Janusz Termer – Marginesy – Krakanie nad czytaniem (pod koniec lata)

1
81

    U Marcela Prousta, w jego wielkim dziele – W poszukiwaniu straconego czasu –  znajdziemy między innymi taką oto wprowadzającą trafnie w sedno sprawy myśl o interesującej nas tutaj problematyce wartości  i sensu lektury:

 …skoro pisarz wprawił nas w ten stan, w którym, jak we wszystkich wewnętrznych stanach, wszelkie wzruszenie jest zdziesięciokrotnione, w którym jego książka wzrusza nas na kształt snu, ale snu jaśniejszego niż ten, który przeżywamy śpiąc, i trwalszego we wspomnieniu, wówczas rozpętują się w jednej godzinie wszelkie możliwe szczęścia i nieszczęścia. W życiu moglibyśmy je nieraz poznawać w ciągu wielu lat; najsilniejsze nigdy by się nam nie uświadomiły, ponieważ powolność z jaką się przejawiają odbiera nam ich poczucie.

     Nie bez kozery oczywiście przywołuję tutaj ten mały fragmencik Proustowskiego myślenia o pożytkach i wartościach sztuki pisarskiej w kontekście tych paru luźnych poniższych felietonowych uwag o sprawach związanych z zagadnieniami czytelnictwa. Uwag snutych jeszcze w środku lata, czyli w pełni sezonu kanikularnego. No bo niby dlaczego by nie? Wszak wszyscy my, to znaczy wszyscy czytający, a także i interesujący się nie tylko od czasu do czasu tzw. literaturą piękną (w jej rozmaitych wcieleniach i odmianach), mamy wreszcie trochę czasu wolnego dla siebie. Zabieramy zatem ze sobą na wakacje te  parę bodaj pozycji, które obiecywaliśmy sobie w ów czas przeczytać, bo wcześniej to by było raczej trudno przy nawale innych zajęć. Naturalnie, że bywa z tym różnie jak ze wszystkimi naszymi zbożnymi postanowieniami, letnimi czy też innymi (łącznie z noworocznymi!). Bo to chociaż, panie, pogoda latoś była piękna, mimo iż nieco (jak chyba prawie wszystko co piękne) bywa ona w naszych czasach nadzwyczaj temperaturowo i burzowo groźna, co widzimy wszyscy na podstawie obserwacji nie tylko tegorocznych, a i ładnych kilku lat wcześniejszych… Obserwacji wyniesionych z owych kanikularnych wypadów w nasze nadmorskie, mazurskie czy górskie krainy, nadal mamy ochotę wszyscy ochotę „pokrakać” trochę, by tak enigmatycznie i po pytyjsku wręcz rzec,  nad stanem nie wyłącznie tylko wakacyjno-urlopowego czytelnictwa. Którego śladów, jak niegdysiejszego umiarkowania klimatycznego, coraz trudniej dziś się doszukać, jak to drzewiej bywało. Chociażby – nie przymierzając – również za plażowymi parawanami stawianymi dzisiaj masowo na naszych wspaniałych bałtyckich piaskach (gdzie nota bene od rana trwa obecnie prawdziwa wojna, walka o każdy spłachetek piasku!). Czy też wywiedzionych choćby z naocznych obserwacji stanu posiadania naszych kurortowo-sanatoryjnych bibliotek – obecnie praktycznie biorąc prawie już nieistniejących lub występujących tylko w śladowych postaciach. W najlepszym razie na paru zakurzonych regałach stojących przez zapomnienie chyba gdzieniegdzie jeszcze w jakiejś salce tv Występujących w roli mocno żenujących znaków ich dawno minionej czytelniczo-bibliotecznej świetności…

    Bo tak po prawdzie, to – podobnie zresztą jak i w innych porach roku naszego codziennego żywota – owemu tak wielkiemu zainteresowaniu książką nic od wielu już lat i dekad nic już nie sprzyja. Ani – w największym chyba stopniu – zmiana tak zwanego, jak mawiają uczeni socjologowie, paradygmatu kulturowego, czyli mówiąc po ludzku odchodzenia od tradycyjnych środków przekazu (druku) w stronę wielkiej i stale rosnącej przewagi tych nowych, wszelkich dominujących znanych nam dziś i bezapelacyjnie (?) panoszących się, obnoszących się wręcz tryumfalnie ze swoją przewagą – elektronicznych form i środków przekazu… Na czym literatura  (i sztuka współczesna w ogóle) zyskują najmniej, bo dodać trzeba, żetrochę też przecież zyskują, np. przez owe książkowe, elektroniczne czy komputerowe czytniki (jakoś mało raczej u nas nadal jednak popularne). Wiadomo bowiem mniej więcej co czytają i oglądają w swoich smartfonach nie tylko ci najmłodsi: na ulicy, w tramwajach, pociągach czy kawiarniach… Nie mogę zapomnieć na przykład takiego wymownego obrazka widzianego przez panoramiczną szybę nadmorskiej promenady w kawiarni Kołobrzeskiego kurortu: dwoje dorosłych z trójką nastoletnich dzieci przy stoliku, a wszyscy razem siedzą jak zaklęci bez słowa wpatrzeni w ekrany swoich smartfonów…

   Ani też nie może sprzyjać czytelnictwu sytuacja braku elementarnej informacji, już nie mówię krytycznoliterackiej, ale takiej zwyczajnej, dostępnej powszechnie najprostszej bodaj informacji o książkach i ich autorach, poprzez np. dość dobrze zadomowiony przecież kiedyś przed laty przekaz prasowy czy telewizyjny. 

  Ani też nie sprzyja temu tak zwana polityka kulturalna naszego państwa – i to od paru już dekad ustrojowych przemian coraz bardziej spychana gdzieś do kąta na szary koniec działań przez kolejne ekipy rządowo-ministerialne! Toteż bardzo tylko nieśmiałe nadzieje może budzić zapowiadany i głoszony jeszcze przed sezonem wakacyjnym, państwowy projekt wielkiego, finansowego, wsparcia dla rozwoju czytelnictwa w Polsce, w tym wsparcia dla bibliotek oraz małych księgarń. Oby. Cóż, pożyjemy, zobaczymy…

   Tymczasem wiadomo przecież powszechnie, że aura wokół książek i sytuacja czytelnictwa w ogóle – w całym cywilizowanym świecie z wyjątkami paru europejskich krajów (jak Skandynawia) – nie jest od dawna dobra, napawająca optymizmem na przyszłość. Oto na przykład już w 1958 roku Jerzy Stempowski mieszkający na emigracji w Szwajcarii wybitny eseista, znawca literatury i jej funkcjonowania w świecie rozwijającej się tryumfalnie masowej kultury, zauważył był, że

szanse spotkania czytelnika z książką mogącą dlań mieć inne skutki prócz spędzenia czasu, zdają się w tych warunkach maleć z każdym rokiem.

   Istotnie, dodać do tego można smętnie, iż nadal rośnie także wielka dezorientacja, i poniekąd związana z ną dezercja odbiorców literatury, gdy rynek wydawniczy w wielu krajach w tym i w Polsce, zalewany jest książkową produkcją przeznaczoną do jednorazowego użytku (znaleźć je może potem każdy wszędzie, nawet w mieszkalnych blokowiskowych zsypach śmieciowych!).

