Eryk Arendt nauczył się polskiego, bo zakochał się w ciotce mojego ojca. W domowym archiwum zachowała się spora paczka korespondencji tej pary. Eryk pisał najpierw po niemiecku, potem przybywało polskich słów. Pisał listy z wojska podczas pierwszej wojny światowej, pisał w frontu pod Verdun, pisał z kolejnych szpitali wojskowych. Był poznańskim Niemcem, został Polakiem, podczas okupacji nie przyjął od hitlerowców Reichlisty. Ciotka Walentyna została zapamiętana w naszej rodzinie, bo tak się złożyło, że to Arendtowie, Eryk i Wala, wychowali mojego ojca. O tym, że dziadek Juliusz Wojciechowski poza Walentyną miał również drugą siostrę, dowiedziałem się, gdy byłem już dość stary. Ta druga siostra, nie wiem młodsza, czy starsza, była we Lwowie zakonnicą, zachorowała na nowotwór mózgu jeszcze przed Drugą Wojną, umarła młodo. Nikt w rodzinie nie pamięta jej imienia. Ale to ona jest patronką tego felietonu, bo chcę pisać o zapomnianej części świata. Mam bowiem nadzieję, że rok 2024 zostanie zapomniany. Pamięta się lata zwycięstw i odkryć, ale jeszcze mocniej pamięta się lata wojen, katastrof i kryzysów.
Krzeski, Włodarczyk, Bober, Siczek, Żydek, Szymański, to nazwiska moich szkolnych kolegów. W mojej pamięci zostali oni tylko jako nazwiska, nie pamiętam twarzy. A przecież jeszcze jest tłum zapomnianych doszczętnie – bez twarzy, bez nazwiska, bez jakiegokolwiek zdarzenia, w którym brali udział. Pustka.
Zapomnienie napiera, a my upamiętniamy. W pięćdziesięciolecie premiery filmu „Iluminacja” w Filmotece Narodowej Instytucie Audiowizualnym odbyła się projekcja z dyskusją. Ekipę filmu reprezentowali Krzysztof Zanussi, Ewa Braun, Małgorzata Pritulak. Ja też, bo byłem drugim reżyserem. Dużo się mówiło o głównym aktorze. Staszek Latałło kilkanaście miesięcy po premierze pojechał jako operator filmowy w Himalaje i zginął. Nie będzie zapomniany, bo był człowiekiem wielkiego talentu i potężnej charyzmy. Jego promieniowanie uczyniło z „Iluminacji” iluminację. Na wieczorze wspomnień mówiono o jego talencie aktorskim, o sile charakteru, o magnetyzmie osobowości, o śmiesznostkach i kaprysach. Był dla Zanussiego idealnym medium, a jednocześnie zmuszał reżysera, aby pozwalał mu przekraczać granice aktorstwa. Silniej wyrażał sam siebie, niż postać, jaką miał grać. Słuchałem tego wszystkiego i dziwiłem się – nikt nie wspomniał o tym, że Staszek był malarzem. Na wydział operatorski w Łodzi nie chciano go przyjąć, bo miał bardzo poważną wadę wzroku. Ale był w komisji, Jerzy Mierzejewski, wybitny malarz, uparł się aby dać mu szansę. Pokazał obrazy Staszka, niewielkie, mroczne i świetliste zarazem, malowane techniką laserunku.
A więc pamięta się osobę, a doszczętnie zapomina coś, co było tak ważne!
Wspominam nazwiska kolegów szkolnych, których ledwie-ledwie pamiętam, wspominam zapomnianych, białe plamy na mapie minionego. Przecież tych zapomnianych – znajomków z gór, towarzyszy podróży, biesiadników ze studenckich stołówek we Wrocławiu, Warszawie i Łodzi było stokroć więcej, niż tych, których mogę sobie przypomnieć. W starych notesach nazwiska, telefony, adresy, bezradnie się głowię – kto to był? A ci z wizytówek, bez twarzy, bez zakotwiczenia gdziekolwiek. Bezwartościowe kartoniki. Setki. Zaczynam sobie zdawać sprawę z ogromu zapomnianego. Ta przytłaczająca większość jest pozbawiona prawa głosu. Umknęli mi nie pozostawiając strzałek. Nie idzie ich odnaleźć. Ale oni są. Zapomnienie jest problemem, jaki powraca do mnie nie od wczoraj.
W jednym z opowiadań niedawno wydanego tomu KOCHANEK KRÓLOWEJ ROJU opisałem toczącą się w samochodzie rozmowę profesora od sztucznej inteligencji z lekkomyślną dziewczyną. Oto krótki cytat:
Minęli most i przez ślimak skręcili na bulwar nadbrzeżny. Znowu milczeli.
– Kwestia celu – odezwała się w końcu Tulka. Miała trzydzieści siedem lat, ale w rolę zagadkowej dziewczyny wchodziła intuicyjnie, bez oporów. – Cel musi być osiągalny. Ja wiem, jaki jest mój cel.
– Tak – potwierdził profesor, chciał spytać, jaki to cel, ale nie spytał, bo chciał być delikatny.
– Mój cel jest taki, jak każdego – odpowiedziała Tulka, domyślając się pytania. – Być zapomnianym. To jest cel, który osiągają wszyscy, większość bez trudu. Czy według pana maszyna może mieć taki cel?
– Nie wiem – odpowiedział profesor i poczuł się dobrze. Miał wrażenie, że to jest dobra rozmowa.
Koniec autocytatu. Kokieteria dziewczyny ma w sobie podtekst filozoficzny, pytanie o celowość świata i pytanie o sens ludzkiego losu zderzają się tu na skrzyżowaniu. Zderzają się więc – muszą – także w życiu. Potwierdziło się to ostatnio, ponieważ osoby zarządzające Pałacem w Wilanowie zainteresowały się widowiskiem typu „Światło i dźwięk”, które – według własnego scenariusza – wyreżyserowałem. Musiałem to zrobić, ponieważ mój przyjaciel, inżynier Zygmunt Halka widział takie rzeczy na Zachodzie i chciał zrobić lepsze – chodziło mu głównie o budowę lepszej aparatury sterującej światłem i głosem. Zbudował taką aparaturę, której nie miał jeszcze nikt w Europie. Napisałem tekst spektaklu „Powrót do Wilanowa”. Premiera w lipcu 1977. Spektakl był pokazywany wiele razy przy dobrej pogodzie, przez parę lat. Pretekstem dla całej imprezy były obchody 300 lecia Odsieczy Wiedeńskiej, ludziom się podobało, bo nowoczesna zachodnia sztuczka, a do tego wspaniałe głosy ulubionych aktorów. Aleksandra Śląska mówiła głosem królowej Marysieńki, Mariusz Domochowski grał króla Jana III-ego, Mieczysława Czechowicz był pokojowcem-powiernikiem. Całość w dużej części rymowana, treść solidnie historyczna, bo miałem dobrych uniwersyteckich konsultantów. Szło kompletami, bo ilość widzów była ograniczona.
Szło by to i może do dziś, bo przyłożyłem się. Nastał jednak stan wojenny i zabroniono grupom mieszkańców gromadzić się po zmroku. A żeby światło i dźwięk mogły ludzi cieszyć – musi być ciemność i cisza jako tło. Władze stanu wojennego przysłały do Pałacu komisarza, który wszystko zatrzymał i zamknął, potem chyba dopilnował, aby zmarnowało się, co tylko mogło się zmarnować. Rozkradziono i zniszczono – lampy, projektory, głośniki, kilometry kabli i supernowoczesną na owe czasy aparaturę zajmująca cale poddasze jednej z pałacowych wieżyc. Śledziliśmy to z dystansu, bo my w taką porę, Zygmunt i ja, mieliśmy inne rzeczy do roboty. My zrobiliśmy spektakl i dowiedzenia, oddaliśmy go do eksploatacji Zjednoczonym Przedsiębiorstwom Rozrywkowym.
W Radiu też mieli komisarzy i też zrobili swoje, skasowali wszystkie taśmy z nagranymi na Myśliwieckiej głosami aktorów, z muzyką. A nagrywał sam Juliusz Owidzki, mistrz, dyrektor Teatru Polskiego Radia.
Poszła w ciemność nad Wilanowem urocza dumka kresowa śpiewana przez Mieczysława Czechowicza. Bezpowrotnie wpadły w studnię niepamięci wzruszające ogrodowe wieczory, gry świateł na stiukach i rzeźbach jednej i drugiej fasady, tajemnicze rozmowy zapalających się i gasnących okien. Teraz smutno to wspominam, kiedy proszą mnie z Wilanowa o materiały. Po co im papierowy wydruk tekstu dramy? Po nico. Dobre jest zapomnienie, Tulka miała rację!
Zapomnienie, jak pisałem wyżej, idzie przez skrzyżowanie pytania o celowość świata i o sens ludzkich losów. W przypadku wilanowskiego „Światła i dźwięku” to skrzyżowanie jest dobrze oświetlone – my, inżynier i ja, poświęciliśmy kawał życia, aby zrobić coś ładnego. Pałac i ogród były tego warte, warszawska publika była tego warta. Bieg historii to zniszczył, skazał na zapomnienie.
Pytanie na dziś – po co to przypominać, wydaje się gorzej oświetlone. Prawda i sens – Pałac w Wilanowie ma swoją historię i sprawa „Son et Lumiere” jest warta odnotowania. Tyle, że tej sprawy nie da się położyć w muzealnej gablotce, albo zawiesić w internecie. To, co było, wzruszające i nieuchwytne, odfrunęło w ciemność nad ogrodami, Pałacem, starorzeczem. Sens tego to metafizyka, uprawniona hipoteza, że tam, za ciemnością, jest miejsce. Tak jak na dworcu kolejowym jest biuro rzeczy znalezionych, tak tam, za ciemnością, jest przyjazne i bezpieczne miejsce rzeczy zapomnianych. Wszystko warte zapamiętania tam trafia.