Z domem tym wiązały się M-owe wspomnienia. I moje. I Mamy M. także. W trakcie okolicznościowych imprez, pogrzebów i ślubów obchodzonych hucznie, gdy całą familią gromadziliśmy się przy stole udekorowanym serdecznością, wujowie, pachnący tropikalnymi podróżami, wpadali w babcine ramiona. Z wygłodniałą uprzejmością, taktownie omijali jej puszyste gabaryty i obierali żwawy kurs na dziadka.
Pojawiały się też osobistości o nieokreślonej proweniencji. Nadciągały hurmem, bez uprzedzenia, gwarnie, wkraczały do babcinego domu, czyniąc wokół siebie rumor. Wśród nich prym wiodły młode narzeczone i stare panny z pretensjami do urody, klekotliwe, lecz już niestety zwiędłe ślicznotki z widokami na oddalającą się młodość i ponurą wizją garbatego losu, lądowały na kanapie obok zegara. Układając twarze w inteligentne grymasy, rozprawiały o dzieciach, zakupach i pogodzie, jakby te właśnie tematy nurtowały je bez ustanku.
Prosto z pociągu, skradającym się truchtem, w spodniach prasowanych na kant, albo w portkach udających dżinsy, dostojni, chętni do mielenia ozorem, spragnieni lokalnych ciekawostek, zziębnięci, przemoczeni, dodawali sobie animuszu wcierając przemarznięte dłonie w kaflowy piec. Międląc po drodze podstępne sugestie i nieśmiałe aluzje, naciągane historyjki upaprane w prawdzie, obdarte z precyzji – schodzili się zewsząd. Wpadali na moment, niekiedy na dłużej, nadciągali z odległych miejsc, niektórzy młodzi, większość nie. W głównej mierze rozdygotani mężczyźni markujący dorosłych, indywidua na odwiecznym rozdrożu, małoważni ktosie znajdujący się zawsze tuż przed, a nigdy w trakcie kryzysu.
Spędzali czas na lękliwym oczekiwaniu. Rozwodu, mirażowej fortuny, następnego krachu. Przeważnie byli po sądowych przewodach, często – fatalnych werdyktach. Zazwyczaj ogryzieni przez biedę lub zniewoleni przyszłościowym bogactwem przybywali do Dziadków, nie po to, by się wyżalić i ponarzekać na swój parszywy los, ale po to, by przed resztą rodziny chwalić się własnym szczęściem.
A za nimi tuptały legiony braci czy sióstr, pojawiała się istna zbieranina przypadkowych żon, czeredy ubogich krewnych wzdychających do sjesty pod palmą. Dumne kawalkady par z uczesanym i wyszorowanym przychówkiem, z milusińskimi bachorami podtykanymi do całowania, przytulanymi przez babcię i częstowanymi cukierkami. Mamy, czułe i wniebowzięte, pyszniły się swoim potomstwem, rezolutnym i rozszczebiotanym drobiazgiem ledwo sięgającym obrusa, lądującym na dziadkowym barłogu, na legowisku wytapetowanym podręcznikami do empatii, a dziadek, rozanielony, pochylony nad popielniczką, przycupnięty na skraju swojego dobrowolnego sarkofagu, z nieodłącznym cygarem w mięsistych ustach, wiercił się, patrzył na nich, witał przybywających, wysuwał suche ręce spod różowej kołdry; rozdygotany z emocji, z czerwoną twarzą, bo nim zjechali się goście, wytrąbił krzynę z karafki skulonej w kredensie.
Dziadek
Dziadek, były frant, a teraz ćwik, mając ciut przeszło pięćdziesiąt lat, położył się do wyra. Nie widziała, by od tego czasu miał na sobie coś innego, niż piżamę. Z nagła począł sądzić, że walki z prozą życia nie są dobrym sposobem na gładką cerę; twardo nie uważał, by zajmowanie się banalnymi kwestiami należało do dobrego tonu.
Babcia opatrzyła mu się i spowszedniała. Traktował ją teraz jak rekwizyt, jak zużytą aparaturę do zwyczajnych posług. Toteż nie martwił się jej zrzędzeniami i zawziętym kłusowaniem wśród garów; zostawił jej prostackie historie, a sam schował się w poezji. Uczepił się przeżyć z górnej półki, przejść odległych od prozaicznego stąpania po ziemi. Opatulił się książkami, brykami do medytacji, zeszytami i zapiskami. Przybrał pozę wykształconego oryginała, klerka parającego się przenikliwością, człowieka gotowego do deliberowania, śmiertelnika który nie wie, czym należy martwić się wpierw.
Ni z gruszki, ni z pietruszki, nie wiadomo dokładnie pod wpływem jakich to rozważań, zwątpił we wszystko, w co kiedykolwiek wierzył, w to szczególnie, czego nauczył się i co mu wpojono jako niepodważalne prawa.
Z nagła więc odgrodził się od spraw tego świata. Zbrzydło mu przejmowanie się losami bliźnich, a zwłaszcza swoich córek i przyszywanych synów. Przestał odróżniać przyjaciół od wrogów. Ludzi z ich dobrymi stronami, z całym ich filozoficznym sztafażem zmieniającym się teraz jak w kalejdoskopie; w okamgnieniu, co wprowadzało zamęt w kontaktach z nimi.
Od kiedy przestał kroczyć utartą drogą i wszedł na swoją, niekonwencjonalną, nakazującą mu nie frasować się kimkolwiek z nich, zauważył, że byli tacy fuj, tacy małostkowi; odkąd został mizantropem i samotnikiem, nie przejmował się ich opiniami. Na własny użytek odkrył świat magii, czarów, niezwykłych zjawisk. Poruszał się po nim lepiej, niż po mieszkaniu. Jak inni, miał swoje marzenia, lecz wolał ich nie ujawniać.
Dzierżąc w dłoniach „kropelkę z odrobiną”, podniecony nieznaną myślą, wracał do dziarskich wizji tysiąca i jednej przeputanych nocy, a przed oczami odwiedzających jego pokój, mokry zmierzch gęstniał od urojonych wysp i plaż. Pęczniał od map rysowanych kciukiem na stoliku mokrym od wódki. Nieodkryte i mało widzialne, wyobrażały łagodne, spienione fale bijące o skaliste i nasłonecznione brzegi.
Odpustowy urok tych jego podróży palcem po kołderce, zmuszał ich do wchodzenia w rozpoetyzowany krąg jego przywidzeń, do uczestnictwa w przygodach, których doświadczył nie w rzeczywistości, lecz podczas lektury awanturniczych książek. Tomów przemawiających do niego językiem łajby z kontrabandą, posługujących się elokwencją balii pełnej piratów, zachlanych korsarzy siedzących okrakiem na beczce z rumem.
Palcem brązowym od nikotyny pokazywał im, gdzie pojedzie i co zobaczy. Przed nimi, nieopatrznie zasłuchanymi, niepostrzeżenie wciągniętymi w jego roztrajkotane opowiadania, pojawiały się to morza, to jeziora, to oceany, to żółte piaski niezmierzonych pustyń. Oddalony od zmagań z szarzyzną znękanego dnia, oddalony od nich o lata świetlne, sensat w upiornej tresce, kochany dziadek, żwawa mumia z uchem przylepionym do radiowego pudełka, wytężał słuch, wsłuchiwał się w trzaski, zgrzyty i świsty „Wolnej Europy”, zagranicznej Pytii, kibicował zanikającym odgłosom realizmu na indeksie. Tłumaczył przybywającej szajce zakutych profanów, o co chodzi w politycznych galimatiasach. Jednak wyjaśniał niedokładnie, gdyż miał kłopoty z przełożeniem swoich myśli na bezalkoholowy język, oni zaś nie wiedzieli, jak mają postąpić. Nie byli pewni, jakie zająć stanowisko wobec tych wyjaśnień: sprzeciwić się lub przyjąć za dobrą monetę i udać, że podzielają jego poglądy, a może powiedzieć mu wprost, że na polityce nie zna się w sposób doskonały?
Pomieszane idee dziadka wpędzały ich w konfuzję, w ironiczne żachnięcia, porozumiewawcze gesty i dyskretne pukania się w czoło. Podnosił wtedy głos, w miarę zdrowy, tubalny i władczy, a późniejszymi czasy – rozbity, dyszkantowy, ochrypły, zdarty od przepalonych i zapijaczonych tyrad.
Lecz że w tych jego krasomówczych dryblingach roiło się od braku konkretów, licznych potknięć i stereotypowych sądów, rezultat był taki, że wszyscy odzywali się do niego naraz, jak gdyby ich perswazje polegały nie na tym, by przedstawić mu bezsporne argumenty, ale by go zatrajkotać i dowieść mu, że mają silniejsze płuca. Żartując, przekonywali go, że marnuje się na posadzie emeryta, że mógłby wykorzystać swoją sklerozę i zostać historykiem.
Roztaczał przed nimi swoje optyki, poetyki i narracje, a zgadzał się ze sobą tak ostentacyjnie, uparcie i zajadle, że gdy wreszcie przysypiał i kończyły się jego nietrzeźwe przemowy, mogli odetchnąć z ulgą, a potem pójść na kolację, zająć się niedołującą rozmową z babcią i żarciem jej potraw. Dziadek zaś pozostawał jak zwykle sam, w przytulnym towarzystwie piersiówki, z gderliwą świadomością własnej izolacji, w ukochanym odseparowaniu od reszty rodziny, a gdy opuszczali go, uprzytamniał sobie, że już nie odbierają go na tej samej częstotliwości, a przytakują mu tylko dla świętego spokoju.
Ząbek
Na ostatku zjawiał się wuj Ząbek, bywały tu i ówdzie ekscentryk, gdzie bądź przyjmowany z otwartymi ramionami, przystojniak o spojrzeniu dogłębnym, konkwistadorskim i penetrującym. Z ukosa popatrywał na babciny kok, zaglądał w jej stalowe, przygasłe oczy, oczy, w których z rzadka pojawiały się iskierki rozbawienia. Zezował w kierunku schowka na dziadka, a minę miał wtedy taką, jakby się zastanawiał, po co tu przyszedł.
Pozował na uwodziciela. Przeważnie spięty, szorstki, zachowywał się nerwowo. Na ogół przychodził sam, gdyż nie przelewało mu się na seksualnym odcinku. Zazwyczaj brakowało mu świeżej zdobyczy do pokazania: nie dysponował jakimś wystrzałowym towarem godnym zawiści. Czasem jednak pojawiał się w otoczeniu „marnego puchu”, kobiet pełniących rolę męskiej biżuterii.
Niektóre laski włóczyły się za nim z nawyku do komfortu, inne, z racji nieuchwytnej sympatii, wszystkie zaś dzieliły się na stałe lub dochodzące. Był z tej przyczyny mniej więcej zadowolony. Mniej więcej, bo szybko nudził się ich standardowymi opakowaniami. Męczyły go ich zblazowane grymasy, badawcze spojrzenia, nadąsane twarze, zmrużone oczęta udające głębię. Nużyły go monotonne zaloty, oklepana uroda i wyczynowe biegi po erotyczne zaspokojenia, jakkolwiek uważał, że kobiety należy kochać po ich grób. Miał je za neutralne płciowo facetki. Tylko im zwierzał się ze swoich podbojowych sukcesów, przy czym, każdej z nich druzgotał serce. Zachowywał się jak niefrasobliwy kokiet, podczas gdy odrzucone kumpele, stając się lakoniczne, powściągliwe w mimice, błyskotliwe z wysiłkiem, butwiały seksualnie, gorzkniały od czekania na jakąś chemię, na byle jaki dreszcz.
Od razu, po przywitaniu, gdy tylko zaczerpnął tchu i odzyskał rezon, przystępował do wyrażania sądów. Kreował się na typka zipiącego nowymi prądami, pozował na przecherę, który wziął urlop od zmartwień i rozbrat ze swoją przeszłością. Nie chciało mu się niczego wiedzieć na sto procent, miał gdzieś i potąd owo z każdej strony trafne przelewanie z pustego w próżne.
Nie pozwalał sobie na mówienie w aluzyjnych konwencjach, na wypowiedzi upstrzone niejasnymi dygresjami. Czasem był niekomunikatywny, wyniosły i zimny. Niekiedy rozmowny aż do granic dobrego smaku. Gdy szedł „do ludzi”, kiedy przebywał w świecie na zewnątrz, w krainie marnych porażek, w otoczeniu przypominającym ruinę, szczątek, surogat i skansen złożony z zaprzepaszczonych marzeń, obnosił się ze swoim żalem uważając, że nikt go nie rozumie, a wszyscy nim poniewierają Bóg wie za co.
We własnym mniemaniu był wesoły, jak wymagała tego sytuacja. Zaś gdy wypadało okazywać przygnębienie i trzeba było zachowywać się poważnie, dostrajał się do panującego zasmucenia i uchodził za wyrafinowanego luzaka. Lubił, gdy myślano o nim jak o uniwersalnym znawcy ludzkich błędów. Nie znosił natomiast, kiedy brano go za ofiarę losu: anioła pozbawionego praw do noszenia aureoli.
Przez długie lata żył samotnie, kontemplacyjnie. Nigdy nie zhańbił się szczerością. Kłamał bez przerwy na skruchę. Matactwo było jego drugą naturą: użalał się nad sobą, ale że nie pamiętał, co powiedział przed momentem, nadal wierzył w swoją prawdomówność.
Mniej więcej tak to wyglądało z zewnątrz. Jego czas dzielił się na pracę w domu i pracę dorywczą, poświęconą zainteresowaniom. W domu zajmował się noszeniem sprawunków, sprzątaniem i dbaniem o konwenanse, które tak przyjemnie likwidowały egzemę i ujędrniały zwiotczałą skórę. A na gościnnych występach przemieniał się w dziarskiego lowelasa i bawidamka odpędzającego od siebie wszelkie znoje i paranoje.
Jednak w zaciszu swojego pokrętnego ducha, rozmiłował się w słuchaniu pochwał na swój temat. Chciał być akceptowanym bez zastrzeżeń. Co gorsza, nie wątpił, iż tak jest w istocie, że jest z niego fenomenalny, znakomity, niedościgły przykład do naśladowania.
Dopiero na stare lata pojął, że mylił się od „a” do „z”: uprzytomnił sobie, że nigdy nie stanowił wzoru do naśladowania. Spostrzegł, iż był raczej wykidajłą szlachetnych myśli, psychiczną marionetką i intelektualnym niedołęgą.
Ale to przeświadczenie miało przyjść później. Miało być jego muzyką przyszłości; łabędzim śpiewem ostatnich lat. Teraz nie godził się z tym, że wytykano mu wady, do których wolał się nie przyznawać. Na pozór tajne i prawie poufne, znane nielicznym totumfackim, zręcznie ukryte, przemyślnie zamaskowane przed niewtajemniczonym, a wścibskim okiem postronnych znawców jego zagmatwanej duszy, były jednak wyraźne.
Na razie więc krygował się: powiadał, że pragnie żyć bezszmerowo, być własnym cieniem. Zapewniał, że już nie ma ochoty należeć do hałastry napiętnowanej egoizmem i nie chce obnosić się ze swoją histerią. Nie cierpiał natomiast, gdy zaczynano poznawać się na nim, dobierać mu się do skóry, dostrzegać jego ułomności. Gdy go starannie, na zimno i brutalnie demaskowano.
Nie stronił od wylewności i z zapałem gawędził o swoich minusowych szansach i paskudnych niedosytach. Wzruszał się, niemalże płakał nad sobą, prawie że dostawał estetycznych konwulsji. Bo powiedziano mu, że gmeranie we własnych problemach jest obowiązkiem współczesnego zjadacza chleba. Bo wmówiono mu, że kto świadomie uchyla się od publicznych umartwień, nie zmienia żon jak skarpet i nie pochwala ekstremalnego seksu, kto nie obnaża się w blasku jupiterów, kamer i sztucznego aplauzu, kto stroni od rozdzierania szat i analizowania swoich metafizycznych flaków, temu powodzi się na wszystkich frontach.
Gdy więc wpojono weń, że nie powinien ociągać się z podążaniem za modą, bo w przeciwnym razie będzie brany za odmieńca, dziwaka, za ciemięgę, z którym nie warto się zadawać, wchodzić w układy, parantele i komitywy – uwierzył. Tym silniej dał wiarę, że raporty z mniemań były na topie.
Taktyka stadnego działania świadczyła o właściwym pojmowaniu otaczającej rzeczywistości: zasługiwała na oklaski. Dostosował się do niej, gdyż nowe tysiąclecie wymagało nowej aranżacji. Dążył zatem do zwrócenia na siebie uwagi: przywdziewał oczekiwane miny i chciał, by było o nim hałaśliwie. Wkrótce jednak, gdy zorientował się, że prowokuje do kpin i mają go za durnia, za frajera, który tak zabawnie pieprzy o swoich niefartach, wycofał się z tandetnych wynurzeń.
Od tej pory uwziął się, by nie lubić rozbuchanych wyznań i publicznego kajania. Jakiegoś nieważnego dnia zapragnął, by znano go z powściągliwości. Odłączył od nurtu pokutników na zamówienie. Odstąpił od uprawiania igraszek z otwartością. Zrezygnował z bycia na celowniku. Zanim więc wypowiedział byle namaszczone zdanie, toczył ze sobą walkę. Wiódł bitwę, by wszyscy mogli zaświadczyć, że ma ludzkie odruchy, jest tarmoszony przez rozterki i narastające wątpliwości, by mówiono o mordędze, z jaką chce zmienić się na plus.
Ni stąd, ni zowąd przepoczwarzył się w ascetę, w surowego świętoszka, w potępiacza i przyganiacza wszelkim smolącym garnkom… O miłości nie ględził. Sądził, że nie nadaje się do snucia widowiskowych zwierzeń i niefrasobliwych dywagacji. Raziło go figlarne myszkowanie po cudzych postępkach. Nie zapominał, że nadmiar owocuje przesytem. Ale tak czy siak, dla M. był pieczeniarzem, a jego bitwa, potyczką na gumowe noże.
Egzystował w jej pamięci jako chytry lis próbujący dostosować się do nowej epoki. Był dla niej wujem wyrosłym na kompromisowych pożywkach: wujem ni to, ni sio: krewniakiem aktualnej, a jednocześnie przestarzałej generacji; wujem bezczelnym i zachwyconym sobą spryciarzem nie wyobrażającym sobie życia bez podkładania świń, kopania dołków, zawistnej walki o swoje na wierzchu.
Parada
A kiedy wszyscy przywitali się ze wszystkimi, zaczynał się oficjalny bal i przystępowano do frontalnego ataku. Na pierwszy ogień wysuwano harcowników, ochotników szkolonych w zagajaniu akademickich dyskusji, w czuwaniu nad jej sprawnym przebiegiem, całokształtem i tempem. Rozbrzmiewał gong, rozlegały się fanfary zapowiadające otwarcie festiwalu, a zewsząd lały się strumienie uprzejmości. Poprzeplatane rewerencjami, nabierały blasku; rozpoczynał się wyścigowy przegląd, krytyka i aukcja plotek, puszczanie w ruch niesprawdzonych wieści, wieści podawanych z ust do ust, roztrzęsionym głosem i zaaferowanym szeptem.
Dla M. najgorsze było to, że wiedziała za mało, by stawać z wujami w szranki. Miała świadomość, iż choćby żyła sto lat, i tak nie dowie się, co ich ekscytuje. Jej obecność wśród nich ograniczała się do milczącego potakiwania i roztrząsania myśli, których logiki na próżno starała się dociec. Czuła się przy nich tak, jakby była w szponach ignorancji. Nagromadziło się w niej tyle dyletanctwa, tyle amatorszczyzny, widziała w sobie tak duży arsenał luk i niedostatków, że, patrząc w ich twarze, widząc, jak dyskutują, jak swobodnie przekraczają progi niedostępnych dla niej kwestii, nie umiała zorientować się w tym, skąd biorą się ich natychmiastowe riposty, ich bystre uwagi, ich zaskakujące przeskoki wśród mrowia zagadnień.
Oto znajdowała się w otoczeniu bywalców bon motów, oto głupiała z niepokoju, traciła dawniejszą swadę, stroiła do nich kretyńskie, uniżone miny, trzęsąc się z obawy, że przy tych inteligentach z prawdziwego zdarzenia, wypadnie jak żołnierz pokonany przed bitwą.
O tym pisała w listach, o tym starała się poinformować mnie, gdy zostaliśmy rozdzieleni, gdy drogi przestawały prowadzić nas w tym samym kierunku, gdy nasza odległa bliskość urwała się raptownie.