     A przecież pojawiają się nowe czytelnicze zniechęcenia wynikające przede wszystkim między innymi z nadmiernej – kosztem książki – fascynacji możliwościami cywilizacyjno-technicznymi (skądinąd wspaniałymi, na przykład rozmaitymi zaletami komputerowej internetowej cyberprzestrzeni dla rozwoju nauki!). Wiadomo też jednak, że nie wszystkie książki są dla wszystkich, nie wszyscy musimy czytać te same dzieła; wszak mamy rozmaite poglądy, gusta, zainteresowania i potrzeby. Ale wiadomo także, że w przepastnych światowych  zasobach piśmiennictwa (w tym rzecz jasna i polskiego) istnieją pozycje szczególnie ważne, które wpłynęły na stan naszej wiedzy o świecie i ludzkiej naturze czy też na nasz ogólny poziom wrażliwości etycznej i estetycznej. I które „dają się czytać” z pożytkiem niemałym i dziś – bez taryfy ulgowej. A które w tym cyfrowym zamęcie cywilizacyjnym gdzieś przepadają. I to takie, których nie znać po prostu nie wypada człowiekowi kulturalnemu (choć dziś bywa to wcale nie tak rzadko niestety, jak wiemy, nie powód do „kulturowego wstydu”, a wręcz „dumy” – pośród niestety i tych nawet – zdarza się – absolwentów wyższych prywatnych uczelni mieniących się bez żenady „elitą narodu”!). Są przecież dzieła kultury i literatury, z którymi koniecznie trzeba i warto się zmierzyć – i może nawet zaprzyjaźnić się na dłużej. Bo jak pisał wybitny poeta Ezra Pound:

    Literatura to wiadomości, które się nie s t a r z e j ą.

   Wtórował mu – i to jak nadzwyczaj sugestywnie – w powieści Głos Pana ( wydanej już w 1968 r.!) Stanisław Lem:

   Dziecięctwem naszej cywilizacji był stan, w którym czytać i pisać umiały tylko osoby wybrane, rzetelnie wykształcone, i podobne kryterium działało tuż po wynalezieniu druku, a jeśli nawet wydawano dzieła głupców (czego uniknąć całkowicie chyba niepodobna), to ich liczba ogólna nie była astronomiczna, jak dzisiaj. Obecnie w zalewie tandety tonąć muszą publikacje cenne, ponieważ łatwiej jest odnaleźć książkę wartościową wśród dziesięciu kiepskich, aniżeli ich tysiąc w milionie…

    Jest więc nad czym „pokrakać” i podumać. Nie tylko w środku lata.

 J.T.

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Temat mi bliski. Dorzucę tylko trzy szczegóły.
    1. Hrabina Hańska czytała dużo powieści, a nawet korespondowała z interesującym ją autorem i za niego wyszła, bo nie biegła rano do pracy na siódmą i nie wracała po trzeciej, ciągnąc jedno dziecko z przedszkola, a drugie ze świetlicy, nie gotowała obiadu, nie myła okien ani podłóg… I nie miała telewizora ani komputera.
    2. “Zalew tandety” – pisze Lem, a jemu tak napisać wolno. Ja ośmielę się dodać, że wynika to ze sprywatyzowania rynku wydawniczego w Polsce w 1990r. Teraz wydawnictwa muszą zarabiać na siebie, więc biorą prawie wszystko, byle autor sam zapłacił za wydanie, sam je rozreklamował i sam rozprzedał. Dlatego autorzy piszą takie książki, na których mają szanse zarobić. Nie arcydzieła, nie ambitną literaturę piękną, stanowiącą historię literatury danego kraju, ale rzeczy łatwe w czytaniu, miłe lub wstrząsające, jak: sensacje, kryminały, romanse, biografie “wielkich”… Nie o taką literaturę woła Proust lub Stempowski czy Lem. Tej wielkiej – potrzebuje jeszcze wielu. Ta mniej wielka bywa naprawdę rozpowszechniana w darmowych akcjach. Więc tym bardziej się jej nie ceni. I trafia nie pod strzechy, a…
    3. Dotacje wiele tu nie poprawią, skoro biblioteka pragnie dostosować swe zakupy do prognozowanych gustów zwykłego czytelnika, a ambitniejszego odeśle do czytelni uniwersyteckiej, która nie bywa wszędzie i nie pożycza każdemu.
    PS
    A pana książkę sprzed lat, wywiady z pisarzami, posiadam. Jest bardzo zaczytana.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko