– To nie grzech mieć marzenia – powiedziałem, patrząc w niebieskie obłoki, tam, skąd przyglądał mi się Obywatel Cynik – nastał czas na bratanie, krzewienie miłości wśród ludzi, na wzajemne ciepło i dawanie serca.
Pomyślałem w ten deseń, lecz w tym momencie zapowietrzyłem się z oburzenia, albowiem z firmamentu dobiegł mnie chichot Obywatela Cynika. Po chwili zaś rozległ się jego stentorowy krzyk: – człowieku wątłej wiary! Ludzie, o których mówisz, mają swój los zapisany w gwiazdach i po cóż te im marzenia, nadzieje, czy inne faramuszki? Onegdajsza miłość przestała istnieć, bo zastąpiła ją chemia i pozostałe aromaty; zażywasz specyfik i znika z ciebie czułość, a romantyzm ulatuje ci z brzucha razem z motylami.
Tajemnica, intymność, cudzy ból, wszystkie te zjawiska stały się równie powszechne i dostępne, jak publiczne toalety, do których możesz wejść bez obawy, że naruszysz czyjeś uczucia. Ponieważ uczucia, to przesąd. Podobna sprawa z nastrojami: poszły się iskać do gabinetu krzywych luster, a księżyc okrzyknięto zbiorem lodowatego pyłu i pumeksowych kamieni.
Kobieta awansowała do roli seksualnego przyrządu. Mężczyzna przyoblekł się w szpanerskie szaty modela, kochasia do cielesnych poruczeń. Obowiązuje hasełko: ŻYJESZ TYLKO RAZ. A zatem rób, co chcesz i kij ci w oko. Co się przejmujesz ludźmi? Masz sto lat? Chlaśnij sobie tatuaż, przekłuj ucho, zacznij ćwiczyć karate i zapisz się na uniwersytet dla noworodków. Znudził ci się partner? Nie staraj się rozgryźć, co mu jest, jeno wymień go na nówkę. Pies nie merda według przepisu? Ciepnij kundla przez okno i masz problem z głowy. Szkoła wadzi? Wystrzelaj połowę klasy, a zarobisz na wywiadach o trudnym dzieciństwie. Nie znosisz sąsiada? Daj mu w ryj i po kłopocie.
Kto jest kim, nie decyduje dążenie do celu, tylko gen. Jak jesteś zaprogramowany na sukces, to odniesiesz zwycięstwo. Jak masz być durniem, to choćbyś zżarł tysiąc fakultetów, zapomnij o mądrości. Podobnie z wolną wolą. Co możesz sobie wybrać? Nic, bo twoje przeznaczenie zostało ustalone, zanim powstałeś. Nie masz na nic wpływu i pogódź się z tą myślą.
Zastanowiło mnie to. Nie mogłem zaprzeczyć, że w ostatnich czasach poobdzierano mnie z wielu przekonań, a różne słowa lub zjawiska utraciły poprzednie znaczenia. Mimo to nadal chcę normalności; dostępu do zwyczajnego życia, spokojnego istnienia w harmonii ze światem, w symbiozie z naturą: bez udawania, że jestem, kim nie jestem. No i żebym wreszcie trafił na swoją Arkadię. Na miejsce, z którego nie będę wyganiany do Krainy Gorszych Łowów.
Życzę sobie coraz częstszych chwil pozbawionych presji, nakazów i wytycznych, jak żyć. Jak też coraz mniejszej liczby „pedagogów” pouczających mnie, w którą stronę powinienem się uśmiechać.
Pragnę uwolnić się od pisania minorowych tekstów, owych czarnowidztw i ponurych bzdetów głoszących, że co prawda jest nie do końca wspaniale, ale w gruncie rzeczy nie jest tak źle.
Mam apetyt na zaprzątanie sobie myśli samymi pozytywami, tym, by na zawsze poniechać ironii, wyzbyć się cynizmu, koncentrować się na rzeczach tak ważnych, jak utylizacja poglądów Obywatela Cynika.
Celebry
W dni szczególne przybywamy z odległych stron. Opowiadamy – wśród drinkujących zwierzeń i niegłębokich rozmów – o zdarzeniach wysupłanych z przeszłości. Wyłażą nam z szarych komórek zapodziane anegdotki, barwne szczegóły słuchane w towarzystwie milusińskich, a pikantne momenty, gdy dziatwa śpi.
Podniośle ubrani, odprężeni, w otoczeniu rodziny oglądanej nieczęsto, krokiem dumnym i godnym idziemy na spotkania, imprezy, uroczyste zjazdy. Przepełnieni wewnętrznym blaskiem, nastawieni do świata przychylnie, siadamy za stołem czekając na spóźnialskich.
Wyglądamy ich, aż przyjadą zmarznięci, gdy zaczną opowiadać, co u nich, co z synem, gdzie córka, jak im się powodzi. Grzejąc się herbatą, mówią nam o tych, co nie mogli przyjechać i o tych, którzy nie przyjadą już nigdy.
Poważniejemy. Zamyślamy się nad losem, który ich nie oszczędził. Myślimy z czułością o tych, którzy jeszcze są wśród nas. Przypatrujemy się sobie nawzajem, oceniamy, porównujemy spustoszenia dokonane przez los; ten się posunął, choć nadrabia miną, ów zmarniał i wysechł na wiór, ta powoli odchodzi, przemija i wrasta w zmierzch.
A niektórych widzimy nie widząc ich wcale; są ubogimi krewnymi, zamglonymi figurami nieznanych wujów i dalekich cioć. Są z nami, bo tak nakazuje obyczaj. Skuleni w sobie, milczący i nieobecni duchem, zamazani w pamięci, przyjechali zakłócając ogólny, sielankowy nastrój braterstwa, sympatii, zabawy pokropionej nalewką.
Mają odwieczne problemy, ale nie mówią o nich, gdyż nie ma komu. Próbowali, lecz odsuwano się od nich. Dzielili się nimi, lecz nie pasowały do szynki, kłóciły się z deserem, z „czym chata bogata”. Wkrótce pojadą do siebie, do „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”.
Wnet powrócą do swoich syzyfowych dramatów, do swoich szarych zmagań, do nieznanego człowieka za ścianą, by znowu żyć do lustra, by, jak opłatkiem, łamać się swoimi zmartwieniami. I w tym wstydliwym nastroju ktoś oznajmia, że pora coś zjeść.
Rozpoczyna się. Na stół zasłany serdecznością wjeżdżają tradycyjne potrawy, i słychać łapczywe siorbanie, milczkiem żwawe chłeptanie, i dzwonią sztućce wyciągnięte z kredensu.
Jedzenie ma jednak swój kres, więc rozpoczynają się rozmowy i chóralne śpiewy. Z początku smutne i nieśmiałe, lecz z każdym kieliszkiem nalewki – żywsze i coraz bardziej do tańca, niż różańca. Siedzimy swobodnie, już nie tak sztywno i oficjalnie, trawimy leniwie, bez pośpiechu, bo następnego dnia mamy wolne i możemy się zabrać za spanie do południa.
A po deserze i maluchu na drogę, wracamy żegnając się do następnego razu. Obiecujemy, że będziemy do siebie pisać częściej, utrzymywać ze sobą żwawsze kontakty. Całujemy się na schodowej klatce, ale tuż po wyjściu, zapominamy o wzruszeniu sprzed chwili, bo oto stajemy na wprost człowieka, którego co dnia dostrzegamy na przystanku.
Zapędzony i nieprzystępny wczoraj, dzisiaj zatrzymuje się na nasz widok, traci swoją anonimową twarz i nagle okazuje się jednym z nas, raptem chcemy go poznać bliżej. Traktujemy go ciepło. Zauważamy jego postać, ale, ogarnięci procentową czułością, już następnego dnia nie możemy sobie przypomnieć, skąd go znamy i czego od nas chciał.