Z inicjatywy Wacława Sadkowskiego, redaktora naczelnego „Literatury na Świecie” udałem się w podróż do Wietnamu w celu przygotowania numeru specjalnego, poświęconego literaturze tego kraju. Dzięki tej podróży do Hanoi, Hue, Da Nangu i Ho Chi Minh (Sajgon) udało się zebrać reprezentatywny zbiór oryginalnych tekstów, chociaż w latach osiemdziesiątych XX wieku – a ściślej dziesięć lat po wojnie – stosunki w środowisku literackim były dość skomplikowane.
W Polsce również miałem szczęście, ponieważ mogłem skorzystać z pomocy wietnamistów, m. in. Ryszarda Chmielewskiego, znawcy języka i literatury wietnamskiej. Dzięki niemu powstał numer specjalny „Literatury na Świecie”, zawierający tłumaczenia z oryginału opowiadań i fragmentów powieści. Były to m.in. „Noworoczne spotkanie” Nguyen Khaia, „Spalona ziemia” Nguyen Minh Chau, „Zachodnia kraina” To Hoaia, „Wiosna – głosy ptaków” Vu Tu Nama i „Światło księżyca” Nam Cao.
Natomiast „Słodki smak pokoju” Ngo Thi Kim Cuc przełożyła Kim Xuyen Huszcza, a wiersze poetów wietnamskich tłumaczył Andrzej Zaniewski we współpracy z Nguyen Tu Thanga i Izabeli Zdziech.
Nie wiem, czy dzisiaj spotkałbym tak znakomitego znawcę języka i literatury wietnamskiej, jakim był Ryszard Chmielewski. Nie ma też wietnamistyki w zakładach najbliższych tej kulturze, tzn. sinologii na Uniwersytecie Warszawskim, ani Jagiellońskim. Chyba tylko na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu od sześciu lat nauczana jest filologia wietnamska. Można więc spodziewać się, że wśród jej absolwentów pojawią się również tłumacze literatury tego niezwykle atrakcyjnego, liczącego ponad dziewięćdziesiąt milionów kraju. A tymczasem zapraszam do podróży na krańce Azji Południowo-Wschodniej w czasie minionym.
.
OD HANOI PO RZEKĘ SAJGON
Kartki z pamiętnika
„Po kolacji siedziałem w swoim pokoju przy ulicy
Catinat, czekając na Pyle’a”
Graham Greene Spokojny
Amerykanin
To nie była już ulica Catinat lecz Dong Khoi, czyli
Powstania Mas, a przedtem ulica Tu Do, czyli Wolności, po której przechadzał
się mój przyjaciel Kaikō Takeshi. Mieszkał pod numerem 1, to znaczy na samym
rogu, nad rzeką Sajgon w hotelu „Majestic”, noszącym dziś miano „Cu’u Long”, to
znaczy Dziewięciu Smoków, dziewięciu odgałęzień Mekongu, tworzących żyzną,
błotnistą deltę.
Myślałem o tym dawniej, pragnąłem przekroczyć próg tego hotelu, kiedy przed
laty tłumaczyłem opowiadanie Kaikō pod tytułem „Żołnierska zapłata” i kiedy
czytałem Jaśniejszy
mrok. Autor
mieszkał w Sajgonie w czasie wojny. Jego wypady w dżunglę kończyły się
powrotami do tego właśnie „Majesticu”, który w mojej wyobraźni urósł do
warowni. Ulicą Wolności jeszcze chodziły „śpiewające kwiaty”, bo tak Kaikō
nazwał Wietnamki, strojne, powabne partnerki mężczyzn, obcych, egzotycznych, i
pobratymczych — żołnierzy przybywających do miasta na krótkie urlopy i
przepustki. A przedtem „spokojny Amerykanin” snuł na tej ulicy intrygi misji
kulturalnej białego człowieka. Szlachetny Arnie Pyle chce uszczęśliwiać
bliźnich na siłę wedle własnych wzorów, a staje się po prostu zbrodniarzem. I w
tym przesłaniu Grahama Greene’a kryje się wielka prawda znajdująca
potwierdzenie nie tylko w wydarzeniach lat pięćdziesiątych, lecz także w
następnych dziesięcioleciach historii Wietnamu.
Pierwszej nocy w dawnym „Majesticu” zastanawiałem się nad tym, kim właściwie
jestem: Pylem, Fowlerem ze Spokojnego Amerykanina czy bohaterem opowieści Kaikō,
który kilkanaście lat wcześniej, w czasie okrutnej wojny, mieszkał w tym samym
apartamencie? I co tutaj robię? Ile znaczą dla Wietnamczyków moje spostrzeżenia
i ciągoty do pouczeń? Poprzez polskie doświadczenia powojenne widzę jak na
dłoni te same pułapki, których ustrzec się nie mogą. Popełniają te same błędy,
których cofnąć nie można. I cóż z tego, że już teraz widzę niekorzystny skutek?
Naród jest jak człowiek — musi doświadczyć i sprawdzić swoje możliwości do
końca, aby mógł ewentualnie zmienić kierunek wcześniej obranej drogi. Trudnej
drogi w pierwszym powojennym dziesięcioleciu.
Zasuszony kwiat w pamiętniku wciąż leży martwy. Nie
ożywa w pamięci, nie przywołuje sensu tej chwili, w której został zerwany.
A tymczasem wracam do początku, do lądowania na Noi Bai, na zachód od Hanoi, i
do tych kilkudziesięciu kilometrów drogi przez pola, po których o świcie
brodzili ludzie, utytłani w błocie. Tylko charakterystyczne stożkowate
kapelusze kojarzą ich we wspomnieniu z Wietnamem. Przy drodze żelastwo — martwe
świadectwo czasów heroizmu. Z trudem przeciskamy się przez wąski most zbudowany
jeszcze za Francuzów. Obok nas, przed nami i za nami kobiety dźwigające na
nosidłach jarzyny i owoce na targ do miasta. Wiele kilometrów na piechotę.
Samochód jedzie z szybkością piechura. Most na Rzece Czerwonej jest długi i
bardzo wąski — jak ten kraj rozpięty na przestrzeni ponad dwu tysięcy kilometrów.
Nawet po otwarciu dwu mostów dla dwu i półmilionowego Hanoi, piesi i rowerzyści
nadal codziennie rano tłoczą się na tym moście ze skromnymi produktami ze
swoich działek. Krajobraz po bitwie, wciąż nie porosły trawą ludzkiej
niepamięci, rozmazany deszczem, ugnieciony stopami chłopów. Po miesięcznym
deszczu ukazuje się od dawna oczekiwane słońce. To Hanoi, w lutym. Na podwórcu
Świątyni Literatury, czyli dawnej uczelni konfucjańskiej bawią się dzieci
pomiędzy drzewami da
(banian) i kamiennymi tablicami, pokrytymi chińskim pismem. Artystycznie
splecione korzenie są równie pięknym zabytkiem co kamienne pozostałości uczelni
potrzebującej teraz ludzkiej troski, w przeciwnym razie w tym miejscu pozostaną
tylko te rozłożyste drzewa tak typowe dla wiejskiego krajobrazu, jak jawory
przy domach dające orzeźwiający cień. Ulice grząskie, śliskie, brudnopopielate,
to znów ceglaste. Jednak żyją, są prawie niewidoczne przez gęsty potok ludzi na
rowerach, ludzi pieszych, ludzi w zgrzebnych ubraniach, w mieszanych wojskowo-cywilnych
kurtkach i spodniach. Do miasta wróciło życie. Wietnamczycy jak mrówki
powodowani tylko im wiadomym celem, przebiegają ulice i zaułki w niesłabnącym
rytmie mozolnego działania.
W STRONĘ LITERATURY — WSZYSCY TU PISZĄ WIERSZE
W Instytucie Literatury — Vien Van Hoc — dyrektor Hoang Trung Thong, poeta i redaktor naczelny czasopisma „Van Hoc”, mówi o poetyckiej duszy Wietnamczyków jako o źródle
poezji. W tym kraju wszyscy mogą pisać wiersze, lecz poetą zostać nie jest
łatwo. Podczas wojen poezja była nie tylko głosem serc, lecz także bronią w
walce. W tradycyjnej formie wierszowanej, podobnie jak w Japonii, dominowały
motywy miłości do przyrody, a także do ziemi ojczystej. Dziś zakres tematyczny
jest szerszy.
Prócz liryki rozwija się satyra, powstają
poematy z podtekstem filozoficznym. Jednak
wciąż głównym tematem pozostaje wojna, choć minęło dziesięć lat od jej
zakończenia. Drugim ważnym wątkiem twórczości poetyckiej jest budowa nowych
form ustrojowych.
Dobrym przykładem jest poezja To Huu, urodzonego w roku 1920 w centralnym
Wietnamie we wsi Phu Lai. Z domu wyniósł zamiłowanie do klasycznej poezji
chińskiej, a także ludowych pieśni wietnamskich. Uczył się w starej stolicy Hue
i mając dziewiętnaście lat został aresztowany za działalność w młodzieżowej
organizacji związanej z partią komunistyczną. Po ucieczce z więzienia
publikował wiersze w prasie w Hanoi i Sajgonie. Mając dwadzieścia pięć lat w
roku 1945 przewodził powstaniu w Hue podczas tak zwanej Sierpniowej Rewolucji.
I wtedy i później, kiedy już pełnił szereg odpowiedzialnych funkcji
państwowych, włącznie z członkostwem w Biurze Politycznym Komunistycznej Partii
Wietnamu, pisał wiersze o miłości, nie tylko do ojczyzny.
Wielu poetów wietnamskich przeszło taką drogę, związało swój osobisty los z
historią kraju i nigdy nie zatraciło wietnamskich korzeni kulturowych.
Prekursorzy nowej liryki, nowej satyry z początków XX wieku, a więc czasów
budzenia się świadomości oporu przeciw obcym, wtedy francuskim kolonistom,
wywodzili się z wiosek, a jednocześnie zdobywali tradycyjne konfucjańskie
wykształcenie, nim zaczynali czytać literaturę francuską. Tran Te Xuong, który
zmarł w roku 1907, pochodził ze wsi Vi Xuyen, to znaczy z obecnego miasta Nam
Dinh, a więc z ośrodka nauki, w którym odbywały się regionalne egzaminy dla
kandydatów na urzędników. Ten wybitny poeta satyryczny, mimo rozległej wiedzy i
wielu prób, nie zdał egzaminów i nie został mandarynem. Z tym większą siłą
tępił słabości tej warstwy ludzi odpowiedzialnych bezpośrednio za wyzysk ludu i
za służbę dla najeźdźców. Natomiast Nguyen Khuyen, który zmarł w roku 1909,
pochodził z wioski Yen Do z rodziny ubogich uczonych, zdał egzaminy z
wyróżnieniem i został mandarynem w Hue, lecz stronił od służby żyjąc raczej w
biedzie. W ten sposób bronił swej niezależności myśli. Pozostał wierny
tradycji, odnosił się z szacunkiem do monarchy. Nie przeszkodziło mu to
rozumieć potrzeb losu. Po upadku monarchii w Hue wrócił do rodzinnej wioski
odmawiając współpracy z najeźdźcami. Wtedy napisał najcenniejsze utwory — w
języku han posługując się bogactwem
literackich aluzji nagromadzonych od wieków. Posługiwał się też pismem nom wykorzystując dawne tradycje
plebejskie, ludowe. Niekiedy tłumaczył swoje utwory z języka han na nom.
Niewątpliwie dziś, w latach pokoju, na doświadczeniu poetyckim ciąży długa
tradycja; młodzi poeci poszukują nowych form wyrazu dla ekspresji wieloznacznej
teraźniejszości. Mimo niedoskonałości poezja ma wielu czytelników, cieszy się
dużą popularnością. Wiersze często są czytane w telewizji, radiu,
upowszechniane ustnie przed wydaniem ich drukiem. „Nie mają więc racji ci,
którzy wróżą zły koniec poezji w dobie priorytetu nauki i techniki” — mówi
dyrektor Instytutu Literatury. Wedle szacunkowych danych — wtrąca się zastępca
naczelnego, Bui Cong Hung, w Wietnamie działa około dwóch tysięcy poetów,
którzy publikowali w czasopismach, lecz tylko około pięciuset doczekało się
własnych tomików. Brak papieru jest głównym tego powodem, a sytuacja wydawnicza
jest rzeczywiście katastrofalna.
Rozmówcy z Instytutu Literatury dzielą rozwój współczesnej poezji na cztery
pokolenia.
Do pierwszej grupy zaliczają doświadczonych twórców, którzy pełnili lub pełnią
najwyższe funkcje państwowe lub partyjne, jak Truong Chinh, Song Hong, Le Duc
Tho czy wspomniany To Huu. Podejmują oni aktualne problemy polityczne —
wypowiadają je wierszem lub w szkicach literackich.
Drugie pokolenie również debiutowało przed 1945 rokiem, lecz należało głównie
do tak zwanej Szkoły Nowej Poezji (Tho Mo’i), charakteryzującej się wpływem literatury
francuskiej, zwłaszcza symbolistów. To pokolenie romantyków — jak często ich
się nazywa — stworzyło nowy język poetycki, wyzwolony z rygorów tradycji. Im
się przypisuje wywołanie rewolucji w poezji. Od symbolizmu i romantyzmu
francuskiego najkrótszą drogą podążyli do socrealizmu, nie dostrzegając (być
może słusznie!) sprzeczności między jedną a drugą postawą. Nowi realiści
pozostali wierni romantycznym ideałem. Do tego pokolenia zalicza się Huy Can,
Che Lan Vien i Te Hanh, którego poznałem przy innej okazji, czerpiący
inspiracje również z poezji polskiej. Poeci tego pokolenia również obarczeni są
licznymi obowiązkami społecznymi, organizacyjnymi, a nawet politycznymi,
głównie w sferze kultury. W dorobku mają wiele książek wydanych. Oni sami, jak
też ich krytycy wciąż nie potrafią rozstrzygnąć problemu oceny ich „twórczości
przedrewolucyjnej”. W tym wszechobejmującym procesie przewartościowania mają
zapewne rację ci, którzy nie skazują na zapomnienie dorobku lat
„romantycznych”.
Trzecie pokolenie poetów uformowało się w czasie wojny z Francuzami, między
inymi Hoang Trung Thong, a także Chinh Hu’u lub Nguyen Anh Thi, Hu’u Thinh i Thanh Thao.
Czwartą grupę pokoleniową tworzą poeci, których debiut przypadł na czas wojny z
Amerykanami i którzy brali udział w tej wojnie z bronią w ręku. Ich poezję
dzielą krytycy na „wojenną” (1965—1975) i powojenną (po 1975 roku). Do
pierwszej podgrupy zaliczani są między innymi Pham
Tden Duat, Bang Viet i Xuanh Quynh.
Tradycyjnie krótka, zwarta forma wiersza stopniowo się wydłuża, poeci starają
się bowiem objąć szerszą niż dawniej problematykę, chcą zawrzeć w słowie
poetyckim niemal całą panoramę rzeczywistości. Łączą lirykę z epiką. W jakim
stopniu te próby są udane — pokaże czas. Odwieczne pragnienie poetów — mówić
szczerze o tym, co czują — zdobywa coraz więcej zrozumienia.
Czy w poezji możliwy jest postęp? Czy panuje zastój? — zadają — zdawałoby się
naiwne — podstawowe dla siebie pytania poeci i krytycy. Pytania te brzmią
jednak bardzo autentycznie, niemal dramatycznie w warunkach kształtowania
nowego, w miarę otwartego modelu kultury. Wojna się skończyła — pieśni o
bohaterach i ich wyczynach przestały korespondować z bardzo złożonym życiem
powojennym. Okazało się, że trudniej pisać o codzienności, w której linie
podziałów są niewidoczne, a życiorysy ludzkie są niezwykle powikłane. Kto ma
rozstrzygnąć stopień odpowiedzialności za współpracę z dawnym reżimem? W jaki
sposób tych ludzi wprowadzić do niełatwego społecznego życia, w którym wszyscy
mieliby jednakowe szanse? O czym pisać? O czym? — pytają poeci i krytycy.
Oczywiście, działacze partyjni, administracja wie, czego chce od pisarzy. Ale
przełożenie języka postulatów i życzeń na wielorakie języki ekspresji
literackiej jest jeszcze trudniejsze niż zbudowanie nowego mostu czy linii kolejowej, tak potrzebnych zresztą w tym kraju ludzi spragnionych odwiedzin
przyjaciół, członków rodzin porozdzielanych przed rokiem 1975. Czy szerzyć
optymizm? Wbrew oczywistym faktom załamywania się nadziei i programów? Czy
mówić prawdę płynącą z doświadczeń serc i umysłów? Jak rozstrzygnąć dylemat
twórcy: pokazywać prawdę nie licząc się z ostateczną ceną pesymistycznej wizji,
czy też dawać nadzieję mimo wszystko? Czytelnicy zgłodniali są jednak
autentycznego obrazu rzeczywistości historycznej i społecznej własnego kraju.
Czekają też na autentyczną rozrywkę. Chcą, by literatura bawiła i niemożliwe
czyniła możliwym. Zresztą te życzenia są kierowane nie tylko pod adresem
literatury, lecz także wszelkich dziedzin kultury. Nic więc dziwnego, że polskie
filmy (wtedy był to „Va-bank” i „Znachor”) cieszyły się tak oszałamiającym
powodzeniem w Hanoi, Hue, Da Nangu.
Czy zgrupowania poetów i pisarzy na wsi, w zakładach pracy, na rozmaitych
obozach twórczych, podczas których — pozbawieni poważniejszych trosk o byt —
mają pisać wiersze z okazji kolejnej rocznicy, są tym najwłaściwszym sposobem
tworzenia warunków uprawiania zawodu i wypełniania nakazów powołania twórcy?
Tych wątpliwości nie kryli również rozmówcy. I zawsze z dumą polecali tomik 48
wierszy o miłości, wydany w Da Nangu (48 Bai Tho Tinh) w 1983 roku, wierszy o miłości
do najbliższych: do dziewczyny, męża lub żony, a także do „Wujka Ho”, czyli Ho
Chi Minha. Miłość w tych wierszach często jest niespełniona z powodu
podzielonego kraju — jedno znajduje się na Północy a drugie na Południu. Ktoś
zawsze czeka na kogoś. Ktoś walczy i nie wiadomo czy wróci.
PHAN CU DE O PROZIE
Znany autor dwutomowej antologii, pełniącej rolę
podręcznika współczesnej prozy, nie ukrywa, że najwyżej ceni przedstawicieli
krytycznego realizmu: Nam Cao, Ngo Tat To, Nguyen Hong, a także kilku
tworzących po roku 1945: Nguyen Dinh Thi, To Hoai.
Wśród młodszych pokoleń jest wielu pisarzy zwracających na siebie uwagę, trudno
jednak powiedzieć, którzy z nich są najwybitniejsi. Phan Cu De o nich mówi
niechętnie, jakby unikał wypowiedzenia własnego sądu. Przyznaje, że najwięcej
kontrowersji i zainteresowania czytelników wzbudza twórczość Nguyen Khai,
Nguyen Minh Chau i Nguyen Manh Tuan. Cenią ich zwłaszcza młodsi czytelnicy ze
względu na nowy język, ostrzejsze i wielostronne pokazywanie problemów
współczesności. Niestety, książek tych pisarzy w nielicznych zresztą
księgarniach znaleźć mi się nie udało. Nie mieli ich również w siedzibie
Związku Pisarzy Wietnamu, który bardzo starannie przygotował program mojego
pobytu w Wietnamie. Kilka książek udało mi się jednak uzyskać od ich kolegów i
wykorzystać w prezentacji współczesnej prozy wietnamskiej w „Literaturze na Świecie”.
Nguyen Khai zaskoczył czytelników ostrością przedstawienia konfliktu między ojcem i synem,
pokazywaniem różnicy zdań na tle religii i socjalizmu. Interesuje Khaia stan
świadomości inteligencji skonfrontowanej z nowym systemem
społeczno-politycznym, nowymi organami administracji po zjednoczeniu kraju.
Wielu zadaje sobie pytanie: Co robić? Jak się zachować? Nie tylko w
literaturze, również w życiu. Podział przebiega
wewnątrz rodzin — bywa, że jeden brat jest działaczem partyjnym, drugi — niezwykle cenionym
rzemieślnikiem — bez pewności, że nie straci swego warsztatu z powodu „kapitalistycznego
charakteru” swojej pracy, a jego żona — praktykującą katoliczką prowadzącą co
niedziela dzieci do kościoła. Ustawiczne konflikty między starym i nowym,
między socjalizmem a innymi systemami społeczno-filozoficznymi nie są wymysłem
inteligentów. Są to pytania nie tylko teoretyczne, lecz również praktycznie,
codzienne pytania o kształt nowej etyki, nowej moralności. Jak jej podstawy
tworzyć? W jakim stopniu może je kształtować literatura?
Kiedy współcześni prozaicy piszą o wojnie, wtedy na plan pierwszy wysuwa się
problem wroga i sojusznika oraz heroizmu. Gdy piszą o czasach powojennych — po
roku 1975 interesuje ich konflikt właśnie między nowym i starym, między
socjalizmem a innymi ideologiami, a także kształtowanie nowego człowieka. Rozmówca
zwraca uwagę na przemiany formy, które dokonują się głównie w drodze syntezy
epiki, liryki i dramatu. Widoczne też są wpływy pisarzy zagranicznych, jak na
przykład Gide’a, Kafki, a nawet Marqueza. Sprzyja temu otwartość polityki
kulturalnej państwa, które stosunki kulturalne utrzymuje z około
osiemdziesięcioma krajami.
Związek Pisarzy Wietnamu do roku 1945 był Zrzeszeniem Pracowników Literatury i
Sztuki, a od roku 1957 wyodrębnił się jako niezależna organizacja. Podczas II
Zjazdu w roku 1963 określono podstawowe zadania tej twórczej i zawodowej
organizacji — w tym okresie była to walka o wyzwolenie narodowe całego kraju.
Na Południu działało Stowarzyszenie Pracowników Literatury i Sztuki —
zjednoczenie nastąpiło w roku 1976: do Związku Pisarzy (Literatów) weszli
członkowie południowego stowarzyszenia. Podczas III Zjazdu w roku 1983 Związek
liczył już ponad czterystu członków. Dokonano wtedy oceny i podsumowania
dorobku literatury wietnamskiej, wytyczono nowe cele i program działania. Mój
rozmówca, znany poeta Te Hanh wygłosił wtedy referat o osiągnięciach poezji.
Wskazał na dwie dominujące w poezji tendencje oraz na nową próbę łączenia obu
postaw (opisu wydarzeń i ekspresji lirycznych przeżyć) w jednym poemacie
współczesnym.
Odwiedzam potem Instytut Teatralny w Hanoi. Pracownicy Instytutu z dumą mówią
o bogatej tradycji teatralnej, o licznych oryginalnych formach, jak np. o
teatrze tuong i jego odmianie cheo. Dziś wystawia się głównie sztuki pokazujące
obcych agresorów — mówi dyrektor. Wiele ulic w Hanoi
nosi imiona postaci teatralnych.
Prócz sztuk w stylach tradycyjnych, poważnych i komicznych, teatry wystawiają
dramaty wzorowane na europejskich (kich noi). Za pomocą tradycyjnych form
zaczęto przedstawiać nowe treści, podejmuje się też próby zmian dawnych form.
Czy próby te są udane? Trudno powiedzieć, ponieważ nie miałem okazji obejrzeć w
Hanoi żadnej sztuki, nawet często wspominanego w rozmowach
spektaklu o historii Kampuczy. Teatr towarzyszył walce narodowej, wielu aktorów
poległo podczas wojen, między innymi znana aktorka Thanh Nga zginęła już po
wyzwoleniu Sajgonu. Wietnamczycy w nowym teatrze dostrzegają też wiele cech
ujemnych, zły gust, „pewne niezdrowe tendencje”, czy zdobywanie popularności
tanimi chwytami kungfu. Artyści wciąż się wahają, mają wiele wątpliwości, jeśli
chodzi o wybór stylu gry i wybór odpowiednich ról. „Ludzie teatru muszą lepiej
zrozumieć sytuację i uwierzyć w cele, jakie stoją przed nami” — mówił dyrektor
podczas spotkania w Instytucie Teatralnym, działającym od roku 1970. Pracownicy
teatru mają swój związek twórczy (od roku 1957), działa szkoła teatralna (od
roku 1960). Przyznano pierwsze nagrody i wyróżnienia w roku 1984 dla
zasłużonych artystów. W około czterdziestu miastach znajduje się co najmniej po
trzy teatry, w których wystawia się głównie sztuki klasyczne, a także
współczesne, również zagraniczne: Szekspira, Gogola, A. Millera, sztuki
radzieckie, bułgarskie, rumuńskie.
Stowarzyszenie Związków Twórczych — Hoi Van Nghe — powstało w roku 1966.
Pełni rolę koordynatora działań związków branżowych, zabiega o poprawę warunków
uprawiania twórczości, aktywnie uczestniczy w życiu kulturalnym okręgu. Wydaje
własne pisma w większych ośrodkach (Hanoi, Da Nang, Hue, Ho Chi Minh).
Zrzeszeni w tym stowarzyszeniu należą jednocześnie do wyspecjalizowanych
związków. Zarówno w Da Nangu, Hue, jak i w Ho Chi Minh wspomniane centra
Stowarzyszenia Związków Twórczych reprezentują środowisko twórców wobec gości
zagranicznych.
LOT NA POŁUDNIE
Po ciasnym, jakby podczas deszczu zapomnianym
lotnisku pod Hanoi, lądowanie w Da Nangu (albo: Danang) przywraca wyobrażenia o
lotniskach międzynarodowych. Przestrzeń i piękna pogoda odsłaniają rozmiar
dawnej bazy wojsk amerykańskich w centralnym Wietnamie. Wiele amerykańskich
myśliwców nadal stoi w licznych hangarach. Stąd startowały również bombowce
zrzucające tysiące ładunków na góry, w których ukrywali się partyzanci. Wiele
zabytków kultury, między innymi starych świątyń stolicy Czampa w My Son uległo
wtedy zniszczeniu.
Tu, w Da Nangu poznaję nie tylko fascynujące zabytki kultury wietnamskiej —
najpierw świątynie Non Nu’ac, miasteczko Hoi An, pozostałości XIII-wiecznej
stolicy królestwa Czampa, a także muzeum ludu Czam — lecz także serdeczność i
zdolność niesienia pomocy w trudnej sytuacji. Przewodniczącym Stowarzyszenia
jest Phan Tu, który reprezentował pisarzy Południa w czasie wojny, podczas
wielu konferencji, często podróżował po świecie. Pisarka Kim Cuc, czyli Złota
Chryzantema, uczestniczyła w antyamerykańskim ruchu studenckim w Sajgonie,
przebywała też w Da Nangu. Jej twórczość, zwłaszcza opowiadania dla młodzieży,
wyróżnia się nastrojem poetyckim, trafnością rysunku psychiki młodych
Wietnamczyków. Thai Ba Loi w powieściach wciąż powraca do zdarzeń wojennych,
interesują go też sytuacje konfliktowe między ludźmi w czasie pokoju. Podczas
długiej rozmowy okazało się, że twórcy w tym mieście są bardzo krytyczni wobec
siebie samych i własnej literatury. Pół żartem pół serio mówią, że wielkie
dzieła dopiero się narodzą. Teraz to czas tworzenia siebie samego, czas poszukiwania
własnego języka i własnej roli w społeczeństwie. Na pewno są ważni, a może
nawet wybitni poeci w Wietnamie. Są też utalentowani młodzi powieściopisarze,
lecz ich dzieła są jeszcze niecałkowicie dojrzałe. Można natomiast mówić o
ciekawych, jednostkowych osiągnięciach. Uznaniem cieszą się To Hoai, Nguyen
Khai, Nguyen Ngoc, duże nadzieje budzą Tguyen Manh Tuan i Thai Ba Loi, poeta
Che Lan Vien i wielu, wielu innych. „Najważniejszym problemem w naszej
prowincji — mówi Kim Cuc — jest współżycie ludzi miejscowych z przybyłymi z
Północy. Ich poglądy nie zawsze są zgodne. Chcę pisać o tym, jak młoda
inteligencja przystosowuje się do nowych warunków. W jednostkowym życiu
odzwierciedla się los narodu.”
Ponad sto kilometrów na północ od Da Nangu, za szczytami gór leży Hue, do
którego dostajemy się krętą drogą wiodącą przez przełęcz. Stowarzyszenie
Pisarzy i Artystów w Hue liczy około 250 pisarzy, malarzy, muzyków, aktorów.
Wydaje własne czasopismo „Song Huong” (dosłownie: „aromatyczna rzeka”
przepływająca przez Hue), dwumiesięcznik poświęcony literaturze i sztuce. Hue
jest miastem o bardzo licznych zabytkach, szczyci się między innymi pałacem
cesarskim, wielkimi grobowcami i mauzoleami monarchów wietnamskich. Tu, w Hue
oglądam program teatralny w Domu Kultury, nawet bardzo interesujący. Na widowni
jednak tylko kobiety i mężczyźni w podeszłym wieku. Młodzież pragnie innej
rozrywki.
Nad rzeką Sajgońską z lotniska jedziemy prawie cały
czas prosto aleją Nam Ky Khoi Nghia (Powstanie w Nam Ky), która przedtem podobno
nosiła nazwę ulicy „Sprawiedliwości”. Po drodze wysiada witająca nas poetka
Phu’ong Dai, autorka tomików pod tytułem Matczyna ziemia i Czas ofiarny
poezji, a my Aleją
Le Loi, następnie dawną Catinat udajemy się do hotelu znanego mi jako
„Majestic”.
Spotkanie w Stowarzyszeniu Literatów i Artystów i w Związku Pisarzy jest mniej
sformalizowane niż gdzie indziej. Stół zdobią egzotyczne owoce. Jest
słonecznie, gorąco. Tu poznaję autora scenariusza Dzikich Błot, filmu granego również w Polsce:
Nguyen Quang Sang jest przewodniczącym Związku Pisarzy w Ho Chi Minh. Jest on
także autorem ostatnio sfilmowanej opowieści pod tytułem Rzeźba. Do tego filmu muzykę napisał
bardzo popularny kompozytor Trinh Cong Son, znany przed rokiem 1975 na Południu
i Północy. Tutejsze Stowarzyszenie zrzesza około tysiąca literatów i artystów z
siedmiu różnych organizacji twórczych. Oddział Związku Pisarzy liczy ponad
dwustu członków. Dużym powodzeniem cieszą się filmy produkowane w tym mieście,
ponad czteromilionowym centrum kulturalnym Wietnamu.
Wreszcie zostaję zaproszony do
prawdziwego teatru, oglądam klasyczną sztukę. Otrzymuję też zaproszenie do kina
na nowy film wietnamski pod tytułem Powrócić tam, gdzie wiatr i piasek. Bogate jest
również życie muzyczne — dużym powodzeniem cieszą się koncerty dzielnicowe na
otwartym powietrzu dla wielotysięcznej widowni. Słuchacze najszczerzej
oklaskują to, co podobałoby się również młodzieży polskiej.
Po raz pierwszy otrzymuję zaproszenia do domu prywatnego: do Diep Minh Chau,
rzeźbiarza, bliskiego współpracownika Ho Chi Minha. Niezapomnianym przeżyciem
stało się spotkanie w domu kompozytora Trinh Cong Son, ulubieńca Wietnamczyków,
który od debiutu w roku 1959 w Sajgonie pisał teksty o miłości, komponował
muzykę pieśni łączących lekkość francuskich chançons i liryki wietnamskiej.
Obecny jest również kompozytor Pham Trong Cau, który w roku 1946 stracił nogę
na bagnach w walce z Francuzami. Nocą przychodzi dziewczęcy zespół i śpiewa
pieśni Trinha. Zjawia się też piękna uczennica Trinha, śpiewaczka Kim Ngoc. Na
dole, poniżej tarasu, na którym odbywa się rozmowa i koncert, zbierają się
okoliczni sąsiedzi posłuchać pieśni rozbrzmiewających stąd prawie do północy.
Ani wyjazd do Vung Tau, jakieś dwie godziny autostradą na południe, ani kąpiel
w marcowym morzu, czy objazd półwyspu i jego świątyń buddyjskich i wielkiego
posągu Chrystusa na wzgórzu, i wiele innych spotkań i zdarzeń nie jest w stanie
stłumić melancholijnej radości spotkania wietnamskich artystów i pisarzy w domu
Trinh Cong Sona. Czas się zatrzymał — wypełnił przeszłością, nasycił nadzieją,
stężał. Stał się kruszcem, w którym nie było Wschodu i Zachodu, ani Północy i
Południa. Tamta chwila późną nocą w środku wielkiego miasta stała się sercem
dzwonu bijącego w rytm ludzkiego pulsu. Myśli o Trinh Cong Son i jego pieśniach
„Jesień nie wróciła”, „Zawsze ciebie widzę żywą” przenoszą mnie tam, gdzie
ludzie ponosili nieuniknioną odpowiedzialność za czas, w jakim im przyszło żyć.
I wtedy przypomniałem sobie, gdzie zerwałem kwiat o nazwie hoa dai, który teraz spoczywa między kartami pamiętnika.
PS
Kiedy w końcu roku 1985 spotkałem w tokijskiej restauracji pisarza Kaikō, odnalazło się jeszcze jedno brakujące ogniwo. Kaikō, autor Japońskiej opery za trzy grosze, a także reportaży i powieści o wojnie w Wietnamie, krzyknął z radością i zdumieniem na wieść o tym, że Trinh Cong Son żyje, a pieśń jego rozbrzmiewa w Wietnamie,
(„Literatura na Świecie” nr 6, 1986)