Jan Adam Borzęcki – Arcykapłan

0
119
Franciszek Maśluszczak - Piłowanie

Zmarł Jan Adam Borzęcki

  Drukowane  przez nas opowiadanie Jana Adama Borzęckiego pochodzi z przygotowywanego do publikacji nowego jego tomu prozatorskiego, którego Autor już niestety nie zdąży ukończyć. Zmarł bowiem  nagle 31 stycznia 2024 roku w szpitalu Sandomierzu. Mieście, gdzie mieszkał i pracował od czasu ukończenia nauki w tutejszym słynnym Liceum Gostominum i studiów prawniczych. Urodził się w Kobylanach k. Opatowa w roku 1952 w rodzinie chłopskiej. Był człowiekiem szerokich zainteresowań i wielu talentów. Zawód prawnika i pracę dziennikarską w  regionalnym “Tygodniku Nadwiślańskim” łączył początkowo z literacką działalnością. Uprawiał twórczość poetycką: wydał m. in. tomiki ‘Pozostać w całości”, “Zraniony odłamkiem wiersza”, prozatorskie opowiadania „Noc jak konfesjonał” i „Kryminał z różą”, powieści: „Świętość z obrazka”, Mniszka. Opowieść sandomierska”, „Mężczyzna który milczy”. Był autorem zbioru esejów i szkiców krytycznoliterackich o tak zwanej literaturze chłopskiej – “Uwikłani w korzenie” oraz ostatnio wydanych nowych szkiców i gawęd sandomierskich – „Okruchy ze stołu historii”. Był czterokrotnym laureatem nagrody za esej w konkursach ZLP.  Należał do grona wybitnych i uznawanych powszechnie przez krytyków literackich kontynuatorów tego nurtu literackiego współtworzonego przez takich powojennych pisarzy sięgających do swoich chłopskich rodowodów i korzeni, jak Julian Kawalec, Wiesław Myśliwski, Marian Pilot czy Edward Redliński. Najbardziej cenionym utworem Jana Adama Borzęckiego jest jego powieść „Świętość z obrazka”, której główny bohater, wrażliwy i zdolny uczeń szkoły średniej pochodzący z rodziny wiejskiej – zapewne porte parole autora – przeżywa (niczym kieyś inteligencki bohater słynnego „Nieba w płomieniach” Jana Parandowskiego) swój wielki i autentyczny kryzys światopoglądowy, utratę religijnej wiary pod wpływem własnych przeżyć i doświadczeń życiowych oraz rozległych lektur literackich i filozoficznych.

Redakcja

Jan Adam Borzęcki

A r c y k a p ł a n

 Wczoraj dowiedziałem się, że nie żyje i odczułem to głębiej niż mogłem się tego spodziewać, W końcu chodziło o osobę z odległej  przeszłości z którą kontakty były bardziej niż sporadyczne, a wzajemny stosunek trudny do zdefiniowania. Po jego wyjeździe z kraju nie spotkaliśmy się ani razu, wymieniliśmy kilka listów, a przez ostatnią dekadę panowała kompletna cisza. Jeśli nie li­czyć kartki z widokiem Vancouver wysłanej podczas odwiedzin mieszkającej tam córki.  Dzieliło nas pół wieku i pół świata. A przecież kiedyś byliśmy jak bracia i jeden za drugim skoczyłby w przysłowiowy ogień. Zresztą trudno się dziwić skoro od małego byliśmy skazani tylko  na sie­bie. Chociaż był o rok starszy, różnica temperamentów sprawiała, że w tym duecie dominowałem. On był spokojny, niemal flegmatyczny, a mnie wręcz roznosiło. Panująca między nami zgoda była głównie jego zasługą, bo przy drobnych scysjach spokojnie przeczekiwał moje zacietrzewienie, a kiedy stygłem zwykle potrafił mnie przekonać do swoich racji. Zażyłości sprzyjał fakt, iż mieszkaliśmy na skraju miasteczka, w przysiółku zwanym Wy­spą, co w pełni oddawało jego izolację. Bo chociaż formalnie mieścił się w granicach miasteczka, od centrum dzieliło go ponad dwa kilometry, a wciskający się w przestrzeń język lasu skutecznie kamuflował naszą miejskość. Ten leśny filtr sprawiał, że nasze mikroskopijne osiedle wydawało się być zbyt luźno nanizanym koralikiem, a może nawet księżycem przyczepionym do miejskiej planety. Drugi bok przysiółka opierał się o ścianę grabowo – dębowego zagajnika za którą  stały dwie samotne, ale leżące już poza granicami miasteczka chałupy. Mimo kilkusetmetrowej odległości bywaliśmy tam rzadko bo w obu domach były same dziewczyny, z którymi nijak nie umieliśmy się dogadać. Przed wojną oba przysiółki były częścią wsi o malowniczej nazwie Jesień, ale wtedy stało tam kilkanaście zagród, z których większość spłonęła podczas walk w 1944 r. skutkiem czego część mieszkańców przeniosła się do pożydowskich domów w mieście, a inni wyjechali na Śląsk lub rozsypali się po kraju.

Spajała nas także niechęć do opieki nad rodzeństwem. Henio miał o rok lata młodszą siostrę Wiktorię i pięć lat młodszego brata Pawła, których kochał i sprawował nad nimi braterską pieczę, ale płeć i wiekowy dystans nie służyły zbytniemu zbliżeniu. Podobnie było ze mną, bo towarzystwo mojej o trzy lata młodszej siostry traktowałem jak dopust boży, a bawienie się lalkami uznawałem za ujmę na męskim honorze.

Rodzice Jakuba, państwo Kalińscy byli repatriantami z Kresów, którzy po wojnie osiedli tu opiekując się owdowiałą, bezdzietną ciotką, a po jej śmierci odziedziczyli chałupę ze skrawkiem gruntu.  Mówili z  miękkim zaśpiewem i taki też był ich charakter. Kiedy u nas osiedli Heniek miał sześć lat, a Wiktora dobiegała roku. Tylko najmłodszy Paweł przyszedł na świat w naszym mieście. Ponieważ rodzice byli z nimi blisko, dla dzieciaków oba domy zlewały się w jeden. Przed pójściem do szkoły byliśmy więc z Heniem skazani wyłącznie na własne towarzystwo, z rówieśni­kami widywaliśmy się jedynie w kościele lub na ulicy, chociaż na­sze wzajemne kontakty ograniczały się do patrzenia na siebie spode łba. Stosunki te wyprostowało nieco szkolne koleżeństwo, ale nie na tyle, aby można je było nazwać komitywą. Po naszej stronie lasu, w obok domów naszego i Kalińskich, stały jeszcze dwie zagrody. W największej i najbogatszej mieszkali Bednarzowie, których z racji ogrodnictwa i szklarni nazywano badylarzami, a w  drugiej rodzina Saracenów, których twarze, mimo kilkuwiekowego dystansu poświadczały bliskowschodni rodowód. Była jeszcze rudera samotnej i schorowanej Walusiowej, której jedyny syn w 1943 r. zginął w partyzantce, a mąż rok po wojnie umarł na astmę. Pomimo wieku i złych doświadczeń była osobą radosną i pełną zaraźliwego optymizmu. Lubiłem kiedy do nas przychodziła bo traktowała mnie jak dorosłego i z powagą podchodziła do moich problemów. Poza tym pozwalała mi buszować po strychu swojego domu, na którym znajdowałem jakieś skarby. Odkąd pamiętam uczestniczyła w naszych wigiliach, a każdy następny świąteczny dzień spędzała u innego sąsiada. Zmarła siedząc przed domem w porze czerwienienia jarzębin. Kilka lat później zawaliła się chałupa, drewno zabrał piekarz, a starym żelastwem zajęli się menele zawożąc je na złom. Reszta weszła w ziemię. Z walącego się domu zabrałem na pamiątkę książeczkę do nabożeństwa z 1924 r., żelazko z duszą oraz ślubny portret z 1925 roku. Ponieważ nie było spadkobierców, 15-arową działkę przejęła gmina, od której połowę kupił sąsiad, a drugą rodzice. Jakieś sto metrów od nas mieszkali Bednarzowie, których dwaj, starsi od nas o osiem lat bliźniacy nie tolerowali naszego towarzystwa. Nie lepiej traktowały nas ich dwie siostry, które chociaż starsze zaledwie o trzy – cztery lata nazywały nas smarkaczami i siusiumajtkami.  Może z wiekiem coś by się między nami poprawiło, ale w połowie lat sześćdziesiątych XX wieku Bednarze odziedziczyli po wujku dom w mieście i młodzi przenieśli się do centrum. Odtąd widywaliśmy ich tylko przy okazji pracy w ogrodzie. Z Saracenów w sensie towarzyskim też nie mieliśmy pożytku bo rodziły im się same córki. W sumie pięć z czego dwie ledwie pamiętam, bo dość wcześnie wyszły za mąż i wyprowadziły się.

Tak wyglądał mój dziecinny świat, który ubogacony kawałkiem lasu wydawał mi się synonimem Edenu i mimo upływu czasu, doświadczenia i znacznych zmian, wciąż takim pozostaje. Z czasem nasz przysiółek zmienił się w miejskie osiedle z asfaltowymi dojazdami, nocnym oświetleniem i szczelnie ogrodzonymi siedliskami. Staniało sąsiedztwo, bo chociaż pozdrawiamy się, a z częścią jesteśmy na ty, ale nie ma mowy o dawnej zażyłości, nie mówiąc już o przyjaźni. Nasz piękny, kiedyś zdziczały lasek zmieniono w park ze żwirowymi alejkami, a stary drzewostan zastępowany jest modnymi gatunkami. Z jednej strony ludziom żyje się łatwiej i lepiej, ale z drugiej wciąż się od siebie oddalają. Międzyludzkie drogi przestały się krzyżować, a ersatzem życzliwości pozostaje machanie zza samochodowych szyb. Bliżej pozostają tylko starsi, którzy nie mogąc nauczyć się nowych form obecności, spotykają się i odkurzają dawne czasy.

* * *

Smutna wieść odświeżyła wspomnienia i skłoniła do sięgnięcia po cienki plik listów oraz kilka zdjęć.

 Z pierwszego listu z datą 12 września 1966 roku wypadły dwie fotografie. Na pierwszej widać monumentalną jerozolimską Ścianę Płaczu, przy któ­rej kłębi się tłum ludzi w czarnych garniturach i chała­tach, o różnej karnacji skóry i kolo­rze włosów, ostrzyżonych lub ortodoksyjnie pejsatych, w szerokich kapeluszach lub przyklejonych na wierz­chołku głowy myckach. Po lewej stronie stoi młody mężczyzna sprawiający wrażenie człowie­ka z innego świata. Wygląda jakby dziwił się temu, co się wo­kół dzieje i nie mógł zrozumieć jak i po co się tu znalazł. Niepew­ne wzrok oraz wyraźne zażenowanie dowodzą, że czuje się obco i nie identyfikuje się z tym rozmodlonym tłumem. Wygląda jakby trafił tu przypadkiem i zastanawia się jak się wycofać.

Na drugiej fotografii stoi w towarzy­stwie dziewczyny z dużymi oczami, wydatny­mi, wręcz wypukłym­i ustami i twarzą tak poważną, jakby nigdy się nie uśmiechała. Stoją na piaszczystej plaży zwróceni w stronę samotnej palmy, będącej jedynym czytelnym elementem zdjęcia. W prawym rogu widać jakąś wodę, ale obiektyw objął zbyt mało akwenu, aby można było rozszyfrować  czy to mo­rze, je­zioro czy tylko zwy­czajna sadzawka. Ponie­waż list przy­szedł z Hajfy, można się było domyślić, że to wycinek Morza Śród­ziemnego. W liście napisał, że mieszka ze swoją matką, pracuje w porcie i uczy się hebrajskiego. Dziewczyna ze zdję­cia to jego piętnastoletnia siostra Ruth, która jest jego językową nauczycielką, a on w zamian uczy ją języka polskiego. Rozczuliło mnie ostatnie zdanie listu: „Tęsknię za Polską, która najbar­dziej ko­jarzy mi się z To­bą. Czasem nawet śnią mi się nasze dziecięce zaba­wy, a kiedy przy­pominam sobie nasze młodzieńcze plany, bardzo ża­łuję, że nie możemy ich zre­alizować. I przykro mi, że stało się tak z mo­jej winy…”

Kolejny list przyszedł z Tel Awiwu. Pisał w nim, że miał  problemy z przystosowaniem się do otoczenia, odnalezieniem w innej mentalności i wpasowaniem w inną rzeczywistość: Tu żyją inni ludzie, pod innym kątem nachylona jest ziemia i rosną inne drzewa. Pewnie uznasz to za śmieszny sentyment, ale tęsknię za wierzbami i brzozami... Długie milczenie uzasadniał próbą zapomnienia o Polsce i zerwa­nia z polską przeszłością: „Dopiero tu dowiedziałem się, że przeszłość boli, a na ten ból nie ma lekarstwa. Że te dwadzieścia lat w Polsce pozostanie we mnie choćbym zamieszkał na końcu świata. Chociaż to może dobrze, że nie da się definitywnie opróżnić pamięci …”

W kolejnym liście pisał, że na skutek problemów z asymilacją zdecydował się na wyjazd do rodziny w Kanadzie: Myślałem o powrocie do Polski, ale bałem się, że się nie odnajdę. A ponieważ nie odnalazłem się w Izraelu, postanowiłem zacząć od początku. Tu w Kanadzie mam namiastkę Polski bo mieszkam w pobliżu kilku polskich rodzin i wreszcie mogę rozmawiać po polsku…

Potem kontakt urwał się. I chociaż jego milczenie odczułem jako przykrość, nie wyciągałem z tego żad­nych nieprzychylnych wniosków. Zdarzało się nawet, że słysząc o kolejnych izraelsko-arabskich wojnach zastana­wiałem się nad jego dalszym losem. Czy nie wrócił do Izraela, nie został wcielony do armii i nie bierze udziału walkach i oglą­dając telewizyjne korespon­dencje z Izraela pilnie baczył­em, czy go nie zobaczę. Wreszcie odpłynął w prze­szłość i wracał czasem w chwilach senty­mentalnego żalu za mi­nionym kiedy do spraw z  przeszłości zaczyna być bli­żej niż do tych z wczo­raj…

* * *

O tym, że Kalińscy nie są rodzonymi rodzicami Jakuba dowiedziałem się od krawcowej Marcowej, która przyszła wziąć miarę na szytą dla mamy sukienkę. Siedziały w kuchni, a ja z pokoju podsłuchiwałem ich rozmowę, która w pewnym momencie zeszła na Kubę. Wywołała ją Kalińska, która wpadła na chwilę dopytując, czy go u nas nie ma. Kiedy wyszła Marcowa zapytała mamy czy to prawda, że Kuba jest żydowskim dzieckiem:

– W mieście mówią, że Kalińskim dobrze się żyje, bo we wojnę przechowywali Żydów, co po wyzwoleniu wyjechali na Zachód i teraz ślą im pieniądze. I że Kuba jest żydowskim dzieckiem które rodzice zostawili u Kalińskich bo był za mały żeby go ze sobą wziąć. Ja tam nie wiem czy to prawda, ale przecie Kuba faktycznie niepodobny ani do ojca, ani do matki. On blondyn, ona blondynka, a chłopak ciemny jak cygańskie dziecko. A nos ma całkiem żydowski. Wiem co mówię, bo przecie przed wojną mieszkało się po sąsiedzku to miałam czas się przyjrzeć.

Z opowiadań rodziców i dziadków wiedziałem, że także w naszym mieście mieszkało ze dwa tysiące Żydów, ale w lipcu czterdziestego drugiego Niemcy zgonili ich na plac i wywieźli. Po wojnie żaden nie wrócił. Może i dobrze, bo ludzie zajęli ich domy i mogłaby się polać krew:

– A tym Kalińskim to się faktycznie dobrze żyje. Chałupę odnowili, dachówkę na domu położyli, a na niedziele i święta ubierają się jak jakieś jaśniepaństwo.

Mama pewnie też znała te plotki, ale w nie nie wierzyła:

– E, ludzie takie głupoty opowiadają, że wstyd słuchać. A że Heniek ma ciemne włosy to jeszcze o niczym nie świadczy. Ja jako dziecko miałam jasne, a potem całkiem mi ściemniały. A twoja Maryśka jak była mała wyglądała jak pampuch, a teraz jakby ją ktoś mocno ścisnął pasem. A nos jak nos – jeden ma dłuższy, drugi krótszy, cienki lub gruby. Moje dzieci też ani do mnie nie podobne, ani do Mańka, tylko do jego dziadka. Może tak samo z Kubą? Jak się nie zna dziadków to nie ma się porównania. I czego ludzie chcą od tego Kuby? To takie dobre dziecko, pobożny i ministrantem chce być. A Kalińskim nieźle się powodzi, bo Szymek dobry stolarz i  murarz, robotny i zajęcia szukać nie musi bo ma tyle zamówień, żeby na pięciu starczyło! Ludzie się go nachwalić nie mogą, że taki dobry fachowiec i niedrogi. Od wiosny do późnej jesieni tylko na niedziele do domu wraca, bo cały tydzień na dalekiej robocie. Przywozi takie wałówki, że jedna rodzinie na tydzień starczy. A Halina w polu haruje, a po nocach na zarobek haftuje ornaty. Nikt im nie musi niczego przysyłać, bo jak ktoś robotny to sam do czegoś dojdzie. A ludzie z zazdrości różne bajdy wymyślają byle drugim dokuczyć.

Nie wiem, czy przekonała Marcową bo ta szybko wzięła miarę i poszła.

Fama o żydowskim pochodzeniu Kuby poszła w miasto za sprawą Banasia, którego pochodzący z Kresów znajomy opowiadał, że podczas okupacji Kalińscy przechowywali żydowskiego doktora z żoną. Podobno w ukryciu Żydówka urodziła dziecko, które Kalińscy uznali za swoje. Wyjeżdżając rodzice chcieli go zabrać, ale że był jeszcze malutki niebezpiecznie go było wywozić w nieznane. Niedługo potem Kalińscy repatriowali się do Polski i wszyscy stracili się z oczu.

Pod wpływem tych wieści zacząłem się Kubie przyglądać i doszedłem do wniosku, że faktycznie nie jest podobny do żadnego z rodziców ani młodszego rodzeństwa. Może to nawet i lepiej, bo siostra i brat byli jacyś tacy rozmazani i ciapowaci, a Kuba był normalny. Nie mając możliwości porównania, zastanawiałem się czym  zwyczajny człowiek różni się od Żyda. Z rozmów dorosłych wynikało, że nosili brody, pejsy i mycki, ubierali się w długie kapoty, handlowali czym się dało, oszukiwali i stale liczyli pieniądze. I że byli bogaci, bo do nich należały najlepsze miejskie kamienice i większość sklepów. W tym kontekście dziwne było, że jak ktoś wspominał o jakimś Żydzie to okazywało się, że był krawcem lub drobnym handlarzem. Z majętnych wspominano jedynie Morica Bachmana, który prowadził lombard i pożyczał ludziom pieniądze na procent oraz handlującego obuwiem Berka Tomana. Opowieści te zazwyczaj były złośliwe i lekceważące, a tylko niekiedy współczujące. O żydowskich kamienicach wspominano rzadko, pewnie dlatego, że po wywiezieniu Żydów zajęli je miejscowi i napływowi, którzy o prawowitych właścicielach woleli nie pamiętać. Wskazywano też plac po wysadzonej przez Niemców bożnicy oraz ruiny mykwy. Po kierkucie nie było śladu, bo w tym miejscu przeprowadzono nową ulicę. Nie pamiętając czasów sprzed kilkunastu lat i wysłuchując dorosłych można było odnieść wrażenie, że Żydów w mieście było zaledwie kilku, a nieostre wzmianki to jakaś mglista, historyczna mitologia. Wyglądało to tak jakby mieszkańców miasta dotknęła jakaś dziwna amnezja pozbawiając ich części własnego życiorysu.

Porównując Kubę z wyobrażoną postacią Żyda trudno mi było uwierzyć, że mógłby być jednym z nich. Pewnie dlatego, że nie miał brody, pejsów, mycki ani chałatu, co w mojej ukierunkowanej rozmowami dorosłych opinii uosabiało Żyda. Poza tym nie był bogaty i nigdy mnie nie oszukał. Nos też miał normalny, a w każdym razie znałem wielu z podobnymi.

Dla mnie Kuba był Kubą, a nie Żydem.

A choćby i nim był, to co z tego?! Najważniejsze, że był dobrym kolegą.

* * *

Pamiętam, że w jednym z kolejnych listów najbardziej zaskoczył mnie adres zwrotny. Nie nazwa miasta i kraju, ale nazwiska. Mimo znajomości tej dramatycznej hi­storii, trudno mi było sobie wytłumaczyć, dlaczego dosko­nale znany mi Kuba Kaliński, mój sąsiad, towa­rzysz dziecięcych zabaw i po­wiernik czasów romantycznej młodości na­gle zmienił się w Jakuba Minca. Jeśli nawet z czasem zrozumiałem powody jego wyjazdu, de­cyzja o zmianie na­zwiska była dla mnie zaskoczeniem. Bo co innego zmienić kraj i obywatelstwo, a co in­nego pozbyć się nazwiska. To jakby  skazać się na amputa­cję części ży­ciorysu. Mój niesmak niech usprawiedliwi fakt, iż okres kilkunastu wspólnych lat był także moją wła­snością, która nagle jakby się zamazała. Nie umiałem odpowiedzieć sobie na pytanie  dlaczego w Izraelu Jakub nie mógł nazyw­ać się Kaliński albo jakoś podobnie i czy ko­niecznie musiał odrąbać główny korzeń łączący go z Pol­ską? I ze mną? Było to tym bardziej przykre, że spędzony wspólnie okres uznawa­łem za jeden z najważniejszych elementów moje­go dzie­ciństwa i młodości, które dziwnym zbiegiem oko­liczności zamknęły się wraz ze zniknięciem jedynego przy­jaciela i powiernika.  Bo chyba już nigdy nikomu nie okazałem tyle życzliwości, zaufania i ni­kogo tak blisko nie dopuściłem do moich tajemnic. Już nigdy tak bardzo nie zależało mi na cudzej akceptacji mojego punktu wi­dzenia i nie ukłu­ło poczucie rzeczywistej bądź urojonej krzywdy. Chyba tylko z nim gąszcz łopianów potrafił zmieniać się w a­mazońską dżunglę, a zastodolny staw w Jezioro Wiktorii. Z nikim nie umiałem już plano­wać spływu tratwą mikro­skopijnym strumieniem, któremu z trudem przychodziło porwanie łódki wydłuba­nej z wierzbowej kory, a która w naszej wyobraźni zdolna była unieść na sobie nawet transatlantyk. W niczyich oczach nie widziałem też takiego podziwu, jak wtedy, kie­dy de­monstrowałem mu własnoręcznie zrobiony indiański pióropusz, ale też nikt nie zaimponował mi tak bardzo, jak on, kiedy ratując pi­sklęta z uszkodzonego przez wiatr gniazda wspiął się niemal na sam szczyt wysokiej topoli. Albo kiedy z deter­minacją postawił się kierownikowi szko­ły usiłującemu odebrać mi scyzoryk pod pretekstem, że mogę kogoś skaleczyć. Jakub zarzucił mu, że pozbawia­jąc mnie scy­zoryka zachowuje się jak zwyczajny bandy­ta, rabujący słabszego. Kierownik poczerwieniał, a potem wziął wielki, drewniany cyrkiel i tak zdzielił nim Kubę po plecach, że ten aż przyklęknął. Wciąż pamiętam to uczu­cie dolegliwej samotności po jego wy­jeździe, która tak bardzo zakodowała się, że chyba na zawsze pozostawiła poza marginesem. Może to tylko złudzenie, ale mam wrażenie, że od tamtej pory nie umiałem przeżywać tak spontanicz­nej rado­ści, poddawać się beztroskiemu optymizmowi ani naiwnej wierze w człowie­ka. Jakby coś się we mnie zważyło, zeszkliło, jakby prze­jechał po mnie walec zbyt wczesnej, niespodziewanej dorosłości. Wytworzyła się we mnie jakaś niewiara w dobre intencje bliźnich, emocjonalny dystans do kolegów oraz przyrost podejrzliwości, że wszystko jest nietrwałe i za moment zniknie. Byłem w wieku bodaj największego zapotrzebowania na obecność kogoś, z kim mógłbym bez skrępowania zastanawiać się nad przyrostem wątpliwości i odkrywać nowe wymiary świata; kimś kto rozumiałby przybór estetycznej wrażliwości na damskie powaby i ten wypełniający jawę i sen, wzbierający psychofizjologiczny niepokój. Pamiętam wiele rozmów dowodzących tej szczególnej komitywy, która wydawała się głębszą od pokrewieństwa. Zazwyczaj siadywaliśmy w dawnym dworskim parku i oparci o pień rozłożystego jawora dzieliliśmy się najbardziej intymnymi emocjami. Opowiadałem mu o moim narastającym uczuciu do zielonookiej Renaty, której piersi stały się Himalajami wyobraźni, on mnie o sympatii do cichutkiej Basi, którą z powodu jasnej karnacji nazywano Białą i która wbrew ówczesnej modzie nie upinała w warkocz swoich długich blond włosów.  Z przejęciem opowiadał, jak przepuszczając  ją w drzwiach pogłaskał po pachnących rumiankiem włosach, a wieczorami chodzi pod jej dom i wypatruje jej w oświetlonym oknie. Co prawda w blasku naftowej lampy nie widać zbyt dobrze, ale dzięki jasnym włosom nie myli jej z innymi domownikami. Optymizmem napawał fakt, że za rok obiecują doprowadzenie elektryczności i wtedy obraz będzie jasny i czytelny. Odwzajemniając się opowiedziałem jak udało mi się dotknąć biustu Renaty, a nawet jej pośladków. Co prawda stało się to podczas tłoku w drzwiach kościoła co sprowadziło emocje dalekie od bogobojnych, ale jakoś nie odczuwałem wyrzutów sumienia. Z czasem opowieści  stawały się coraz bardziej śmiałe i być może doszlibyśmy jeszcze dalej, gdyby nie inne wyroki losu.

* * *

Wkrótce o żydowskim pochodzeniu Kuby gadało całe miasto i od tej pory nikt nie zwracał się do niego inaczej niż Żydek, Icek lub Berek. W szkole żadne dziecko nie chciało z nim siedzieć w ławce, a chłopcy stale mu dokuczali. Najbardziej Franek Wygoda, który codziennie pytał go gdzie ma myckę i kiedy zapuści pejsy, a kiedy Heniek  odpowiadał coś, co mu się nie podobało, wkładał mu kułak pod brodę:

– Nie podskakuj Żydzie bo ci wybiję zęby. Wynocha stąd, ty parchu! Szkoda, że was wszystkich nie wytłukli.

 Mnie też dokuczali, bo stawałem w jego obronie. Nawet chcieli mnie bić, ale kiedy Frankowi rozkwasiłem nos, a Stachowi Bilowi naderwałem ucho, poczuli respekt i bali się podchodzić za blisko. Bo co prawda nie byłem zbyt okazały, ale brak krzepy nadrabiałem odwagą, sprytem i nieustępliwością. Poza tym byłem pamiętliwy i moi wrogowie wiedzieli, że kiedyś przyjdzie czas zemsty. A kiedy do mnie i Kuby dołączył się syn listonosza Kazik, woleli obchodzić na z daleka bo Kazik był o rok starszy, o głowę wyższy, a bary miał jak zapaśnik.  Z powodu naszej przyjaźni z Kubą mnie też nazywali Żydem, co przez czas jakiś wydawało mi się normalne bo większość miastowych miało jakąś ksywę, która tak skutecznie kotwiczyła się w społecznej pamięci, że z czasem zapominało się prawdziwych imion i nazwisk. Na starego Bednarza wołali Krzywy Wojtek, na Saracena Władek Wielgi, na mojego chutliwego chrzestnego Babiarz, a dbającego o wygląd wuja Antka nazywali Kapociarzem. Nie mówiąc o młodych, którzy nagminnie używali zamiennych określeń. Alka Graba nazywaliśmy Ryżym, Piotrka Barana Wełnianym, a na Dankę Pawelcową wołaliśmy Blada, bo miała twarz jakby dopiero co wyszła ze młyna. Na mnie, z powodu ciemnej karnacji czas jakiś wołali Cygan, ale z czasem wybielałem i przestali.

Nauczyciele brali Kubę w obronę, ale okiełznanie takiej watahy nie było łatwe. Tym bardziej, że do ekscesów dochodziło zazwyczaj podczas ich nieobecności. Sytuację pogarszał antysemityzm wielu rodziców, którzy w upokarzaniu Żyda nie widzieli niczego złego, a niechęć tę wręcz podsycali. Kiedy wychowawczyni wezwała do szkoły ojca szczególnie agresywnego Franka, ten wydarł się na nią, że skoro broni Żyda, pewnie sama jest Żydówką. I że z Żydami trzeba ostro, bo jak nie, znowu wejdą nam na głowę jak robili to przed wojną. A kiedy Bronek Borowski pobił Kubę i Kalicka poskarżyła się milicji, przez kilka dni nie mogła pojawić się na ulicy bo na nią pluli. A milicjanci tylko udawali, że coś robią.

Sytuację pogarszał fakt, że Kuba nie umiał się postawić, a tym bardziej bić, co skazywało go na bycie ofiarą.  Poza tym był prymusem i ulubieńcem nauczycieli co dodatkowo przysparzało koleżeńskiej zawiści. Jego ławka zalana była atramentem, porysowana w gwiazdy Dawida z ubliżającymi napisami. Znosił to wyjątkowo spokojnie, chociaż z pewnością było mu przykro.

Przykładem antysemity był ksiądz katecheta Kordos głoszący, że dla odpowiedzialnych za zamordowanie Jezusa nie ma przebaczenia, a to co spotykało Żydów w przeciągu wieków jest wyrokiem boskim skazującym ich na wieczną pokutę:

– Jak  ktoś podnosi rękę na Boga nie może spodziewać się boskiego błogosławieństwa. Bóg jest miłością i może wiele darować ale chociaż zabić go nie można bo jest wieczny i nieśmiertelny, srogo karze wszystkich, którzy go nie szanują. Ta klątwa będzie wisieć nad Żydami do końca istnienia tej podłej nacji, a ich los jest przestrogą dla tych, którzy w pysze i dumie grzeszą uśmiercając Boga w swoich sercach.

To była zdecydowanie nieprzyjemna figura z wręcz sadystycznymi odchyleniami. Na lekcjach religii wygłaszał kazania, a potem odpytywał wymagając odpowiedzi niemal w formie cytatu własnych słów. A jeśli coś mu się nie podobało, zdejmował ze ściany drewniany cyrkiel i walił nim gdzie popadło. Sam oberwałem kiedy zapatrzywszy się w okno na moment przestałem go słuchać. Przyłożył mi tak, że następnego dnia miałem na plechach sine odwzorowanie cyrkla. Czarna sutanna i równie czarny charakter sprawiły, że powszechnie zwano go esesmanem.

Heńka czepiał się niemal na każdej lekcji:

– Powiedz mi Kalicki, jak się ty naprawdę nazywasz? Pewnie jakiś Berek Rosenbaum albo jeszcze bardziej po żydowsku. Uczysz się religii bo musisz, ale katolikiem to ty nie zostaniesz i kiedyś żydostwo z ciebie wyjdzie. I co z tego, że znasz pacierz, prawdy wiary, umiesz wymienić grzechy główne i chodzisz do kościoła, skoro nic z tego nie rozumiesz? Wy i tak słuchacie tylko rabina.

Najdziwniejsze było, że taką perorę zazwyczaj wygłaszał po odpytaniu Kuby, który zawsze był dobrze przygotowany i do jego odpowiedzi trudno się było przyczepić. Innym płazem uchodziło opowiadanie najrozmaitszych głupstw, a w jego przypadku niemal zawsze kończyło się cierpką reprymendą. Nawet jeśli bezbłędnie cytował fragment Pisma Świętego lub słowo w słowo powtarzał nauki księdza.

Jeśli poświęcam księdzu tyle uwagi, to dlatego, że to właśnie on okazał się najbardziej dolegliwym prześladowcą i detonatorem procesu społecznej alienacji Kuby i jej przyszłych skutków.

To wydarzyło się przed uroczystością pierwszej komunii. Co prawda byłem od Kuby o rok młodszy, ale na skutek wiekowych przetasowań znalazłem się w nim w tej samej grupie adeptów przejścia tego religijnego Rubikonu, który w owym czasie nie był taką sobie formalnością. Proces przygotowania do uroczystej ceremonii był długi i żmudny. Chodziliśmy na dodatkową katechezę, poznawaliśmy katolickie credo z kleszą, infantylną nadbudową, wysłuchiwaliśmy nieskończonych moralizatorskich pouczeń, uczyliśmy się technicznych szczegółów spowiedzi i komunii.  Przygotowując się do komunijnego egzaminu wkuwaliśmy z Kubą regułki i definicje, a potem wzajemnie się z nich odpytywaliśmy. Słuchając jego odpowiedzi odnosiłem wrażenie, że o religii wie więcej niż nasz proboszcz, który nakazywał wbijanie do głowy formułek i niczego nie potrafił wyjaśnić. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że głównie na tym polega nauka religii i prawdziwa, dogmatyczna wiara, a logika i poszukiwanie głębszego sensu podpadają pod pojęcie grzechu odstępstwa i wyrzucają poza ściany kościoła. Duchowe przygotowanie adeptów było jedynie jednym z elementów przyszłej ceremonii. Nie mniej wyczerpujące były zabiegi czysto techniczne, próby ustawienia przed ołtarzem, podchodzenia po komunię z odpowiednim otwarciem ust. Na ten szczegół ksiądz zwracał szczególną uwagę, a jeśli ktoś robił to inaczej, walił po plechach i głośno pouczał:

– Czy ty jesteś krowa, że rozwalasz gębę tak jakbyś miał jeść buraka! Opłatek jest cienki i mały więc wystarczy trochę uchylić wargi. Ale nie tak mało, bo jak ci go włożę do gęby?!

  Matki sposobiły komunijne alby, z braku materiałów zużywając białe, łóżkowe prześcieradła, na miesiąc przed terminem komunii dwa razy dziennie nadzorowały porządne odmawianie pacierza i przygotowywały komunijne przyjęcie. Skromne, ale w ówczesnych warunkach wręcz świąteczne.

* * *

Kiedy wszystko wydawało się zapięte na ostatni guzik, niemal w przeddzień uroczystości ksiądz zdecydował, że Kuby do komunii nie dopuści z powodu braku aktu chrztu. I chociaż Kalińska przysięgała, że sama zanosiła go na plebanię i  dawała proboszczowi do ręki, ten szedł zaparte:

 – Niech nie opowiada bajek. Jakby mi dawała, to by był. Wszystkie inne są, a tego nie ma. A może do Ameryki go posłałem?

 Część wiernych stanęła po stronie Kalińskich podejrzewając, że za decyzją księdza stoi jawna niechęć do Kuby i jego rzekomo żydowskiego pochodzenia. Najdobitniej wyraził to krawiec Kasperek:

– Ksiądz kręci bo nie chce chłopaka dopuścić do komunii. Zwyczajne świństwo! Jakby nawet był Żydem to przecie Jezus mówił: Pozwólcie dziatkom przyjść do mnie. A mało to Żydów nawróciło się? A chłopak od małego z kościołem chowany i lepszy katolik niż większość katolików. Nie po bożemu ksiądz postępuje!

Zrozpaczona Kalińska żaliła się mamie przysięgając, że akt chrztu wręczała księdzu osobiście:

– I co ja teraz zrobię. Przecież nie pojadę do Rosji po nowy! Nawet nie wiadomo czy teraz tam jest kościół. Podobno komunisty kościoły skasowali, a księży wsadzili do więzienia. Napisałabym do znajomych, ale nie wiem czy kto tam został. Razem z nami pół miasta wyjechała, a reszta się pakowała. Przysięgałam proboszczowi, że Kuba był chrzczony, ale on, że Żyda do komunii nie dopuści. A jaki on tam Żyd?

* * *

Siedziałem na ławeczce i przez uchylone kuchenne okno słyszałem rozmowę Kalińskiej z mamą starając się nawet szmerem nie zdradzić swej obecności. Intuicyjnie czułem jej ważność, które to przeczucie wkrótce miało się potwierdzić bowiem podsłuchana historia weszła we mnie tak mocno, że wręcz stała się biograficzną cezurą. Wtedy jeszcze nie przeczuwałem, że jej dalszym ciągiem będzie utrata przyjaciela, głęboka podejrzliwość w ludzką życzliwość oraz zwątpienie w oficjalną wersję nieskazitelnych narodowych dziejów.

To była rozmowa  długa, dramatyczna, chwilami łzawa i przerywana długimi momentami ciszy. Kiedy dziś do niej wracam nie jestem w stanie odtworzyć słów, ale wciąż uruchamia się we mnie tamten nastrój, który pogłębiony przemyśleniami i życiowym doświadczeniem powoduje pełniejsze rozumienie tamtego dramatu, który dla późniejszych pokoleń stanie się coraz chłodniejszym historycznym faktem. Z upływem czasu dzieje polskich Żydów, Holokaust, Oświęcim, Treblinka i powstanie w  warszawskim getcie staną się dalekie jak militarne przewagi pod Grunwaldem i Wiedniem, okres zaborów i ponowne narodziny Polski. Historia zaokrągli podłości, fakty przerosną narodowo korzystnym mitem, a ta historia wyda się fabułą wymyśloną przez pisarza lub filmowego scenarzystę. I nie ma w tym niczego nadzwyczajnego i nagannego, bo  prawo przemijania łagodzi ciężary przeszłości obciążając następców ciężarem problemów współczesności. Uświadomienie tego procesu nakłada na świadków wydarzeń obowiązek pozostawienia śladu przeszłości dającego następcom szansę na ocenę i wyciągnięcie wniosków.       

 Przed wojną rodzina Kalińskich mieszkała w małym kresowym miasteczku na pograniczu Wołynia  z Polesiem. Mieli kawałek gruntu ale głównym źródłem utrzymania był warsztat stolarski ojca.  Interes musiał być dochodowy skoro rodziców stać było na wysłanie syna do szkoły we Lwowie, a po jej ukończeniu poszedł do podchorążówki i został w wojsku. W 1939 roku zginął w bitwie nad Bzurą. Starsza siostra wyszła za mąż za kolejarza i wyprowadziła się do Brześcia, a po repatriacji osiedli Gdyni. Nasza sąsiadka jako najmłodsza została z rodzicami, a potem wydała się za Szymka Kalińskiego, który po przedwczesnej śmierci teścia przejął po nim warsztat stolarski. Chociaż w mieście mieszkali Ukraińcy, Polacy, Żydzi, Ormianie i Mołdawianie, wielowiekowa zasiedziałość łagodziła wszelkie różnice. Nikomu nie przeszkadzało, że jedni chodzili do cerkwi, inni do bożnicy, a katolicy do kościoła.  Rodzina Kalińskich żyła blisko z żydowską rodziną Minców. Chociaż należeli do miasteczkowej elity – Samuel był lekarzem, a Salomea prowadziła aptekę – nie wynosili się i ze wszystkimi żyli w zgodzie. Ojciec Kalińskiej pomagał mu w wykończeniu domu, a matka w jego prowadzeniu. Mincowie byli ludźmi szanowanymi za życzliwość wobec bliźnich. Chociaż nie udzielali się religijnie i nie chodzili do bożnicy, ich dom nawiedzał nawet rabin.  A potem przyszli Niemcy i wzięli się za Żydów. Rabina zagryzł niemiecki pies, szamesa utopili w sadzawce, a właściciela składu drewna zatłukli kijami. Doktora nie ruszali dopóki był im potrzebny, ale kiedy przyjechał niemiecki medyk, zakazali mu leczenia. Przeczuwając złą przyszłość doktor dał Kalińskim na przechowanie dokumenty, rodzinne pamiątki i oszczędności w dolarach i biżuterii, a kiedy Niemcy zaczęli wywozić Żydów do obozów, Kalińscy ukryli ich w piwnicy pod stolarskim warsztatem. Na klapie wejściowej stał ciężki stolarski stół, a przysypana wiórami, ścinkami i trocinami podłoga dobrze ją kamuflowała. Ponieważ gospodarze z piwnicy korzystali rzadko, o jej istnieniu wiedzieli nieliczni sąsiedzi. To było  całkiem wygodne lokum bo Kaliński deskami wyłożył podłogę i ściany oraz wstawił łóżko, stół i krzesła. W założeniu miało to być schronienie czasowe bo kiedy sytuacja wróci do normy, doktorostwo miało być wywiezione z miasta do lepszej kryjówki. Nikt nie spodziewał się, że w piwnicy przesiedzą trzy lata. Na wszelki wypadek Kalińscy uszczelnili płot, a na noc spuszczali psa z łańcucha co nikogo nie dziwiło, bo w okolicy rozpanoszyło się złodziejstwo i każdy zabezpieczał się jak mógł. Kryjówka była o tyle wygodna, że Kaliński całymi dniami oraz wieczorami przesiadywał w warsztacie, a  odwiedzający go klienci dostarczali dodatkowego alibi. Sytuacja wydawała się tym bezpieczniejsza, że po wywiezieniu Żydów w mieście ucichło i wszystko jakby wróciło do normy. I kiedy wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, okazało się, że Salomea jest ciąży. Poród nie był problemem, bo połóg mógł odebrać doktor, a matka Kalińskiej była uznaną w okolicy akuszerką, ale obecność dziecka przysparzała wielu problemów. Przecież trzeba je kąpać, prać i suszyć pieluchy. No i jak wyciszyć jego płacz?  Zaczęli się rozglądać za inną kryjówką  ale nikt nie chciał ryzykować. Wtedy teściowa wpadła na pomysł, aby Kalińska udawała, że jest w ciąży. Może się wypychać na brzuchu, a kiedy dziecko się urodzi, wszyscy uznają, że to potomstwo Kalińskich. Tak ustalili i już następnego dnia po mieście rozeszło się, że Kalińscy spodziewają się dziecka. Dla pozoru Kalińska co jakiś czas pogrubiała się, a pod koniec za pasem nosiła jasiek.

 Dziecko przyszło na świat w nocy z 10 na 11 maja 1943 roku. Na szczęście urodziło się szybko i bez większych komplikacji, a matka szybko doszła do siebie. Najgorzej było z karmieniem. Na  początku karmiła go Salomea, potem odciągała pokarm i ssał z butelki przez smoczek. Po trzech miesiącach zaczął pić mleko kozie i krowie. Kiedy skończył pięć miesięcy ochrzcili go. Jak zaczął gaworzyć Kalińska brała go do warsztatu, aby rodzice mogli go usłyszeć, a  kiedy zaczął chodzić aby słyszeli jak stuka bucikami po podłodze.

Na ogół było spokojnie chociaż zdarzały się momenty grozy. Największy strach przeżyli jak jeden Niemiec przyszedł do Kalińskiego zlecając  naprawę starego, rzeźbionego stołu. A że robota była żmudna i przeciągała się, doglądając jej kilka wieczorów spędził w warsztacie. Na szczęście nie był to gestapowiec, ale Ślązak, z którym można się było dogadać po polsku. Przed wojną pracował w warsztacie konserwacji mebli i stąd jego stolarskie umiejętności. Przynosił dziecku cukierki, cukier, herbatę, smalec lub jakieś inne luksusy. Ostatni raz przyszedł pożegnać się przed wyjazdem na front.

Nieco ponad rok po urodzeniu Adasia Kalińskim urodziła się Wiktoria. 

Kiedy wiosną 1944 roku Niemcy uciekli, a w mieście pojawili się Sowieci,  doktorostwo wyszli z piwnicy. Bladzi, chudzi, słabi, otępiali, ale żywi. Tak odwykli od światła, że przez kilka dni nie wychodzili z ciemnego pokoju. Bali się ludzi i jak tylko ktoś łomotał do furtki, chowali się po kątach. Wkrótce okazało się, że z niemal dwóch tysięcy przedwojennych żydowskich mieszkańców miasta ocalały tylko cztery rodziny.

Kiedy Sowieci dowiedzieli się, że Minc jest lekarzem zabrali go do polowego szpitala, skąd niemal nie wychodził, a Salomea, jakby chcąc nadrobić czas przymusowej nieobecności nie rozstawała się z synem. Karmiła go, nosiła na rękach, mówiła do niego, a kiedy spał siedziała przy łóżeczku. Wydawała się być zazdrosna o obecność kogoś trzeciego i starała się być z nim sam na sam. Poza nim niczego nie widziała, nic nie było w stanie jej zainteresować,  o niczym innym nie mówiła. Chociaż mogli przeprowadzić się do swojego domu  w dalszym ciągu mieszkali z Kalińskimi. Kiedy front ruszył na zachód, Sowieci zabrali doktora ze sobą. Przez czas jakiś przysyłał listy, ale po kilku miesiącach zamilkł i nie było wiadomo co się z nim dzieje. Dopiero po roku zaprzyjaźniony   medyk napisał, że niemal na przedpolach Berlina Samuel został ciężko ranny i z powodu komplikacji po amputacji nogi wciąż leży w amerykańskim szpitalu. Dowiedziawszy się o tym Salomea postanowiła jechać do męża i jeśli to będzie możliwe, przywieźć go do domu. Zamierzała zabrać Jakuba, ale ponieważ taka podróż mogłaby być dla niego niebezpieczna, pozostawiła go pod opieką Kalińskich. Po kilku tygodniach napisała, że ze względu na stan zdrowia Samuela jej nieobecność przedłuży się. W następnym liście zawiadomiła, że męża przeniesiono do szpitala w Szwajcarii, a ponieważ leczenie i rehabilitacja mogą potrwać nawet  kilka miesięcy, prosi o opiekę nad synem. Ona sama mieszka u zaprzyjaźnionej żydowskiej rodziny, która dba aby niczego jej nie brakowało. Potem przysłała dwie paczki z żywnością i garderobą dla Jakuba i Wiktorii. Kontakt urwał się kiedy Kalińscy zdecydowali się na repatriację do Polski. Na wszelki wypadek zostawili sąsiadowi nowy adres, wkrótce on także wyjechał. Przyjechali, ciotka za opiekę przepisała na nich majątek, wzięli się za gospodarzenie i szybko przestali żałować tego co zostawili na wschodzie. Po dwóch latach urodził się Paweł i mieli już trójkę potomstwa. Tu nikt nie znał tajemnicy pochodzenia Jakuba i nikt nie kwestionował ich rodzicielstwa. Także on sam, bo oboje z mężem ustalili, że nic mu nie powiedzą. Traktowali go jak swoje własne dziecko, bo tak naprawdę nim był. Żyli spokojnie dopóty, dopóki pochodzący z ich dawnego miasta kuzyn Banasia nie rozpowiedział po mieście, że Kuba jest żydowskim dzieckiem. Wtedy się zaczęło.

* * *

Kalińska z mamą uradziły aby w sprawie nie dopuszczenia Jakuba do komunii poskarżyć się biskupowi. Następnego dnia pojechały do kurii, szczerze opowiedziały biskupowi całą historię, a kilka dni później Kalicka dostała z kurii pismo, że decyzją biskupa Jakub może przystąpić do komunii. Z pismem poszła do proboszcza, który oznajmił, że decyzję zwierzchnika wypełni, chociaż czyni to bez przekonania. Widocznie biskup nie dowierzał swemu parafialnemu podwładnemu, bo na uroczystość przysłał kurialnego urzędnika. Nie przeszkodziło to proboszczowi kazać z ambony, iż ma wątpliwości czy wszyscy przystępujący do pierwszej komunii są tego godni. Chociaż nie wymienił kogo miał na myśli,  wszyscy wiedzieli o kogo chodzi.  Być może właśnie tym naraził się zwierzchnikowi, który kilka miesięcy później przeniósł go na oddaloną, zapadłą parafię. Nie brakowało takich, którzy przyznawali mu rację i współczuli zesłania.

Tyle tylko, że komunia nie zmieniła statusu Jakuba, który dla sporej części  mieszczuchów wciąż pozostawał Żydem, teraz farbowanym. W jego prześladowaniu wybijał się stary Maciej Marzec, który od przedwojnia wojował z Żydami, a za pobicie jednego z nich odsiedział pół roku kryminału, z którego to powodu uznawał się za antysemickiego weterana:

– Żyd zawsze pozostanie Żydem i choćby nie wychodził z kościoła, podłość z niego nie wyjdzie. Dla nich nie ma żadnej świętości tylko piniądze. Wieprzowiny nie jedzo, ale krew z dzieci pijo. Podły naród.

Przeklinając Żydów mówił o nich z taką nienawiścią jak esesman z filmu o obozie koncentracyjnym. I chociaż uchodził za oszołoma i jego słów nikt nie traktował poważnie, opinię tę podzielało wielu innych. Tyle, że przezornie trzymając języki za zębami. To milczenie na temat Żydów w mieście, w którym przed wojną stanowili prawie połowę mieszkańców było dziwne, a nawet wręcz nienaturalne. Trudno wierzyć, że przez te kilka lat mogło się tyle zmienić. Wydawało się, że kiedy z ulic znikły brody, pejsy, chałaty i lisie czapy, historia wyeliminowała całe rozdziały przeszłości. Niewiarygodnym wydawało się, że jeszcze przed dekadą  żyli tu, prowadzili interesy, modlili się, kłócili i myśleli o przyszłości, a wraz z ich zniknięciem wszystkich dotknęła amnezja. I chociaż zostały po nich kamienice, place i synagoga jakoś nikt nie dziwił się, że ich nie ma. Wystarczyła pewność, że nie wrócą i nie trzeba będzie oddawać cudzej własności, która od wczoraj stała się nasza. Ignorancją grzeszyli nawet ci, którzy w nieodległej przeszłości żyli z Żydami w zgodzie, byli ich sąsiadami, a nawet prowadzili wspólne interesy. Tylko starsi nie mogąc przyzwyczaić się do nowych nazw na geesowski przybytek mówili, że to jest tam gdzie był sklep Szmula, bar u Mośka lub magiel Rebeki Kranz. Zupełnie jakby ta wojna i okres okupacji przemeblowały ludziom głowy wyżymając z nich chrześcijańskie współczucie, do cna pozbawiając  pamięci. Aby całkiem zapomnieć powojenne władze zlikwidowały nawet kirkut, wykorzystując macewy na podkład pod asfaltową drogę. Wydawało się, że Jakub przypominał tragicznie nieobecnych, a może nawet wzbudzał podskórne wyrzuty sumienia. Może podświadomie traktowano go jak spadkobiercę tego co po Żydach zostało, a co teraz przeszło w ich ręce? W każdym razie dla dużej części społeczności był elementem obcym, którego trzeba się strzec bo nie wiadomo co mu do tego żydowskiego łba wpadnie. Tak traktowali go zarówno rówieśnicy, jak i dorośli, a po stosunku koleżanek i kolegów można było wywnioskować o stopniu antysemityzmu rodziców.

 Im Jakub był starszy tym społeczna agresja rosła. W szkole tonowali ją nauczyciele, ale na ulicy obrażanie go i poszturchiwanie stało się normą. Szczególnie ze strony gówniarzy, którzy uprzykrzaniem mu życia dowodzili swego chojractwa. Odium niechęci dotykało także rodziny Kalińskich, których powszechnie nazywano Żydami i zepchnięto na margines. Z dystansem traktowano także tych im życzliwych, w tym naszą rodzinę.  Paradoksalnie najbardziej wrogi stosunek okazywali kościelni dewoci wykluczający Żydów z ludzkiego gatunku. Mogło być jeszcze gorzej gdyby nie nowy ksiądz Tkaczyk, który był zaprzeczeniem poprzednika i potępiał antysemityzm. I to tak zdecydowanie, że kilku zagorzałych fanatyków odmówiło przyjęcia go podczas kolędy. Podczas kazania nazwał ich błądzącymi, którzy nie umiejąc zrozumieć boskiej zasady miłosierdzia i dobroci, zawężają je jedynie do takich jak oni:

– Świat pełen jest inności i gdyby ludzie z powodu różnic traktowali się jak wrogowie, świat zamieniłby się w piekło. Ludzie nie dzielą się wedle koloru skóry i religii, ale na dobrych i złych. Bóg kocha wszystkich ludzi i każe kochać bliźniego jak siebie samego. Bóg nikogo nie upoważnił do zmuszania innych aby w niego wierzyli. Macie głosić Jego prawdę nie gwałtem i okrucieństwem, ale dobrocią, dobrą wolą i cierpliwością. Nie może być rozgrzeszenia dla wyszydzania cudzej wiary w imieniu kogoś, kto jest miłością i od kogo sami oczekujecie dobroci.

Naiwnością byłoby oczekiwać, że wszystkich przekonał, ale sprawił, że nagonka na Kubę znacznie osłabła.

***

Dokładnie pamiętam tamten dzień. Około południa przyszła do nas roztrzęsiona Kalińska z wiadomością, że dostała list z Izraela od Salomei, która znalazła ich przez Czerwony Krzyż i chce przyjechać zobaczyć się z synem. Pewnie będzie chciała go zabrać, ale ona nie pozwoli bo ma do niego większe prawo. W końcu nie ta matka co urodzi, ale ta co wychowa. 

Płakała i pytała, co ma zrobić.

Do dziś podziwiam rozsądek mamy, która cierpliwie jej wysłuchała, a potem odwołując się do uczuć macierzyńskich zaczęła tłumaczyć, że przecież Salomea jest matką i postępuje tak, jak powinna. Czy ona będąc na miejscu Salomei nie zrobiłaby tego samego? Nie szukałaby syna, nie chciała wiedzieć co się z nim dzieje i nie chciała go mieć przy sobie? Przecież Salomea nie pozostawiła go z jakiegoś błahego powodu i pewnie by do niego wróciła, ale po ich wyjeździe do Polski, nie znając adresu nie mogła się z nimi skontaktować. Na pewno próbowała, ale znalezienie kogoś w powojennym bałaganie graniczyło z cudem. Można wyobrazić sobie jakie przeżywała męki! I to przez tyle lat! Każdej trzeba byłoby współczuć, a co dopiero komuś po takich przejściach. Przesiedzieć lata w piwnicy, urodzić dziecko, nie móc się nim opiekować i przytulić, słyszeć jak płacze, śmieje się, mówi pierwsze słowa i stawia pierwsze kroki. I jak kogoś innego nazywa mamą.  A potem być z nim chwilę i znowu stracić. Rozpacz! Z drugiej strony trudno nie zrozumieć Kalińskiej, która też ma prawo nazywać się matką, bo go wykołysała, wyhołubiła, dbała jak o swoje własne dziecko, co przecież jest trudniejsze od urodzenia. A teraz nagle pojawił się ktoś, kto rości sobie do niego prawa chociaż syn nawet nie wie, że to ona jest jego matką. A przecież w tym życiowym zasupłaniu najważniejszy jego spokój i obie chciałyby dla niego jak najlepiej. Problem w tym, że rozumiejąc obie racje trzeba poszukać rozsądnego rozwiązania. Najlepiej odpisać Salomei uświadamiając jaką krzywdę może wyrządzić synowi ujawnienie prawdy.  Czy nie lepiej pozostawić go w stanie bezpiecznej nieświadomości z przekonaniem, że ma rodzinę, dom i rodzicielską miłość, której mu nie brakuje. Że jest za młody aby wszystko zrozumieć i zaakceptować. Czy ujawnienie prawdy nie spowoduje ubytku bezpieczeństwa i nie zrujnuje mu życia? Nie wyklucza powiedzenia mu prawdy, ale może za czas jakiś, kiedy jako dorosły będzie w stanie ją zrozumieć i zaakceptować. Rozumiejąc jej pragnienie zobaczenia syna zgadza się na spotkanie, ale bez ujawniania tajemnicy. Listowny kontakt umożliwi bieżące informacje na jego temat, a ona odpowie na każde pytanie i życzliwie rozważy każdą jej sugestię.

I na tym stanęło. Wspólnie z mamą napisały list, włożyły doń kilka fotografii Jakuba i wysłały. Po kilku tygodniach przyszła odpowiedź, w której Salomea podzielając obawy Kalińskiej zaproponowała spotkanie podczas którego mogłaby wystąpić jako bliska, mieszkająca za granicą kuzynka Kalińskiej: Bardzo chcę zobaczyć mojego syna i zgadzam się na wszystko, co zaproponujesz. Przyjadę sama bo mąż jest ciężko chory i nie rusza się z domu”.

Rozważając możliwość przyjazdu Salomei, Kalińska z mamą doszły do wniosku, że jej wizyta w naszym mieście mogłaby spowodować wysyp plotek i insynuacji, dlatego lepiej byłoby gdyby do spotkania doszło w miejscu neutralnym. Najlepiej w dużym mieście wykluczającym ryzyko dekonspiracji. Choćby w Warszawie gdzie mogliby zatrzymać się u mieszkającego tam brata Kalińskiego, który wtajemniczony w rodzinne sekrety z pewnością nie odmówi i dotrzyma tajemnicy. A ponieważ Salomea scenariusz zaakceptowała, w ustalonym terminie Kalińska z Kubą pojechały do stolicy.

Przebieg spotkania znam z relacji Kalińskiej, która zaraz po powrocie przybiegła do mojej mamy z informacją, że wszystko odbyło się  zgodnie z planem. Była zachwycona Salomeą, jej serdecznością i opanowaniem:

– Zmieniła się zewnętrznie, ale w sercu pozostała taka sama. Po przyjeździe zostawiłam Kubę ze szwagrem, a my obie spotkałyśmy się w hotelu. Przywitała mnie jak siostrę, a potem gadałyśmy o Jakubie. Jaki był, jaki jest, co lubi, jak się uczy, czym się interesuje i jak żyje z rodzeństwem. Powiedziała mi, że mieszkają w Hajfie, ona pracuje w aptece, mają ośmioletnią córkę i że mąż nie pracuje bo choruje na serce i wymaga ciągłej opieki. Dlatego w Polsce będzie tylko dwa dni, chociaż najchętniej zostałaby dłużej.  A potem ustaliłyśmy co i jak i poszłyśmy do szwagra. Kiedy zobaczyła Henia rozpłakała się, ale szybko opanowała i nic nie dała po sobie poznać. Powiedziała, że rozczuliła się bo jest jego ciotką i ostatni raz widziała go jak był malutki. Dała mu furę prezentów pod warunkiem, że podzieli się z rodzeństwem. Siedzieliśmy, rozmawialiśmy, a ona nie spuszczała z niego oczu. Po obiedzie wzięła mnie do kuchni i zapytała czy mogłaby go zabrać na spacer. I żebym była spokojna, bo nic mu nie powie, bo wie, że zrobiłaby mu krzywdę. Ale chciałaby z nim pobyć, nacieszyć się nim. Bałam się, ale jak miałam nie pozwolić? Potem Kuba opowiadał, że oglądali Pałac Kultury, byli w cukierni, a potem siedzieli w parku i rozmawiali. I że ciotka robiła mu dużo zdjęć, które u siebie wywoła i mu przyśle. Powiedział też, że ciotka jest fajna i ją lubi. Obiecała, że gdy dorośnie razem z bratem i siostrą zaprosi ich do siebie. Następnego dnia znowu zabrała go na spacer, a po obiedzie szwagier odwiózł nas na dworzec i przyjechaliśmy.

Mówiła, że było lepiej niż się spodziewała, a Salomea to mądra kobieta rozumiejąca, że Jakub ma swój dom, rodzinę, miasto i kraj i gdyby teraz poznał prawdę, pewnie ciężko by to przeżył:

– Powiedziała, że jest nam bardzo wdzięczna i że nie wie jak się nam odpłacić. Chciała przysyłać pieniądze, ale się nie zgodziłam. W końcu dotąd żyliśmy za swoje, to dalej będziemy, a Kuba to nie towar żeby za niego płacić.  Zapytała czy czasem będzie mogła przyjechać aby go zobaczyć i że bardzo chciałaby poznać jego rodzeństwo. I żebyśmy do siebie często pisały bo przecież my dla niej to najbliższa rodzina…

Dla Kuby najważniejsza była wyprawa do Warszawy. Oszołomiony opowiadał o ruchu na ulicach, tramwajach, Pałacu Kultury, sklepach i kolejowym dworcu. Chwalił się, że ciotka zabrała go do wielkiego hotelu i na obiad do prawdziwej restauracji.   O ciotce opowiadał, że jest fajna i chyba bogata skoro przywiozła kupę prezentów i kupowała mu co tylko chciał. I że takich ciastek jak w tamtej warszawskiej cukierni nigdy nie jadł, a nawet nie wiedział, że tyle ich może być. Słuchając jego egzaltowanych opowieści podejrzewałem, że zmyśla aby mi zaimponować, ale kiedy ciotka przysłała mu zdjęcia, we wszystko uwierzyłem. Najbardziej zazdrościłem aparatu fotograficznego chociaż był to prezent bodaj najmniej praktyczny bo problemem było zarówno kupienie klisz, jak i ich wywoływanie.

Od tej pory do Kalińskich często zachodził listonosz. Najczęściej z listami bo po paczki musieli chodzić sami. Przede wszystkim dlatego, że były za duże i za ciężkie aby listonosz, utykający na lewą nogę Gienek Głowacki, mógł je zabrać na rower. A ponieważ najczęściej była w nich odzież, paradując w zagranicznych ciuchach Kuba i jego rodzeństwo byli chyba najlepiej ubranymi w szkole. Skorzystałem także ja i moje rodzeństwo bo tej garderoby było tyle, że część dostawała się nam. Okoliczność otrzymywania przez Kalińskich paczek z Izraela nie uszła uwagi złośliwych rozpalając przygasły nieco temat rodzicielstwa Jakuba co Kalińska rozbroiła rozpowiadając, że przysyła jej starsza, siostra, która po rozwodzie ponownie wyszła za mąż i wyemigrowała do Izraela. Wersja o tyle prawdopodobna, że  potwierdziło ją kilku znajomych. W rzeczywistości siostra Kalińskiej osiadła na Cyprze. I chociaż taka wersja wydarzeń nie wszystkich przekonała, alibi okazało się skuteczne.

Po ukończeniu podstawówki poszedłem do miejscowego liceum, a Kuba zdecydował się edukację w technikum ekonomicznym w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów powiatowym Dolińcu. Zamieszkał w internacie skutkiem czego nasze kontakty ograniczyły się do niedziel, świąt i wakacji. Bynajmniej  nie rozluźniły się, ale nie były już tak intensywne. Dorastaliśmy, obracaliśmy się w innym towarzystwie, inaczej widzieliśmy przyszłość. Ponownie zbliżyło nas zainteresowanie płcią piękną i pierwsze poważniejsze miłości o których można rozmawiać jedynie z kimś, komu się ufa. Ja opowiadałem mu o moich sympatiach, on mi o swoich, a potem na czas jakiś temat zdominowała erotyka. Przejście tego Rubikonu zorientowało nas na tematy związane z przyszłością. Po maturze on zamierzał studiować ekonomię, a ja po długim namyśle zdecydowałem się na prawo.

O związkach z „kuzynką” Salomeą wspominał raczej rzadko. Najczęściej przy okazji otrzymania urodzinowego lub świątecznego prezentu. Czasem pokazywał fotografie na których wraz mężem i córką pozowała na tle domu, piaskowej wydmy na pustyni Negew lub kamienistej plaży nad Morzem Martwym. Więcej dowiadywałem się z opowiadań Kalińskiej, której liczne rozmowy z mamą udawało mi się podsłuchać. O Salomei mówiła w samych superlatywach podziwiając jej wyrozumiałość i umiejętność dochowania tajemnicy.  Martwił ją stan zdrowia Samuela, który czasem dopisywał kilka słów do listu żony. Pisał, że córka uczy się języka polskiego, ale ma z tym spore trudności. I że chciałby zobaczyć Polskę, którą, chociaż to już nie ta sama, wciąż traktuje jak swój kraj.

Z upływem czasu sytuacja normalizowała się. Wszyscy zainteresowani zaakceptowali status quo, w miesicie ucichło i tylko czasem ktoś wspomniał o wątpliwościach dotyczących pochodzenia Jakuba. Starsi odchodzili, a młodszych absorbowały własne problemy, które z wiekiem okazywały się coraz ważniejsze. Spora część wyjechała do innych miast, wykształciła się i nabrała dystansu do prowincjonalnych uprzedzeń. Dla nich wątpliwości dotyczące pochodzenia Jakuba jawiły się raczej jako ciekawostka. Tym bardziej, że on sam wyrósł na przystojnego, życzliwego młodziana, którego dawano za przykład innym. Po maturze podjął studia w jednej z warszawskich uczelni dołączając do niewielkiej grupy naszych miejskich studentów. A ponieważ edukacyjne plany udało się zrealizować także mnie, studiowanie w odległych miastach nie sprzyjało częstym kontaktom. Bynajmniej nie oznaczało to ubytku wzajemnej sympatii bo każde spotkanie potwierdzało zażyłość dowodząc racji starej maksymy, że dziecięce i młodzieńcze przyjaźnie pozostają nimi do końca. Najczęściej widywaliśmy się podczas przerw semestralnych, które to spotkania czciliśmy opróżniając butelkę wina. Głównym tematem rozmów były problemy edukacyjne i sercowe, ale coraz częściej plany na przyszłość. On najchętniej widział się jako pracownik naukowy uczelni, marzył o doktoracie, a potem wspinaniu się na kolejne szczeble naukowej drabinki. Miał ku temu podstawy bo sytuując się w nielicznym gronie najlepszych studentów pozostawał w orbicie zainteresowania władz uczelni. Ja byłem zdecydowanie mniej ambitny widząc się co najwyżej w roli sędziego w jakimś prowincjonalnym przybytku Temidy. I kiedy wszystko zdawało się być na wyciągnięcie ręki, zdarzyło się coś, co zakłóciło życiową orbitę.

To stało się bodaj w kwietniu 1963 roku, a dowiedziałem się o tym od mojej matki, która jakby uwierzywszy w moją dojrzałość zaczęła powierzać mi skrywane dotąd tajemnice. Także tę o pochodzeniu Jakuba. Może dlatego, że kiedyś zdradziłem się z podsłuchania jej rozmowę z Kalińską, a jednak umiałem dotrzymać tajemnicy. Zresztą nie wiem czym zasłużyłem na takie zaufanie, ale moje stosunki z matką były naprawdę wyjątkowe. Kochała siostrę, ale w uczuciu tym nie było tak głębokiej psychicznej zażyłości i duchowej bliskości. Nie mówiła tego wprost, ale przecież czułem, że po mnie spodziewa się więcej, głębiej i szerzej. Być może z powodu zbieżności zainteresowań, podobnej wrażliwości i hierarchii wartości. Oboje lubiliśmy książki, muzykę i sztukę, a przede wszystkim długie wspólne spacery podczas których rozmawialiśmy o sprawach, które inni uznawali za banalne. Ojca podziwiałem za poczucie obowiązku, pracowitość i życzliwość w stosunku do ludzi i natury, ale wszystkie te cechy mieściły się w granicach wyższej średniej. Nie było w nim ciekawości świata, chęci przeżycia czegoś więcej, oddalenia od znanej codzienności. Z przykrością konstatowałem narastający dystans przejawiający się w respekcie przed moim apetytem na wiedzę i ambitnymi życiowymi planami. Nie wiedział jak i o czym ze mną rozmawiać, i jak reagować na moje zachowania. I chociaż okazywałem mu najwyższy szacunek i starałem się udowodnić, że wciąż jest dla mnie autorytetem, emocjonalna symetryczność nie wróciła. 

 Któregoś dnia przyszła do nas zapłakana Kalińska dając do przeczytania list od Salomei. Pisała w nim, że mąż jest w beznadziejnym stanie i niebawem umrze, ale przed śmiercią chciałby zobaczyć syna. A ponieważ w tamtej kulturze wola umierającego jest prawem, pragnie aby Jakub stanął przy łóżku ojca. I że syn jest już chyba na tyle dorosły, że powinien poznać prawdę o swoim rodowodzie. W końcu jak długo można ją ukrywać? Mogłaby mu sama wyjawić ją w liście, ale to byłoby nieuczciwe wobec tych, którzy przez całe jego życie udowadniali, że można im ufać. Nie upierałaby się gdyby nie wola męża, pragnącego przed śmiercią zobaczyć swego syna: Ma raka płuc i trzyma się tylko dzięki najmocniejszym środkom przeciwbólowym. Dla niego lepiej byłoby gdyby odszedł, ale mam wrażenie, że przy życiu trzyma go pragnienie zobaczenia syna. 

– I co ja jej mogłam poradzić?

Mimo że od tej rozmowy upłynęło kilka tygodni mama wciąż była poruszona:

– Powiedziałam, że jej współczuję, ale nic jej nie poradzę, bo sama nie wiem co bym zrobiła na jej miejscu. I że powinna o tym porozmawiać z mężem.

Zastanawiali się długo, ale zanim podjęli decyzję problem rozwiązał się sam. Miesiąc później otrzymali list w którym Salomea informowała o śmierci męża. I że umierał trzymając dłoniach zdjęcie Jakuba: Kazał mi przysiąc, że niezależnie od Waszej zgody spotkam się z Jakubem i powiem mu prawdę. Mówił, że po wymordowaniu milionów Żydów dziś liczy się każdy pozostały przy życiu, niezależnie od tego gdzie mieszka. Tym bardziej kiedy żyje w kraju będącym żydowskim cmentarzem. Dlatego Jakub powinien poznać prawdę o swoim pochodzeniu oraz historię, która tak skomplikowała życie jego oraz osobom bliskim chociaż nieznanym. Samuel wierzył, że syn przebaczy nam zwłokę w ujawnieniu prawdy i zrozumie, że robiliśmy to wyłącznie dla jego dobra. Prosił o przekazanie mu, że przez cały ten okres kochał go i tęsknił za nim marząc aby chociaż raz go zobaczyć, usłyszeć jego głos. Ale życie nie zawsze realizuje marzenia.

Proponowała spotkanie, podczas którego wspólnie z Kalińskimi powiedzą Jakubowi prawdę. Jeśli jednak wolą porozmawiać z nim sami, uszanuje ich decyzję. Zrozumie też jeśli dojdą do wniosku, że wszystko powinno zostać tak jak było bo im ufa wiedząc, że mają na względzie dobro syna: Przecież także mojego…

Kilka kolejnych wieczorów Kalińska z mamą zastanawiały się jak wybrnąć z sytuacji. Zgadzały się, że najlepiej byłoby pozostawić Jakuba w stanie nieświadomości, bo prawda może okazać się zbyt bolesna, pozbawić go poczucia  bezpieczeństwa, wzbudzić nieufność do tych, którym dotąd ufał, ale przecież trudno odmówić prawa do dziecka jego biologicznym rodzicom. Szczególnie po tym co przeszli. Ponieważ jednak Salomea pozostawiała im prawo do decyzji, ustaliły, że dla dobra Jakuba lepiej będzie pozostawić go w nieświadomości. Że ujawnienie prawdy może zachwiać nim tak bardzo, że nie odzyska równowagi. Salomea odpisała, że jest jej przykro, ale uznając zasadność decyzji w pełni ją akceptuje. Prosi jednak aby co jakiś czas mogła się z nim widywać. Oczywiście jako ciotka.

Kiedy wydawało się, że cień przyszłości przestał zagrażać przyszłości, zdarzyło się coś co wyjaśnić można jedynie za pomocą matematycznych kombinacji.

Pod koniec trzeciego roku studiów Jakub z wzajemnością zakochał się w Katarzynie i wkrótce zaczęli planować wspólne życie. Kiedy byli pewni, że chcą być ze sobą, Katarzyna zdecydowała przedstawić Jakuba rodzicom  mieszkającym w jednym z dolnośląskich miasteczek. Po konsultacjach ustalono, że młodzi spędzą z nimi święta Bożego Narodzenia. Jakub spodobał się rodzinie do tego stopnia, że już następnego dnia ojciec Katarzyny zaczął nazywać go zięciem. Być może wpłynęła na to informacja, że Jakub urodził się na Kresach. Okazało się bowiem, że kresowiakami są także przyszli teściowie, którzy po repatriacji w 1947 roku osiedli na zachodnich rubieżach kraju. Zresztą w mieście mieszka kilka rodzin z ich kresowego miasteczka dzięki czemu czują się jak między swymi. Ale prawdziwie zaskoczeni byli kiedy Jakub wymienił nazwę miasteczka, w którym przyszedł na świat. Okazało się bowiem, że dziwnym zbiegiem okoliczności było to to samo miejsce, z którego pochodzili rodzice Katarzyny. W dodatku dobrze znali dziadków i rodziców Jakuba, bywali w stolarskim warsztacie dziadka, a potem ojca. Wieczór przekształcił się w seans wspomnień i oglądania starych fotografii. A następnego dnia zjawili się inni miejscowi kresowi imigranci i znowu zaczęło się wskrzeszanie przeszłości. Była radość, nostalgia, śmiech i łzy. Wszyscy nie mogli nadziwić się zbiegowi okoliczności, który rozgrodził granice czasu i przestrzeni pozwalając wrócić tam, dokąd powrotu nie było. A wszystko dzięki Jakubowi, którego z miejsca uznano za swego i fetowano przyjęcie do rodzinnego grona. Uzgodniono, że w najbliższym możliwym czasie dojdzie do spotkania rodziców obojga młodych, którzy dogadają termin ślubu i weselne szczegóły.

 Nowy Rok Katarzyna z Jakubem spędzili u Kalińskich przedłużając tamten świąteczny, wspomnieniowy seans. Teraz Kalińscy wywoływali kresowe obrazy i chodząc po uliczkach spotykali znajomych. Ta wizyta dała mi możliwość poznania Katarzyny, która okazała się dziewczyną nie tylko ładną, ale także miłą i bezpretensjonalną. Z miejsca poczuliśmy do siebie sympatię, polubiliśmy się i patrząc na szczęśliwego Jakuba zazdrościłem mu, bo  w owym czasie moje kontakty damsko-męskie mocno kulały. Wznosząc kolejne toasty za przyszłość nikt nie spodziewał się, że plany pokrzyżuje przeszłość.

O tym co stało się później dowiedziałem się od matki, która przebieg wypadków znała z relacji Kalińskiej. Okazało się, że rodzice i kresowi znajomi Katarzyny przypomnieli sobie okupacyjną historię o ukrywającej się u Kalińskich żydowskiej rodzinie i rodzicielskiej mistyfikacji. Tym bardziej, że po wyzwoleniu nikt tego nie ukrywał. Znali też okoliczności wyjazdu Salomei i zagubienia się w repatriacyjnym bałaganie. Nie wiedzieli tylko co działo się po wyjeździe, bo wszyscy stracili się z oczu. Wizyta Jakuba odświeżyła pamięć i rodzice opowiedzieli o wszystkim Katarzynie, która jako jego przyszła żona miała prawo znać prawdę o jego pochodzeniu. Katarzyna, prawdopodobnie nie zdając sobie sprawy z ewentualnych następstw, opowiedziała o tym Jakubowi, który następnego dnia przyjechał do domu i zapytał Kalińskich dlaczego ukrywali przed nim prawdę, a ci nie widząc innej możliwości wyznali ją. Także to, że Salomea nie jest jego kuzynką, a rodzoną matką.  Zapewnili, że okoliczność ta niczego  nie zmienia bo dla nich był i pozostanie synem, a dla rodzeństwa wciąż będzie bratem. I że to jest jego dom i na zawsze nim pozostanie:

Po tej rozmowie przyszedł do mnie:

– Będziesz chciał rozmawiać z Żydem?

Powiedziałem aby się nie wygłupiał i nie robił ze mnie antysemity. Że za dużo nas łączy aby coś takiego mogło podzielić. Zresztą jaki tam z niego Żyd?  Dla mnie on zawsze był i pozostanie towarzyszem dziecięcych zabaw i przyjacielem. Nawet gdyby był Murzynem lub Eskimosem. Przecież kiedyś nas obu nazywali Żydami i jakoś nas to nie podzieliło. Dla mnie nic się nie zmieniło.

Ten wstrząs całkiem go odmienił. Rzadziej przyjeżdżał do domu, nie pokazywał się w mieście, stał się milczący i stronił od ludzi. Zmienił się także jego stosunek do rodziny. Kalińska żaliła się, że unika nazywania jej matką, godzinami siedzi w swoim pokoju i trudno go z niego wyciągnąć. Rzadziej też przychodził do mnie, a jeśli przyszedł, nasze rozmowy nie były już tak spontaniczne jak dawniej. Podczas jednej z nich oznajmił, że zerwał z Katarzyną. Bynajmniej nie dlatego aby dała jakiś powód, ale on nie potrafił być taki jak wcześniej:

– Czuję się jakby mi się lód załamał pod nogami i jedną nogę mam na lodzie, a drugą w wodzie.  Wszystko wydaje się nieprawdziwe i niepewne – rodzina, miasto, kraj. Od dziecka mówiłem do kogoś mama, tata, a teraz nie wiem jak się do nich zwracać i staram się mówić tak, aby słowa te omijać. Brat nie jest bratem, siostra siostrą, a ja czuję się jak intruz. A przecież chciałbym aby wszystko pozostało jak do tej pory bo dzięki nim miałem dobre życie i wiem, że zrobią dla mnie wszystko co możliwe. Czuję się niewdzięcznikiem,  ale to tak jakbym wpadł do głębokiego wykopu i muszę się rozejrzeć, pomyśleć jak z niego wyjść. Może jakoś się z tym ułożę, ale póki co mam problem. Sam wobec siebie stałem się antysemitą i zaczynam nienawidzić tej swojej żydowskości chociaż tak naprawdę nie wiem co to jest i na czym polega. To dla mnie zupełnie coś obcego, czego nie jestem w stanie pojąć. W sumie wychodzi na to, że nie jestem Żydem, ale zdefektowanym Polakiem. Matka zaprasza mnie na wakacje do Izraela, a  ja nie wiem po co tam miałbym pojechać.  Mógłbym wyjazd potraktować turystycznie, ale teraz boję się uświadomienia sobie, że nic z tego nie zrozumiem choć wszyscy będą mi udowadniać, że jako Żyd mam obowiązek nim być. A dla mnie Tora, menora, bożnica, rabin i ta ich starozakonność  jest równie daleka jak religia egipska lub hinduska. Obca mi tamta metafizyka i nie czuję z nią żadnego związku. Ale chcę czy nie  i tak jestem Żydem…

W rozmowie starałem się banalizować problem dowodząc, że to tylko czasowe niepokoje i wkrótce wszystko się ułoży; że przecież wciąż może liczyć na pomoc i życzliwość ludzi, którzy ponad dwadzieścia lat udowadniali, że można na nich polegać. I że w istocie nic się nie zmieniło bo wciąż jest między swymi i nikt nie zmusza go do życia wedle zasad Jahwe. Skończy studia, podejmie pracę i ułoży sobie życie wedle własnej recepty bez oglądania się na zasady Tory. Słuchał, potakiwał, ale bez większego przekonania.

Przez jakiś czas wydawało się, że wszystko wraca do normy. Co prawda  rzadziej odwiedzał rodzinę, a jeśli to na krótko co tłumaczył brakiem czasu. I pewnie tak było bo i mnie ostatni rok studiów mocno dawał się we znaki. Seminaria, buszowanie po bibliotekach, spotkania z promotorem, pisanie pracy magisterskiej, a potem przygotowania do jej obrony. W efekcie kontakty stały się sporadyczne, a towarzyskie przyjemności odkładaliśmy na później obiecując sobie pełny luz. Ale do spotkania nie doszło.

Kiedy już jako magister w domowych pieleszach odpoczywałem po intelektualnej harówce czekając na oblewanie naszych magisteriów, dostałem list, po lekturze którego samotnie opróżniłem butelkę whiskey. Pisał w nim, że chociaż pracę magisterską obronił na piątkę, asystenturę dostał ktoś z wysoko ustosunkowanym ojcem. Zabolało go to tym bardziej, że jeszcze kilka dni wcześniej dziekan zapewniał go, że miejsce ma zaklepane i wiążą z nim duże nadzieje bo z jego potencjałem intelektualnym za dwa-trzy lata obroni doktorat, a potem drzwi nauki staną przed nim otworem. A kilka dni później, ten sam dziekan usprawiedliwiał się, że jest mu przykro ale z kolegialną decyzją polemizować nie może. Może niech spróbuje na innej uczelni… W ten właśnie sposób zostawiono go na lodzie. Nie wie co teraz robić bo niemal od początku studiów widział się w roli pracownika uczelni i nie snuł żadnych innych planów. Był jednym z najlepszych studentów, brał udział w konferencjach i sympozjach naukowych i udzielał się społecznie.  Podejrzewa więc, że na negatywnej decyzji o jego zatrudnieniu  na uczelni zaważyło żydowskie pochodzenie. Nie wie jak informacja ta dotarła na uczelnię, ale raz i drugi dano mu odczuć, że nie do końca jest Polakiem. Niepowodzeniem zakończyła się także próba odnowienia związku z Katarzyną:

– Wydaje mi się, że doszedłem do ściany i powinienem zacząć wszystko od początku. Postanowiłem więc skorzystać z zaproszenia Salomei i pojechać do Izraela. Z wyjazdem nie wiążę żadnych planów ale może będąc daleko lepiej się zrozumiem i podejmę decyzję co dalej? Trochę się boję, ale przecież zawsze mogę wrócić. Mój wyjazd potraktuj więc jak trochę dłuższą wycieczkę. Chociaż wszystko może się zdarzyć, czego najlepszym dowodem moje życiowe przypadki.

Prosił abym usprawiedliwił go przed rodzicami i rodzeństwem, bo chociaż starał się im to wytłumaczyć, nie jest pewien czy go zrozumieli. Dla niego to ważne bo wciąż traktuje ich jak rodzinę. Jeśli za czymś będzie tęsknił to przede wszystkim za nimi i beztroskim dzieciństwem, którego ważnym elementem byłem także ja:

Byłeś i jesteś moim najlepszym przyjacielem i nic tego nie zmieni. Jestem pewien, że niezależnie od okoliczności tak już zostanie. Mam nadzieję na wzajemność

***

Chyba nadziei tej nie zawiodłem bo pół wieku rozłąki nic nie zmieniło i dla mnie wciąż pozostawał arcykapłanem przyjaźni.

Mam nadzieję, że z wzajemnością…

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko