Polak mały, czyli smród, niewola i włoszczyzna
Znów przyszło mi przedzierać się przez gęstwinę warszawskiej dżungli roku tym razem 1906, przedzierać się nie bez satysfakcji czytelniczej, bo „Pogrom 1906” Wacława Holewińskiego jest lepszy od poprzedniego tomu („Pogrom 1905”), dojrzalszy, kunsztowniejszy stylistycznie. Znów, tyle że rok później, jesteśmy w Warszawie, nędznej stolicy „prywislanskiego kraju”, wynędzniałej i znikczemniałej zachodniej prowincji Cesarstwa Rosyjskiego (choć są też w powieści epizody petersburski i kijowski). Jest już po apogeum rewolucji 1905 roku, to moment historyczny, w którym po czterdziestu latach kompletnej depresji i zgnojenia, na zaśmiardłej tkance polskiej pojawiają się swędzące, czerwone bąble, zwiastujące ożywienie, budzenie się ze śmiertelnego prawie letargu. Te bąble to głównie działalność „eksów”, bojowców PPS, dokonujących napadów i zamachów na carskich czynowników, szpiclów, na carskie kasy. Budzą szok w „kompletnie zgangrenowanym społeczeństwie, które wydało Pochroniów i Spławskich”, jak pisał pewien krytyk, nawiązując do „Dziejów grzechu” Żeromskiego, powieści opowiadającej o tym samym czasie i portretującej ówczesny stan „ducha polskiego”. Szok o którym mowa brał się nie tylko z trwania społeczności (bo społeczeństwem nazwać tę miazgę trudno) polskiej w głębokim letargu, ale także dlatego, że było ono wtedy także do szpiku kości zruszczone i zendeczone, a zendeczenie dużej części Polaków oznaczało ich znikczemnienie, bowiem endeczyzna to synonim nikczemności. To zendeczenie trwało długo, bo także jeszcze osiem lat później, latem 1914, gdy roku polscy mieszkańcy Warszawy masowo wylegli na ulice, by ze łzami w oczach i kwiatami żegnać rosyjskie wojsko odchodzące na front. To nie był tylko „płacz matek” po Polakach wcielonych do armii rosyjskiej, to był entuzjazm dla „naszych wojaków”, dla naszego „cara batiuszki”. Zatem znów, jak w „Pogromie 1905”, spotykamy urzędników rosyjskich, żandarmów, szpicli, prostytutek, Żydów, dziwne damy i dziwnych kawalerów, zachodzimy do brudnych szynki, cuchnących odchodami bram nędzarskich kamienic (te bogatsze mają dozorców), na parszywe podwórka, zapleśniałe klatki schodowe, do dusznych mieszkań, chłoniemy klimaty rzeżączkowo-ginekologiczne. Narracja autorska jest silnie nasycona pierwiastkiem zmysłowym fizycznym, choć to przecież na ogół odory, a nie zapachy, chyba że przemknie mimo jakaś wyperfumowana dama czy oficerek nasączony wodą kolońską. Wszystko to unurzane w atmosferze mroku, fizycznego, mentalnego i moralnego. W tle sprawa zamachu na carskiego gubernatora Skałłona, postać Montwiłła-Mireckiego, Krahelskiej, Bolesława Prusa, sprawa Brzozowskiego. Holewiński nie poszedł jako autor w stronę na pozór atrakcyjnych możliwości, nie poszedł drogą kokietowania czytelnika łatwą, sensacyjną fabułą z historią i erotyką w tle, a zdarzają się takie powieści na czytelniczym rynku, nie poszedł drogą tworzenia malowniczej powieści warszawskiej (Warszawa jest ważnym tłem tej powieści, najeżonej nazwami ulic, placów, kościołów etc.). Nie zbudował zgrabnej, zazębiającej się fabułki składającej się z szablonowych chwytów i postaci, przeciwnie, wręcz zrezygnował z linearnej narracji „od deski do deski” i nadał swojej opowieści odrobinę szorstkich rysów quasi-dokumentalnych, rezygnując nawet ze zwykłej chronologii, jako że poszczególne cząstki jego mozaiki ułożone są jakby chaotycznie, niechronologicznie, jak karty roztasowanej talii. Nie zmienia to faktu, że powieść ma jednocześnie walory mogące zadowolić miłośników tematyki sensacyjnej. Przy okazji częstuje nas autor drobnym akcentem „autotematyzmu” wprowadzając do powieści postać Władysława Holewińskiego. Poza wyśmienitymi walorami literackimi „Pogrom 1906” podoba mi się jako powieść historyczna. To nie pseudo-patriotyczny kiczowaty oleodruk o rycerzach polskiego patriotyzmu i zawsze wiernym swej niepodległości i wolności narodzie polskim, jakie są dziś w publicznej ofensywie. To kawałek prawdy o nas, o naszej, polskiej, nikczemności, nędzy, zaprzaństwu. Taka była nade wszystko historia Polski, nie taka, jaką kreował Bełza w swoim słynnym niegdyś, sentymentalni patriotycznym wierszyku o „Polaku małym”, nie taka jaką wyśpiewują w piosenkach o kolorowych ułanach pod okienkiem i w podręcznikach do historii dla cnotliwych dziatek polskich, a także w zakłamanych do imamentu wyidealizowanych, propagandowych opowieściach o „żołnierzach wyklętych”.
Wacław Holewiński – „Pogrom 1906”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019, str. 368, ISBN 978-83-66272-14-9
Literaturo, ty nad poziomy wylatuj
Postanowiłem przedstawić te trzy powieści w jednym, bo jest między nimi sporo wspólnych mianowników, sporo podobieństw, acz oczywiste też różnice. To pełne fantazji literackie, a przy tym erudycyjne stylizacje, naznaczone swobodną, niczym nieskrępowaną wyobraźnią autorów, napisane piękną, bogatą, wyszukaną polszczyzną, przez intelektualistów (literaturoznawca, wysokokwalifikowany filolog-anglista, filolog klasyczny). „Ganimedes”, to bachiczna, z lekka gejowsko-narkotyczna fantazja, z erotyką w tle, barokowa, w bogactwie, w przepychu słownictwa i frazeologii, nasycona backgroundem erudycji i kultury autorskiej, obfitego quantum przeczytanych książek, obejrzanych obrazów i wysłuchanych utworów muzycznych. To stylizowana „feeria kiczu i przerysowania rodem z Almodovara, asocjacji z obrazami filmowymi Viscontiego, Felliniego (co zauważa nota wydawnicza), ale jeśliby iść dalej tym tropem i szukać innych jeszcze filiacji oraz „linków”, to można zawędrować choćby do ekscentrycznych filmów Jacquesa Tati, Petera Greenewaya, Woody Allena czy Paolo Sorentino, do najbardziej „odlecianych” powieści Kurta Vonneguta, Dana Browna czy fantasmagorii rodem z Tysiąca i Jednej Nocy czy z lekka surrealistyczne „wariactwa” z komedii Arystofanesa w rodzaju „Żab” (te pokrewieństwa i filiacje można by długo mnożyć).
„Donikąd” Konrada Czerskiego, to powieść stylizowana na opowieść kosmopolityczną o szkatułkowej strukturze, w której podobnie swobodna, nieskrępowana żadnymi względami życiowego prawdopodobieństwa, odlotowa wyobraźnia prowadzi bohatera, ostrymi przeskokami od Warmii do Nowego Jorku lat pięćdziesiątych XX wieku, od fantazyjnego Wrocławia do współczesnej Hiszpanii czy do całkowicie fikcyjnej i bezczasowej krainy Gen’ei, gdzie dusza autora zapragnie. Jest w tym i egzystencjalny oddech i barokowe, jak w „Ganimedesie”, przepyszne, bogactwo języka, jest z lekka parodystyczne nawiązanie (nieważne czy świadome czy podświadome) do kulturowych powieści detektywistycznych, „śledczych” („kultowy” motyw: na tropie tekstu) w rodzaju prozy Browna („Kod da Vinci”) czy Zafona czy filmu Polańskiego „Dziewiąte wrota”.
Najmniej skomplikowaną strukturę ma „Świat Ludwika” Andrzeja Katzenmaka, ale ta prostota także jest stylizowana – w tym przypadku na pisany prostym, niemal dziecięcym językiem (chwilami nasuwa to na myśl, że to delikatna parodia „ujutnego” języka i typu narracji prozy „grocholowo-kalicińskio-sowiej”), subtelny persyflaż bildungsroman, powieści o dojrzewaniu, a jednocześnie zakamuflowanej powiastki filozoficznej. Autor prowadzi swojego bohatera, subtelnie, bez ostentacji, przez doświadczenia prowadzące do poznania, do świadomościowych iluminacji, poprzez zdarzenia należące do porządku, w ramach którego stawiane są fundamentalne pytania filozoficzne. Czytałem te powieści z mnie samego zaskakującą przyjemnością, choć wydawało mi się, że gust do tego rodzaju prozy mam już, jako stary czytelnik, za sobą. Wciągnęły mnie jednak w przyjemność lektury nie wątłe, bez istotnego znaczenia według mnie, pretekstowe fabuły czyli tzw. „intryga”, lecz ich stylistyczny smak, ich estetyzujące tworzywo, ich klimat kulturowej, literackiej i intelektualnej, nie bójmy się tego słowa – postmodernistycznej zabawy. Którą i innym gorąco polecam.
Bartosz Ejzak – „Ganimedes”, Wydawnictwo Oficynka, Gdańsk 2019, str. 182, ISBN 978-83-65891-70-9
Konrad Czerski – „Donikąd”, Wydawnictwo Oficynka, Gdańsk 2019, str.293, ISBN 978-83-64307-13-3
Andrzej Katzenmark – „Świat Ludwika”, Wydawnictwo Oficynka, Gdańsk 2019, str.321, ISBN 978-83-65891-57-0
Lato 1939 – gdy wojna wisiała w powietrzu
Te dwie książki przedstawię razem, w jednym. Obie bowiem odnoszą się do rocznicowej okazji, do ostatnich wakacji II Rzeczypospolitej, wakacji roku 1939. To swoją drogą ciekawe, że w tym samym czasie, dwoje autorów, niezależnie od siebie, wpadło na pomysł by opowiedzieć, w opowieściach dokumentalnych, przepełnionych bogactwem detali, anegdot, personaliów, o tych ostatnich wakacjach, które były łabędzim śpiewem Arkadii dla bogatych, jaką była tamta Polska. Anna Lisiecka zaczyna swoją obficie ilustrowaną opowieść o ostatnich wakacjach zimowych, o narciarskim szusowaniu i szampańskich zabawach w lokalach zimowej stolicy Polski, w Zakopanem, pod Giewontem, a potem, po krótkiej nerwowej wiośnie naznaczonej samobójstwem Walerego Sławka i dramatycznym, majowym przemówieniu Józefa Becka w Sejmie, przychodzi rozkoszne, jednak beztroskie, gorące, prawie tropikalne lato, którego wakacyjne centrum to plaże niemieckiego Zopott, gdańskiego Brzeźna i Jelitkowa, a także nowopolskiej Gdyni, Orłowa, Helu, Juraty, Jastrzębiej Góry. Lisiecka wędruje różnymi szlakami wakacyjnego wypoczynku, także znanych postaci jak Maria Dąbrowska (Jaworz), Zofia Nałkowska (Truskawiec), Elżbieta Barszczewska (Huculszczyzna), Jan Kiepura (Krynica Górska). Pojawiają się też inne polskie strefy wakacyjnego wypoczynku – Kazimierz nad Wisłą, Spała i Wisła prezydenta Mościckiego, rozmaite wakacje w niezliczonych szlacheckich dworach (jeden z kanonicznych tematów szlachecko-inteligenckich wspomnień polskich z XX wieku). Towarzyszy temu nastrój, który pisarz Jacek Bocheński (miał w 1939 roku 13 lat) określił jako „makabryczno-rozrywkowy”, jako „taniec w przededniu kataklizmu”. Jest także wakacyjne, gdyńskie pożegnanie z ojczyzną Witolda Gombrowicza przed emigracyjnym rejsem do Argentyny polskim transatlantykiem. Kończy opowieść melancholijny akcent dotykający pierwszych dni wojennej jesieni, jeszcze nie do końca świadomej grozy jaka nadchodzi.
Marcin Zaborski w „Lato 1939. Jeszcze żyjemy” także opowiada o roku 1939 roku, ale letnie wakacje stanowią tylko jeden z wątków. W swojej opowieści rysuje panoramę życia latem (lipiec i sierpień) tego granicznego roku, pokazuje życie codzienne różnych grup, klas i środowisk, pokazuje życie miast, miasteczek i wsi, różne strefy życia obyczajowego (n.p. działalność oszustów matrymonialnych czy nocne wyścigi pijanych kierowców (!!! – nigdy bym się tego nie spodziewał po tamtych czasie), a także zwykłe życie gastronomiczne, kasowe hity kinowe, opowiada też o ówczesnej pogodzie i jej kaprysach, o historiach kryminalnych, o urodzaju runa leśnego itd. Zaborski znacznie bardziej niż autorka „Wakacji 1939” wychyla się w stronę, z której dochodzą groźne, wojenne pomruki (m.in. Wolne Miasto Gdańsk). Obie, wartko napisane, pasjonujące opowieści gorąco rekomenduję, nie tylko z rocznicowej okazji.
Marcin Zaborski – „Lato’39. Jeszcze żyjemy”, wydawnictwa Tamaryn i Bellona, Warszaw 2019, str. 367, ISBN 978-83-11-15430-8
Anna Lisiecka – „Wakacje 1939”, wyd. Muza, Warszawa 2019, str. 541, ISBN 978-83-287-1015-3