Choroby mowy są groźne, dotkliwe, jątrzące. Lustro mowy chorej obnaża wszelkie choroby, polityczne i gospodarcze. Uzdrowienie słowa wiąże się ściśle z wysiłkiem uzdrowicielskim, który objąć musi obszar całego życia.
Nie chodzi mi więc o pospolite błędy. O wstydliwe pryszcze i wrzody na ciele języka. O tuzinkowe rokosze przeciwko składni. O kalectwa doraźne i lokalne. Podziwiam zresztą ludzi, którzy od lat trudzą się ofiarnie w różnych pogotowiach ratunkowych mowy. Spieszą zatem z rychłą pomocą. Cierpliwie śledzą każdą skazę mowy. Tłumaczą i radzą. Prostują kapryśne, splątane ścieżki. Są Don Kichotami wielu korekt i rewizji. Ich szlachetna działalność każe mi jednak myśleć o pewnej scenie z Przygód człowieka myślącego. Dąbrowska opisała mianowicie mały pożar – we wnętrzu wielkiego pożaru. Gdy w Warszawie czasu wojny „paliło się” całe miasto ogniem podziemnym, utajonym, wezwano straż pożarną do jednego domu, by ugasiła pożar, wywołany przez skórkę od słoniny…
Bez wątpienia, jesteśmy otoczeni wielkim pożarem przemiany. Słowa całopalą się w nim, „nicestwieją”, jak ciała w liryce Leśmiana. Ich sensy tracą dawną prawomocność i energię. W świetle tego pożaru małe grzeszki językowe wydają się czymś płochym, nikłym. Trzeba teraz śledzić wielkie afery językowe. Tropić konszachty ze słowem – podejrzane, bolesne i kompromitujące. Trzeba widzieć utajone przestępstwa i jawne zbrodnie. Trzeba dostrzegać językowe uzurpacje, nadużycia, fałszerstwa. W sferze ducha są one długo bezkarne. Żaden trybunał nie występuje z aktem oskarżenia przeciwko mowie chorej. I jej nosicielom, dawnym i nowym.
Mało kto zna dzisiaj prawdziwą cenę słowa. W ustach polityków słowo degeneruje się, gubi swój ciężar. Rozpierzcha się wiedza o kosztownym walorze słowa. O równowadze między słowem i rzeczywistością. O tej elementarnej zgodzie, którą słowo – po Norwidowemu – winno stale budować i „ zaręczać”.
W przemówieniach, sporach, wywiadach nęka nas ciągle choroba mętniactwa, mglistości, braku precyzji. To jedynie nasza mowa – bronią się niektórzy – jest ułomna, chroma, ślepa i szorstka, za to nasze myśli są szczere, prawdziwe, źródlane, zdrowe, słuszne, mądre i szlachetne.
Ci ufni biedacy nie czytali nigdy rzeczników polskiej szkoły logicznej. Nie znają dzieł Twardowskiego lub Ajdukiewicza. Otóż, panowie, światło mowy czerpie energię ze światła myśli. Ciemność mowy gęstnieje zawsze w mrokach myślenia. Za kalekim zdaniem stoją myśli kalekie, poronne, zdefektowane, zatrute. Myśli – poczwary, groźne, brzydkie, jałowe, puste. Myśli chore…
Kto cierpi na chroniczną „niewydolność” języka, w istocie dotknięty jest kalectwem myśli. Jego wewnętrzne zdrowie musi być podejrzane i dwuznaczne. Jego słuszność szybko traci wymierne legitymacje.
W naszym banku słów rośnie dewaluacja. Szerzy się anarchia, nasila chaos. Trzeba wycofać zużyte monety językowe. Walucie mowy należy przywrócić stabilną wartość. Inaczej zagubimy się rychło wśród znaczeń płynnych. Wśród sensów plazmatycznych, pozbawionych konturu i definicji.
Może więc ustanowić trzeba nowe święto ? Dzień elementarnej definicji ? Może godzi się zacząć od słów podstawowych ? Może scalić trzeba słownik pojęć ostrych i czystych, nieodzownych do budowania domu ze słów – we własnym domu ?
Kto uchyla się przed odpowiedzialnością za kształt słowa, ucieka od jasnych decyzji. Słowo jest widomym świadectwem decyzji. Mówi o spotęgowaniu woli, odwadze wyobraźni. O miarach marzeń i dokonań. Jako autor Wojny bez końca [ 1992 ] i zawartego w tej książce eseju Wstęp do opisu choroby wiem dobrze, że nowe choroby są często odmianą chorób dawnych.
Odczuwam przeto lęk, gdy słyszę, jak nagminna – wśród polityków – staje się pokora wobec języków „wypożyczonych”. Wobec słów, wypromowanych przez mocodawcę i usłużnie powielanych przez jego naśladowców. To jest prastara choroba języka – maski, zasłony. Choroba tarczy, za którą barykadują się ludzie, pozbawieni językowej wolności i pełni. Ci, którzy wciąż potrzebują cesarskich szat języka, a zapomnieli o baśni Andersena.
Trzeba śledzić nie tylko kariery ludzi, lecz także kariery słów. Ich chronologie i kalendarze. Czy wiecie, jakie słowo – w ostatnich latach – zrobiło w Polsce zawrotną karierę ? Otóż słowo, które przez wieki całe wymawiane było z grymasem dufnej, szlacheckiej, pobłażliwej wzgardy. Dokonało się to w kraju, który nie wydał przecież myślicieli samoistnych – o szerokim, światowym zasięgu.
Duchy Norwida, Brzozowskiego, Irzykowskiego ! Duchy Witkacego, Chwistka, Gombrowicza – przybywajcie więc i słuchajcie. Radujcie się, wy, którzy tyle mówiliście o czynach nazbyt rychłych, a myślach zawsze spóźnionych. Wy, którzy tak uparcie nękaliście polską myśl zdziecinniałą, szablistą, siermiężną, kontuszową, lunatyczną. Wy, którzy batami ironii smagaliście formę poniżoną i myśl zdegradowaną. Oto czas waszego, gorzkiego tryumfu.
Włączam telewizor i ciągle słyszę słowo „filozofia”. Najpierw była „filozofia” rządu, potem „filozofia” ministrów i resortów. Potem była „filozofia” gospodarki, „filozofia” rolnictwa. A potem rozkwitła już „filozofia” wszystkich i wszystkiego, na każdym miejscu i o każdej dobie. „Filozofia” łopaty, sznurka, gwoździ, gazu i prądu. Zapłakałem rzewnie, gdy usłyszałem w końcu to wyznanie epokowe, dumne i nieuchronne: „taka jest filozofia mojego sklepu”.
Nie wolno dopuścić do tego, by tragedie mowy rozegrały się we wnętrzu, zbudowanym ze ścian farsy. Precz z taką „filozofią”! Bez kantów, panowie, którzy nader rzadko trzymacie w dłoniach tom Immanuela Kanta. Nazbyt długo żyliśmy w czasach językowego szamaństwa.
Musimy żądać, by język wasz był uchwytny i czysty. Wolny od grzechów nowego zniewolenia. By nie stawał się narzędziem pociesznego kuglarstwa. Zwięzła ekonomia mowy niech towarzyszy zdrowej ekonomii gospodarczej. Nie wolno wam chodzić na smyczy języka. Trzeba panować nad aktami mowy. Trzeba ratować zagrożone tworzywo. Bezcenne tworzywo – także w epoce wolnego rynku. Tworzywo słowa.
Andrzej Gronczewski