Piotr Wojciechowski – SZWOLEŻEROWIE HRABIEGO FREDRY

0
69

    Istotną cechą sytuacji patowej jest to, że tylko z pozoru jest sprawiedliwa. Jej klęska zdaje się być równie obosieczna jak jej zwycięstwo. Pat może być jednak interpretowany  jako klęska dla grających uczciwie, bo dla nich jest stratą czasu. Dla widzów zatrzymana w sytuacji patowej polityka staje się nudna i groźna zarazem, komentarze puchną, stają się jałowe, a działania wchodzą w wiraż tak głęboki, że można go postrzegać jako błędne koło. Chaos opinii podszyty jest strachem – można się bowiem domyślać, że rozwścieczone patem dwie strony szykują w ukryciu rozwiązania ignorujące reguły gry. Tu otrząsam się z mrocznych przypuszczeń.

   Chcę się odwrócić od nudnej polityki. Uwierzyłem, że nad kulturą dmuchną ożywcze powiewy. Pośpieszyłem na wezwanie naszego Stowarzyszenia i przybyłem do auli Domu Literatury w samo południe w poniedziałek 14 listopada. Już samo otwarcie drzwi pozwoliło mi przeżyć radosny wstrząs. Nigdy w życiu nie widziałem tej sali tak wypełnionej – tak młodą publicznością. Kto tego nie zobaczył, niech  żałuje. Impuls przyszedł z zewnątrz – inicjatorem zdarzenia okazało się Towarzystwo Historyczne im. Szembeków, które zafundowało Stowarzyszeniu piękny akcent na zakończenie  Roku Fredry – bo rody Fredrów i Szembeków skoligacone. Towarzystwo Historyczne skłoniło tedy warszawskie LXXXI Liceum Ogólnokształcące, noszące imię pisarza  aby podjęło się inscenizacji fragmentów pamiętnikarskich hrabiego Aleksandra Fredry zebranych w tomie „Trzy po trzy”.  Przedstawienie odbyło się u nas, w SPP.

    Zachwycili mnie liczni i zachowujący się kulturalnie widzowie, a sam spektakl podniósł jeszcze zachwyt o parę pięter. Był rozczulająco amatorski, wykonany z entuzjastycznym bałaganiarstwem i prawdziwym, szczerym pietyzmem. Uczniowie płci obojga przebrani w mundury szwoleżerów wynurzali się zza fortepianu, deklamowali, czytali, podśpiewywali, ktoś wtórował na gitarze. To mnie przeniosło w czas dzieciństwa, nawet w ciężkim wojennym czasie ciągle były u nas przebieranki, chińskie cienie i kwarnawałowe parady migdałowego króla. Patrzyłem na zaróżowione z emocji buzie aktorów, na ich mundury i akselbanty wspominając nie tylko Lublin lat czterdziestych minionego wieku, ale także zdarzenie dużo  dawniejsze. W zdarzeniu tym ród Szembeków zaaranżował niecodzienne spotkanie umundurowanej młodzieży z kulturą. Otóż w Łańcucie widziałem w muzealnej wozowni paradną karetę generała Piotra Szembeka. Ten ekwipaż zrobiony w Warszawie w latach dwudziestych XIX wieku, a potem cudem ocalony, ma w swojej historii nie byle jaki epizod.

      Piotr Szembek  dowodził  brygadą w I. Dywizji Piechoty   Królestwa Kongresowego, a siedzibę miał w stacjonującym w Sochaczewie 1 Pułku Strzelców Pieszych. Żelazowa Wola – to było bliskie sąsiedztwo. Generał kochał muzykę, sam grał na skrzypcach i na pianinie, a pułkowa orkiestra była jego dumą i oczkiem w głowie. Szybko dotarły do niego wiadomości o młodym genialnym sąsiedzie, zabiegał o spotkanie. Zrealizował swój zamiar z wojskową energią. 29 sierpnia, przed warszawską kwaterą młodego muzyka stanęła kareta ozdobiona herbami Szembeków przysłana z obozu 3. brygady piechoty. To, jak w dniu 29 sierpnia 1830 r. został porwany i akuratnie potem odwieziony, Fryderyk Chopin opisał zaraz  w liście do swego przyjaciela Tytusa Woyciechowskiego.

     “Byłem też onegdaj w obozie u jen. Szembeka po raz wtóry. Trzeba Ci wiedzieć, że on zawsze w Sochaczewie konsystuje i z Michałem się umówił, żeby mnie do niego zawiózł. Gdy to jednak nie przyszło do skutku, Czajkowskiego, brata tej panny Czajkowskiej, co to gra i mdleje, adiutanta, nasłał i mnie tam do niego wzięli. Szembek jest bardzo muzykalny, gra dobrze na skrzypcach, kiedyś u Rodego się uczył, i jest zabity paganinista, a zatem do tej dobrej kasty muzyków należy. Kazał muzyce swojej wystąpić, która się całe rano egzercytowała, i dziwne rzeczy słyszałem. Wszystko to na trąbach zwanych Bugla; ani byś pomyślał, że robią gamy chromatyczne jak tylko można najszybciej i diminuendo na dół. Ażem musiał chwalić solistę, który biedak, już niedługo, widzę, służyć będzie mógł, bo jak suchotnik wygląda, a młody jeszcze dosyć. Zastanowiło mnie to bardzo, jakiem cavatinę z Niemej([1]*) na tych trąbach z wszelką akuratnością usłyszał. Ma on fortepian w obozie i nie wiem skąd, ale mnie, dalibóg, zrozumiał, nie udawał. Adagio na nim największe wrażenie sprawiło “. 

 Tu koniec cytatu z fryderykowego listu. Warszawscy licealiści w mundurach z czasów Fredry przypomnieli mi o żołnierzach z roty generała Szembeka słuchających swojego równolatka – Chopina. A ci z kolei wywołali wspomnienie najnowsze, wplątane w smutne rozważania o takiej wizji planety, na której oddzielono dwa tylko mocarstwa, mocarstwa w świecie ducha. W jednym nienawiść jest czymś, czego się wstydzić należy, w drugim jest towarem pierwszej potrzeby, obowiązkiem rodzinnym, a nawet rdzeniem tożsamości. Może potrafiłbym się uwolnić od   wizji dwubarwnego globusa, gdyby nie to, że 11 listopada spotkałem biblijnego Izaaka. Popis licealistów był 14 listopada, a dwa dni wcześniej, w samym sercu Warszawy pojawił mi się  Izaak ustokrotniony, w mundury odziany, śpiewający Pierwszą Brygadę. Młodość zbrojna, żołnierki i żołnierze. Galówka Niepodległości, więc śpiewali – na stos, na stos rzuciliśmy swój życia los, a mnie pokazały się w wyobraźni te stosy krwawe pod niebem odzianym w dymy i płomienie.

    Pomyślałem sobie, te młodziaki – może się to zdarzyć – dostaną rozkaz – zabijać. Ale to pół biedy, zabijanie ma teraz tyle technicznych udogodnień, zdalne sterowanie, wszystko. Ale gorzej, bo za tym idzie rozkaz, aby nienawidzieć. Nienawiść na rozkaz, w ramach obowiązku. W obronie wolności. Maszynki do zabijania da się wyłączyć jednym pstryczkiem, ale nienawiść na rozkaz zostaje w człowieku, rozrasta się i ukorzenia, rośnie w mitologie, rozpełza się wzdłuż i w głąb, bo dziedziczą ją pokolenia.

    Aż się nie chce myśleć o takiej wolności, która rozkazuje nienawidzieć, ale przecież wychowywali mnie ci, co przeżyli Pierwszą Światową, sam przeżyłem Drugą Światową. Wiem – tak musiało być.

    Płoną wojny – Ukraina, Ziemia Święta, Sudan Południowy, Jemen. Wrasta w ludzkie istoty nienawiść z rozkazu, nienawiść zemsty za doznane krzywdy. Wrastają w ludzką kulturę nienawistne mitologie, opowiadają o „odwiecznych wrogach”.

