Poprzedni felieton o złym stanie czytelnictwa pisałam jeszcze przed opublikowaniem przez Bibliotekę Narodową danych za rok 2023, które jak zwykle nadeszły na początku kwietnia. Coś się zmieniło, na lepsze! Doroczny raport mówi, że 43 procent Polaków przeczytało w ubiegłym roku co najmniej jedną książkę. To wzrost o 9 punktów! Aż się wierzyć nie chce. Może po prostu respondenci uświadomili sobie, że nie czytanie to wstyd i nie należy się do tego przyznawać. Jest też inna, praktyczna poszlaka: być może przyczyniło się do tego otwarcie bibliotek w soboty, co zwiększyło dostępność książek dla osób, które pracują. Nie można było wcześniej dostosować godzin do możliwości korzystania przez osoby zatrudnione? Zapewne niektóre panie bibliotekarki narzekają, powinny się jednak pocieszyć, że siedzenie w pustym magazynie książek to zła perspektywa.
Te wyniki mnie cieszą, ale nie bardzo. Liczba osób, które czytają dużo (co najmniej 7 książek rocznie) nie zmieniła się, to 8 % biorących udział w badaniu. Zwróćmy też uwagę, że dane GUS mówią, że w tej chwili połowa kończącej szkoły średnie młodzieży po uzyskaniu matury zaczyna studia. Statystyki mówią, że 19% mężczyzn i 26,9 % kobiet, niezależnie od wieku, ma w Polsce wyższe wykształcenie. Między mężczyznami a kobietami jest spora różnica, i to wychodziło też w badaniach czytelnictwa – kobiety czytały więcej. Obecny wzrost dotyczy też mężczyzn. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że jesteśmy społeczeństwem kształcącym się, a człowiek z wyższym wykształceniem powinien ze studiów, poza konkretną wiedzą, wynieść także przeświadczenie, że należy się dokształcać przez całe życie, nie jest dobrze.
Niestety, w wielu wypadkach wyższe wykształcenie sprowadza się do uzyskania dyplomu. W latach 90-tych, gdy bezrobocie wzrastało, roczniki były w miarę liczne, ktoś myślący w kategoriach wielkich liczb i statystyk zdecydował, że całkiem dobrym pomysłem będzie powołanie nowych szkół wyższych. Wykształcenie wzrośnie, a problem bezrobocia zostanie odsunięty w czasie, gdy sytuacja może się poprawić. No i powstały nowe uczelnie. Nie mogę się wypowiadać na temat Collegium Humanum, nie mam na ten temat innej wiedzy niż powszechnie dostępna w mediach, ale pracuję od lat w instytucie Polskiej Akademii Nauk i wiem, że sytuacja kupowania dyplomów, czy uzyskiwania ich na skróty, w przyspieszonym tempie, nie byłaby możliwa w poważnej instytucji naukowej o pewnych tradycjach. Działa system kontroli, ale także istnieją też pewne zwyczaje.
W latach dziewięćdziesiątych wykształcenie w prywatnych szkołach wyższych zaczęto traktować jako „towar”, chodziło o działalność biznesową, która miała zapewniać organizatorom spore zyski. Także studentom obiecywano, że dyplom przełoży się na zarobki. Ja, jako zarabiający skandalicznie mało doktor z PAN dorabiałam wtedy przez pewien czas w pewnej prywatnej szkole wyższej, tam również płacili ledwie-ledwie, ale jak się dodało dwie niskie pensje – wychodziło w miarę przyzwoicie. W tej uczelni, która już nie istnieje, więc mniejsza o nazwę, była też biblioteka. Utworzono ją wyłącznie po to, by spełnić wymogi formalne stawiane przez Państwową Komisję Akredytacji (zwaną PAK-ą), wyznaczając jeden mały pokój, w którym raz na tydzień zasiadała pani na emeryturze, dorabiająca sobie jako bibliotekarka. Aby wypełnić półki zakupiono hurtem bardzo ładnie oprawione wydawnictwa firmy De Agostini, normalnie rozprowadzane w kioskach. Zwykle klasyka, ale bez opracowań, przypisów i komentarzy. Biblioteka w ogóle nie przewidywała gromadzenia książek potrzebnych studentom, chodziło wyłącznie o to, aby w razie kontroli przedstawiciele PAK-i zobaczyli równo stojące grzbiety i odhaczyli w dokumentach, że księgozbiór JEST. Na mój nieśmiałą propozycję, że mogłabym pomyśleć o uzupełnieniu zbiorów pod kątem moich zajęć, pani bibliotekarka zareagowała w sposób, który mówił wszystko: nie, proszę pani, przecież nie mamy tu miejsca! Mogliby zacząć przychodzić studenci! Ot, kłopot, lepiej niech czytają coś z kserówek, robią notatki, a w ogóle – któż by się nimi martwił.
Ile fikcji jest w edukacji? Niestety, nie tylko na poziomie wyższym. Płace nauczycielskie są na niskim poziomie, co upadla, wyklucza z różnych rodzajów aktywności kulturalnej, uniemożliwia samokształcenie. We Francji i w Belgii nauczyciele mają zniżkowe bilety do muzeów: to logiczne, przecież muszą się rozwijać! W Polsce wymagałoby to współpracy dwóch ministerstw, edukacji i kultury… Niedawno toczyła się dyskusja nad listą obowiązkowych lektur, która zostanie skrócona. Co lepiej: udawać, że się czyta, czy rzeczywiście czytać? I jakie miejsce powinna w nauczaniu zajmować lista, dla wszystkich taka sama? Niedawno przeczytałam wywiad z Łukaszem Ługowskim, na który wiele osób zareagowało oburzeniem. Ów polonista głosi, że matura niczemu nie służy i powinna zostać zniesiona. Mnie ta teza nie zbulwersowała, gdyż wiem, jakie szkody w nauczaniu języka polskiego wyrządziło wprowadzenie maturalnych egzaminów testowych. A czemu służą testy? Uzyskaniu porównywalnych wyników, na podstawie których przyjmuje się do szkół wyższych i ocenia się efekty nauczania na poziomie szkół średnich. Uczenie „pod maturę” sprowadza się do standaryzacji, uczeń ma z góry dopasować się do pewnego przewidywalnego schematu, ujętego w „kluczu” gotowych odpowiedzi. No to po co czytać, jeśli w tym zajęciu chodzi o dopasowanie do schematu – taką instrukcję wynosi ze szkoły niejeden uczeń. A potem wędruje do szkoły wyższej.
Oprócz kultywowania edukacyjnej fikcji co jakiś czas pojawia się rewolucja i jest jeszcze gorsza. Następuje reforma, polegająca na tym, że cały dotychczasowy dorobek czyli napisane już podręczniki, utworzoną sieć szkół i opracowane programy wyrzuca się do kosza, bo ma nadejść NOWE. Nie byłam entuzjastką wprowadzenia gimnazjów, dostrzegałam wiele zagrożeń, ale ich likwidacja była jeszcze gorsza: pewnego dnia zaangażowanym nauczycielom i dyrektorom, którzy je tworzyli, powiedziano, że teraz mają swoje szkoły zlikwidować. Razem z nieaktualnymi podręcznikami i programami wyrzucono do kosza ich dobre chęci. Marnowanie wysiłku ogromnej grupy nauczycieli, gaszenie entuzjazmu, podtrzymywanie fikcji i coroczny lament nad statystykami – takie to są polskie rytuały.
Anna Nasiłowska – poetka, pisarka, profesor w Instytucie Badań Literackich PAN, od 2017 roku Prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Opublikowała kilka zbiorów wierszy, tomy prozatorskie „Domino. Traktat o narodzinach”, „Księga początku”, „Czteroletnia filozofka”, powieść o wojnie polsko-bolszewickiej „Konik, szabelka”. Jest autorką kilku podręczników historii literatury, ostatni to „Historia literatury polskiej” (2019), przetłumaczony na angielski przez Anną Zaranko i opublikowany przez Academic Studies Press w Bostonie. Napisała cztery biografie, których bohaterami byli para Jean-Paul Sartre i Simone de Beauvoir, Maria Pawlikowska- Jasnorzewska, dwóch zasłużonych dla Polski Japończyków – Ryochu i Yoshiho Umeda oraz Sławomir Mrożek. Ta ostatnia książka otrzymała tytuł „Książki roku 2023” przyznany przez miesięcznik „Nowe Książki” oraz „Książki. Magazyn Literacki”.
Szanowna Pani, Odniosę się do jednego wątku Pani wypowiedzi: średnia w przypadku książek,
jak i każdej innej średniej, jest kiepskim wskaźnikiem. W przypadku czytelnictwa chociażby dlatego,
że do grupy czytających zostają, jakby nie było, zaliczeni ci, którzy o istnieniu książek jedynie słyszeli.
A może to, że owa średnia poprawiła się, jest wynikiem tego – czego nie można wykluczyć – że
czytająca mniejszość przeczytała… więcej? Chyba, że pytanie o ilość przeczytanych (czy
zrozumianych?) książek jest zadawane, raz po raz, tym samym osobom…
______________________________________________________________________________-
Z poważaniem,
Dariusz Pawlicki
Proszę Pani.
Od dawna cenię Pani wypowiedzi na temat literatury i … życia około-literackiego. Raz nawet w Zwierciadle (już miesięczniku) spotkałyśmy się na jednej stronie. Powinnam zajrzeć do numeru autorskiego, ale może pamięć mnie zawodzi, więc wolę się łudzić, że obok mego opowiadania było Pani wprowadzenie do cyklu literackiego, co chyba tylko ja pamiętam. A dziś cieszy mnie, że czytelnictwo książek wzrasta. Jak by nie liczyć. Nie szkodzi, iż ciągle ma się wrażenie, jakby więcej było piszących niż czytających. I, że najwięcej książek rozrywkowych: romanse, kryminały, sensacja, fantastyka… Na szczęście jeszcze dużo ludzi ma przyjemność zatopienia się w książce i zapomnienia o bożym świecie. Obserwuję tę namiętność do książek w internecie i jako uczestnik Dyskusyjnego Klubu Książki przy bibliotece. I będzie czytających więcej, odkąd TV straciła siłę przyciągania i (!) zbyt dużo tam treści wywołujących emocje negatywne – szkodliwe dla zdrowia. Bylebyśmy więcej wiedzieli o nowych dobrych książkach, gdyż internetowe “recenzje” pisane przez koleżankę amatorkę dla koleżanki – amatorki, która pisuje romanse, wypaczają – co najmniej nieco – nasz pogląd, co warto czytać, bo jej się ogromnie to podoba, a mnie niekoniecznie. Kto teraz wydaje dawne książki, gdy zmarły autor już nie współuczestniczy finansowo w jej wydaniu i sam nie sprzedaje, nie promuje się? Jego stare książki już w bibliotece dawno wyzłomowane. Czy te nowe nowych autorów lepsze? A tego tak dużo, że czytelnik, jak ja, nie może się połapać. Dlatego cenię sobie Pani spojrzenie na literaturę i życie około-literackie. Pozdrawiam. KH.