że takie kamienie, umiejscowione na grobach wiążą się ściśle z dłonią i okiem artysty. Zawdzięcza on kamieniowi chwilę odpoczynku, minutę wdzięczności i moment kontemplacji – na trasie codziennej przechadzki.
W murach domu na Stawisku – jako element zdobniczy – dostrzec można okoliczne kamienie. Osobny, ciężki głaz, z trudem przetaczany w epoce lodowców, spoczął tedy na cmentarzu w Brwinowie, na grobie Jarosława Iwaszkiewicza. Kamień ten z pewnością przynależy do takiego, swoiście „rodzinnego” tworzywa. Nakazuje myśleć o bliźniaczej dwoistości domu i grobu. Kamień ów musiał być bliski autorowi Ucieczki do Bagdadu. Właśnie przed zbiorem tych „orientalnych” opowieści Iwaszkiewicz uplasował znamienne motto: „Słowa są kamieniami, a dusza nasza ogrodem. Jakiż ogród ułożysz z kamieni?”
August Zamoyski, naczelny w Polsce przezierca granitu, piaskowca i marmuru, ten, kto potrafił ujarzmić rzecz ludzką, dłutem i młotem kształtując wiele innych tworzyw, równie stanowczo, z uporem, precyzyjnie ustalił także miejsce swej mogiły. Dokonał wyboru w ogrodzie własnym, co nie może nas dziwić u twórcy, który uformował rzeźbę głowy Jana Kasprowicza. Znał nadto wszystkie przygody realne i duchowe, wynikające z miejsca, w jakim ufundowano mauzoleum Kasprowiczowskie – poza cmentarzem, w prywatnym ogrodzie, na sąsiedniej parceli.
Spoczął więc Zamoyski w ogrodzie o wyrazistej architekturze, między umiłowanymi drzewami i kwiatami, w ogrodzie swoiście przygotowanym do odrębnego, żałobnego celu. I chociaż ogród we Francji, pod Tuluzą musi być inny od ogrodów i lasów polskich, wybrał przecież miejsce w pobliżu świerka, w promieniu jego żywicznych woni. Drzewo to przypomina lasy parczewskie w okolicach rodzinnego Jabłonia. Konary świerkowe predestynują do tego, by grób artysty, gospodarza i suwerena posiadłości mógł zostać obdarzony kręgiem szerokiego, bezcennego, domowego cienia.
W późnych latach życia Zamoyski wiele trudu poświęcił, aby sporządzić projekt swej rzeźby nagrobnej i „zmaterializować” śmiały zamysł rzeźbiarski. Grobowi Zamoyskiego miały więc najpierw towarzyszyć psy, wymodelowane na kształt wyżłów pirenejskich. Artysta darzył je widomym sentymentem.
Czy w kształtach brązu, w gestach zwierzęcego bytu ujawnić chciał prawdę zwierzęcego oddania ? Czy pragnął dotknąć granic pamięci i ujrzeć widnokrąg wierności ? Czy sądził, że psy mogą rozeznać tajemnicę grobu ? Czy był pewny, że owe psy mogą powtórnie spotkać się z nami – na granicach zwierzęcych i człowieczych zaświatów ?
Z tropami zwierząt realnych i symbolicznych przyjdzie nam jeszcze zetknąć się w moim eseju o domach i grobach.
Nie wiemy zresztą, dlaczego Zamoyski porzucił myśl o zwierzętach, o czujnych strażnikach, skupionych nad grobem. Nie rozjaśnia tej decyzji wnikliwy komentarz Zofii Kossakowskiej–Szanajcy, zawarty w albumie August Zamoyski.
„Testamentalne” dzieło Zamoyskiego odsłania więc różne wersje finalnych przesłań wielkiego rzeźbiarza. Nie chodzi jedynie o „treść” rzeźby, lecz także o metal, w jakim urzeczowiona została jej natura, przejmująca i boleśnie gotowa do zdrady.
Chodzi o dwoiste „światło”. O jasność lub ciemność, jaką niesie Zmartwychwstanie Augusta Zamoyskiego. Srebrna powłoka szybko bowiem ciemnieje. Z jasności wynurza się mrok trudny do ujęcia i pokonania.
Jest w tej rzeźbie widoma energia i wola „z martwych powstania”. Czyli siła, która każe ciałom ludzkim przezwyciężyć istotę śmierci, więc istotę poziomu, snu bez horyzontu, snu bez szansy dialogu z żywymi. I siła ta sprawia, że musimy wrócić do idei „pionu”. Wyznacza ona sens i naturę nowego bytu. Zmartwychwstaje ten, umie pokonać wolę i chorobę poziomu. Kto dźwiga się z łoża niepojętego snu i nagłym gestem uświęca swe pierwsze, ozdrowieńcze kroki.
Dwie ważkie kategorie, jakim podlega sztuka rzeźby, sprowadzić tu należy do mądrości poziomu i pionu, a zatem do modlitwy, która umie ogarnąć owe formy mądrości, ogarnąć dlatego, że trud rzeźbiarza staje się właściwie kształtem modlitwy i sprawia, że modlitwa ta – jak pisał ongi Zygmunt Mycielski – za przyczyną i wzorem Jana Pawła II osiągnęła wysokość temperatury słonecznej.
Jest w tej rzeźbie energia „nuklearna”, tożsama z implozjami o mistycznym zakresie energii i tajemnicy. Monstrualny, straszny staje się więc ów pająk człowieczy, jaki – dzięki Zamoyskiemu – wydziera się ku nowej formie życia, okryty wszystkimi brudami tysiącleci, w odwadze i pewności świętego oczyszczenia.
Wyłania się w bólu i rozkładzie, w nędzy śmiertelnej cielesności, w tryumfie nowego, ostatecznego scalenia. Jak wielki, mężny kaligraf cierpienia Zamoyski ukazał wielostronny, wielomówny, duchowy szkielet swej istoty. Odsłonił rzeźbę swego człowieczeństwa. Ujawnił kręgosłup ludzki, wygięty jak łuk, utrudzony, celny i sprawny, pełen dalekosiężnej nadziei i widomego spełnienia.
Skoro już uzmysłowiliśmy sobie tak bardzo skróconą odległość miedzy domem a grobem, skoro „udomowienie” grobu mogło „dopełnić” się w sposób tak oczywisty, nie trzeba lękać się innych prób, dzięki którym popioły ludzkie stawały się cząstką przestrzeni domowej, uświęconą materią dnia powszedniego, obecnym znakiem wiecznej nieobecności.
Oto persony owego theatrum: Anna Micińska, córka autora Podróży do piekieł i Portretu Kanta, wyborna rzeczniczka literackiego depozytu Ojca, świetna edytorka pism Stanisława Ignacego Witkiewicza, eseistka o giętkim, czułym piórze.
Oto Aniela Micińska, zwana Nelą, siostra Bolesława, ciotka Anny, żona Jana – w szczególny sposób ciągle „obecna” na scenie tego theatrum.
Oto Jan Ulanowski, wuj Anny, pedagog, autor dziennika, na którego publikację cierpliwie, z nadzieją czekamy.
Oto scenografia doczesnego i metafizycznego teatru. Domek na Riwierze francuskiej, w Mentonie, na stoku, okrytym gęsto południowymi drzewami i kwiatami. Dom w obłoku ciepłych, przyjaznych woni. Dom z oknami, jakie wychylają się ku Morzu Śródziemnemu, oknami tak świetlistymi i błękitnymi, jakby swoimi obrazami okna te całkowicie wypełnili Matisse i Bonnard, każdego dnia hojnie darząc mieszkańców obszarem nieskalanej, słonecznej urody.
W tym więc domu dokonał się przegląd rzeczy, jakie pozostawiła Nela. Także ona – umarła – stała się poniekąd świadkiem tej bolesnej operacji, dzięki której żywi usiłują uwolnić się od terroru śmierci, oswoić rzeczy śmiercią tą porażone. Badając przedmioty umarłych, śledząc ich kształty milczące i zarazem wielomówne, pytamy raczej o sekrety żywych, niż o tajemnice umarłych.
Czy popiół patrzy? Gdzie są źrenice ludzkiego popiołu? Gdzie nadal trwa sztuka obopólnego „widzenia” – żywych i umarłych ? W czym tkwi próba poznawcza, jakiej lękamy się, bez przerwy pragnąc jej doznania?
„W istocie – sugeruje Anna Micińska – próba była niełatwa. Pokój Neli, w którym miałam zamieszkać, zmieniony został przez Janka w jej kapliczkę. Obok łóżka, na własnym Ciotki nocnym stoliku, Wuj postawił urnę z jej prochami, pod nią dzbanek z nieudolnie wtykanymi, ale co dzień świeżymi kwiatami z jej ogródka. W tej to „kapliczce”, której pozostałą przestrzeń stanowiła zresztą pozostawiona przez Nelę i nietknięta przez Wuja „perzyna” jej rzeczy – ubrań, lekarstw, papierów i książek – spędzić miałam ponad miesiąc, segregując, porządkując i rozkładając w szufladach całe życie Ciotki – zajęcie tyleż bolesne, co oswajające z jej stałą obecnością na nocnym stoliku i pozwalające mi w jakiś sposób się z nią utożsamić.”
Jak splątana, mroczna, gorzka musiałaby okazać się ta dramatyczna teatralizacja sztuki – o potężnym ładunku życia i miłości, ukrytym w martwych popiołach. „Nie ukrywam – wyznaje Anna Micińska – podczas owych kilku niezwykłych tygodni pozostających jakby poza realną przestrzenią i czasem, w gęstej „bergmanowskiej” atmosferze, z urną i popiołami Neli w roli głównej – zobaczyłam Wuja takim, jakim był naprawdę i takim pokochałam.”
Prochy człowiecze wędrują więc ponad kontynentami, odwiedzają miasta Czarnego Lądu, Ameryki, Europy. Przemieszczają się z samolotu do samolotu. Przechodzą z ręki do ręki, aż znajdą azyl, odczują spokój w dziecięcych miejscach swego bytu, w rodowych kaplicach, w kościelnych podziemiach, w sędziwych ogrodach czy parkach. Dokonuje się wówczas gorzki rytuał powrotu. Spełnia to, co od zarania ujawniło się jako przeznaczenie. Co miało być, a co zrealizowało się w nikłej cząsteczce złudzenia i rozsypało w proch, by śmiertelnym pyłem wypełnić żałobną urnę.
„Wrócili moi kochani Popiele – pisze Anna Rey Konstantowa Potocka w tomie wspomnień Przez góry, doliny – Przeszli przez obozy jenieckie, oflagi niemieckie, Ludwik przez Monte Cassino ze swą Brygadą Karpacką. Po pięćdziesięciu latach tułaczki na emigracji wróciły ich prochy z Kanady na cmentarz wysocicki, do rodzinnego grobu. Przyjęła ich ziemia miechowska, szumią im pola czapelskie i ściborzycki wiatr. Tylko domów już nie ma.”
Siódmego sierpnia, o piątej rano 1984 roku, oblężony przez kilka waliz, targając różne papierzyska, stosy listów, książek, nut i rękopisów, Zygmunt Mycielski sporządził lapidarną notatkę: „Urny z prochami Rózi i Kazia stoją na półce w moim pokoju, zrobimy złożenie w grobowcu w Wiśniowej za trzy tygodnie”.
Mycielski udzielił gościny swoim krewnym. Udzielił ich popiołom, lokując prochy człowiecze między fortepianem, książkami i partyturami, między skąpymi znakami dawnego życia i pamiątkami minionych zdarzeń.
{W tym miejscu muszę odwołać się do „poetyki” nawiasu. Celnie służyła mi zresztą w eseju Bardzo straszny dwór. Więc jak zapisać mam zdanie, jakie trzeba kreślić w alfabecie cienia, w literach światłoczułego pisma? Umarli lubią zapewne takie sąsiedztwo. Mało jednak wiemy o upodobaniach zmarłych. Nie jesteśmy także pewni, jakim widnokręgiem rozporządza ich pamięć.
Może, jak w elegii duinejskiej Rilkego, odwrócili wzrok od krajobrazów życia, od instrumentów swej pracy? Od przyjaciół, jacy ginęli albo zmieniali się w obrotach czasu?
Może umarli mają swe biblioteki, wolne od przekleństwa ognia? Może cieszą się księgami nieznającymi ciężaru – w swych niematerialnych dłoniach?
Kiedy stoję na cmentarzu w Trespiano, nad florenckim grobem Stanisława Brzozowskiego, szczelnie okrytym kłębami bluszczu, na przekór grobowi i tym pancerzom zieleni, jakby wszystko było przezroczyste i naoczne, widzę księgę, jaką szkielet dłoni Brzozowskiego przyciska mocno do s zetlałych żeber. Z tą księgą Dantego ów„poeta e filosofo” – tak określili go potomni na cmentarnym obelisku – nie chciał się nigdy rozstać. O tom Boskiej komedii prosił więc w „testamentalnym” życzeniu.
Kiedy odwiedzam grób Juliusza Kleinera widzę niemal, jak we wnętrzu grobowym tego filologa, przeziercy dzieł Słowackiego palą się wieloimienne płomienie. Eksplodują światła, tak szczodrze rozjarzone w księdze Króla – Ducha.
Obyczaj to sędziwy, mądry, odwieczny: wkładać książkę do trumny, wyposażać zmarłego, spełniać jego ostatnie życzenie.
W Certaldo, w kościele pod wezwaniem świętego Jakuba i świętego Tomasza, w centrum posadzki kościelnej mieści się – jak napisałem wcześniej – mieści się prostokątna płyta Boccaccia, pokryta ciepłą, jasnokremową płaskorzeźbą z wyobrażeniem twórcy Dekamerona.
W każdej cząstce tej płaskorzeźby uzewnętrznia się pogoda milczenia, spokoju, ciszy i zgody. Pogoda dłoni z delikatnymi, muzycznymi palcami, pogoda twarzy. Wreszcie – mówiąc według wzoru Iwaszkiewicza – pogoda księgi, jaka emanuje z ciężkiego woluminu. Dawny narrator z czułością podtrzymuje księgę. Boccaccio leży, jak zmarłemu przystało. Wydaje się jednak, że spokojnie czeka na godzinę powrotu. Że w każdej chwili może zerwać się z marmurowej płyty i wesoło okrążyć swe małe, baśniowe, rodzinne miasteczko. Jest gotów do zmartwychwstania. Do pokonania tej złudy śmiertelnej, jaka łączy się ze śmiercią człowieka.
Nie umiemy rozpoznać imion księgi. Nie wiemy, czy wraz z nią zamknęła się księga życia, opatrzona szacownymi klamrami. To księga finału czy księga początku ? Księga pożegnań czy księga powitalna? ]
Czas wrócić z Toscany do warszawskiego tła. Kto zachował w pamięci ciasne mieszkanie Zygmunta Mycielskiego w domu przy ulicy Chmielnej, [ dawniej Rutkowskiego ], tego nie zdziwi gorzki, cierpki zapis na innej stronie dziennika. Trzeba jednak powiedzieć – jeśli tak powiedzieć wolno – że autor Psalmów, twórca Symfonii liturgicznej przez cały dzień musiał ocierać się o urny z prochami ludzkimi. Doznając ich obecności, ich ciągłego naporu, dał przeto wyraz swej irytacji, swej żółci o politycznym sensie i zakresie.
Gdybym miał napisać gniewny pamflet przeciwko egzekutorom norm mieszkaniowych dawnej epoki, przeciwko bogatym absurdom w obszarze PRL –u, nie omieszkałbym przytoczyć ważkich zdań kompozytora i pisarza: „ jak można – pyta Mycielski – znaleźć swoje miejsce na 7,10 czy 18 metrach kwadratowych powierzchni mieszkalnej na głowę. Tyle, co grób i to nieduży.” – notuje kompozytor. Ale, stwierdzając fakt, chłodno ten fakt rejestrując, domyśla się przecież natychmiast, że konieczność bycia mieszkańcem grobu o nikłej powierzchni stanowi tragiczną, dojmującą metaforę. Że większość snów, pragnień i marzeń umiera w tej grobowej ciasnocie. Dławi się, skazana na daremność i klęskę.
Wędrujące popioły mają swe uroczyste etapy i „prywatne” postoje żałobne. Umarły wraca do miejsc, objętych kręgiem miłości, zachwytu. Umarły przyjmuje ostatnie podarki. Nie dziwi nas, że dla twórcy wielkich budowli powieściowych mogą to być upominki, uformowane w celnych, zwięzłych, muzycznych odmianach słowa poetyckiego. Strofom dawnych poetów – w żałobnym Adagio – sekundują dźwięki skrzypiec i wiolonczeli.
Nad urną z prochami autora Gron gniewu Henry Fonda odczytał Sonety do Laury Petrarki, Ulissesa Tennysona i fragmenty wierszy Roberta Louisa Stevensona. W Wigilię roku 1968 – pisze Jay Parini – „ Elaine i Thom polecieli do Kalifornii z prochami Steinbecka w srebrnej urnie w stylu Jerzego V. Elaine wspomina: << Dotarliśmy do 11 Ulicy w Pacific Grove w dzień Bożego Narodzenia ; postawiłam srebrną urnę na małej fontannie w ogrodzie. John zawsze kochał to miejsce >>. Kilka dni później prochy Steinbecka umieszczono na stałym miejscu obok prochów Johna Ernsta, Olive i Mary na cmentarzu zwanym Ogrodem Pamięci w Salines.” [tłum. Jan Maciej Głogoczowski ].
Dwa świerki, rosnące kiedyś opodal domu, w którym pojął, że musi gwałtownie, z odwagą i bez prawa do apelacji zamknąć swe życie, towarzyszą teraz Hemingwayowi – obok jego grobu na cmentarzu w Ketchum, w stanie Idaho.
Wysokie drzewa – jak potężna brama z dwoma słupami – sekundują temu, kto przyspieszył wyrok dla siebie przeznaczony i znalazł się po tamtej stronie bramy.
O związkach między domem i grobem myśląc, myślę więc przede wszystkim o drzewach. O najmilszych, zawsze wiernych, czujnych, oddanych opiekunach domów i grobów.
A.G.