  Mamy  zrobić co się da, aby to pokolenie, które nam wystawiało Fredrę, nie było uczone nienawiści. Lepiej nich będą naiwni. Byle w tych szwoleżerów, co wyszli zza fortepianu nie wpojono podejrzliwości, niechęci, lęku przed bliźnimi. A co dla ludzi pióra znaczy „zrobić co się da” – to pisać, otwierać kulturę, szerzyć czytelnictwo, oswajać z książką, słowem, poezją. Pokazać przestrzenie poza rynkiem, poza technologią, poza polityką. Powtarzać cud napełnienia auli Domu Literatury młodymi, których zachęcono do zabawy literaturą, teatralnej radości tworzenia. Pomyślałem sobie – pobawili się Fredrą, zobaczyli paru pisarzy, Nasiłowską, Zbigowskiego, naszych prezesów. Czy może tak być, że to początek? Jeśli to prawda, że coś się w kraju zaczyna, taki początek też się przyda. Niech na początek dowiedzą się ci szwoleżerowie,  że rosną zbratani z książkami, bo każdy z nich jest trylogią. Tom trzeci – przeszłość – literatura faktu z odrobiną mitologii, tom drugi – teraźniejszość, króciutki obrazkowy komiks, a tom pierwszy – przyszłość – science fiction z domieszką poezji i utopii.

  Takie zbratanie może się udać, jeśli spełni się to, o co właśnie z domieszką poezji i utopii obszernie upominałem się w marcu. Cytuję tekst biesiadny z marca  w największym skrócie:

   Jestem pewien, że wynik wyborów tej jesieni tylko w tym stopniu będzie ratunkiem dla kraju, w jakim poprawi on polskim nauczycielom sytuację  życia i pracy., Musza być stworzone warunki, w których polskie dzieci będą uczone przez osoby zamożne i zacne.

Musi być system selekcji kadr. Piekielnie trudna to sprawa, ale jeśli nie potrafimy nagradzać dobrych nauczycieli, a usuwać tych, co niedouczeni, leniwi, sadyści, psychopaci… nie ruszymy. Pensje muszą wzrosnąć. W Dwudziestoleciu ustawa regulowała zrównanie płac nauczycielskich z wynagrodzeniem oficerów wojska i policji. Ale dobrym nauczycielom pensje muszą rosnąć szybciej niż reszcie.(*[2])

 Tego problemu nie wolno odłożyć na potem.  Mimo lat zaniedbań ciągle jeszcze mamy wiele cudownych pań nauczycielek, wielu przezacnych panów nauczycieli, wiele w tym zawodzie osób prawdziwie kompetentnych i kochających uczniów.

 Tyle autocytatu. Teraz przypominajmy politykom obietnice, ponaglajmy urzędników, chwalmy dobre nauczycielki, dobrych nauczycieli.


[1]* Czytałem ten cytat na Biesiadzie 21 listopada, nie mogłem wtedy przerywać lektury istotnym wyjaśnieniem.

Cavatina z „Niemej” to arietka z opery Daniela Aubera „Niema z Portici” unikalnego dzieła, w którym główna  bohaterka nie śpiewa ani jednej nuty, wypowiada się tańcem i gestem. Prapremiera była w Paryżu w 1828 roku, w Warszawie premiera 13 stycznia 1831 roku, ten spektakl obejrzał pewnie Chopin. Opera nie może być zapomniana, bo po przedstawieniu w Brukseli w nocy z 25 na 26 sierpnia 1830 roku wybuchły zamieszki, które doprowadziły do rozdzielenia się Belgii i Holandii.

(* 2) Po odczytaniu felietonu kolega Wacław Holewiński, Mistrz naszych Biesiad, zgłosił uwagi polemiczne stosunku do tych uwag końcowych. Niezupełnie pojąłem, jak skierowane było ostrze tych uwag, a czas nie pozwalał na obszerniejszą dysputę. Felietonistę cieszy jednak każdy objaw żywego krytycznego odbioru, dziękuję więc w tym miejscu mojemu polemiście.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko