Lesław Nowara – wiersze

0
187
gliwice, michal buksa,


Cmentarz Lipowy

Dopiero wrzesień a już czuję na twarzy macki listopada
Chłód ma zapach cebuli i pieczonych w ognisku kartofli
Ściska powieki jak cytryny i wysącza z nich kwaśne łzy
Czuję zapach naftaliny ze starych płaszczy
Swąd palonej gumy od skórzanych kurtek
Powyciąganych z szaf na dzień Wszystkich Świętych
Co roku przy grobie rodziców spotykam te same ciotki
Z ich oblepionymi watą cukrową wnukami
Łuna nad Cmentarzem Lipowym przypomina mi zawsze
Płonącą Warszawę po powstaniu w czterdziestym czwartym
Choć przecież tego nie pamiętam to trochę żałuję
Że nie dane mi będzie wykrwawić się w okopie lub na barykadzie
A co najwyżej wpaść pod ciężarówkę lub rzucić się pod pociąg
Właściwie nie wiem po co się włóczę co rok po Cmentarzu Lipowym
Gdzie spotykam żywych niczym się nie różniących od martwych
Jedni i drudzy przecież tak samo wyglądają i w snach i we wspomnieniach
Jednych i drugich pamięta się równie długo albo zapomina się równie łatwo
A to co tu piszę i tak nie ma sensu więc może na koniec
Będzie coś o zniczach które wyglądają tak jak światła w aucie
Białe to cofania żółte ostrzegawcze i czerwone stop
I na tym stop można to zakończyć


Lotnisko

Szybowce, które po raz pierwszy zobaczyłem na gliwickim lotnisku,
wcale nie wyglądały jak wyrzucone z gniazda pisklęta,
raczej jak ciotka na polanie, bokiem leżąca na kocu i wsparta na łokciu,
bo jednym skrzydłem w taki właśnie sposób opierały się na trawie.
A drugie skrzydło jak palec wskazujący w niebo
wyglądało jak ręka topielca na próżno wzywającego pomocy.
Od czasu do czasu widywałem te szybowce
nad Sikornikiem i Trynkiem, krążące jak nad stawem szpaki i rybitwy.
I nie było w tym mitu żadnego, żadnej legendy czy magii,
żadnego Gryfa ani Ikara, Żwirki i Wigury czy Dywizjonu 303.
A i przy samym lotnisku był już tylko skład z węglem, tartak i hurtownia ryb.
Trzy baraki na trzech zabłoconych placach.
Po nocach z hurtowni ryb wcale nie było słychać pyrkania silników na rybackich kutrach,  
a jedynie monotonne charczenie agregatu w chłodni.
Z tartaku nie dochodziły żadne jęki buków i sosen,
słychać było jedynie szczekanie psa przy budzie i wizgotanie pił.
Tylko ze składem opału coś było inaczej
i każdy woźnica gotów byłby przysiąc,
że fury z węglem mijając lotnisko ledwo dotykały tam ziemi
i trzeba było dwiema rękami z całych sił ściągać lejce,
by koła furmanek nie oderwały się całkiem od jezdni.
Koniom wprawdzie jeszcze żadne skrzydła nie rosły,
ale na ich grzbietach, w okolicach kłębów,
można było już dostrzec pierwsze stosiny i dudki,
a u niektórych wałachów i klaczy nawet już całe chorągiewki piór.


Most nad Kłodnicą

Smolista ta rzeka, gęsta od topielców, rojąca się od drapieżnych gałęzi
i butów z otwartymi paszczami, polującymi na rybitwy.
Pluliśmy do tej rzeki, zupełnie bez sensu, bo ślina tonęła
w białej pianie. Nikt z nas nie puszczał tu łódek z kory,
a jedynie łupiny kasztanów, które przez śluzy w Łabędach,
poprzez Koźle i Wrocław, Odrą dopływały do samego Szczecina.
Każda podróż, która tu brała początek i tak była daremna,
bo zawsze kończyła się krzykiem matki, odgrzewaniem kolacji
i zakazem oglądania w telewizji wieczornego filmu.

*
Do dziś czuję zapach tej rzeki i rozpoznaję od razu
na cmentarzach, w publicznych toaletach,
na śmietnikach i złomowiskach.
To ten sam zapach, który gnieździ się pod pachami,
lęgnie w znoszonych skarpetach i butach
i przesącza przez skórę do krwi, aż do kości.

*
Czasem jeszcze teraz przychodzę nad Kłodnicę i zatrzymuję na tym moście.
Zawsze przynoszę wtedy stare gazety, czasem urzędowe pisma, niekiedy listy.
Upuszczam je do wody i patrząc, jak kręcą się w wirach,   
rzucam im drobne kamienie, karmiąc je jak łabędzie.


Plac Krakowski

Plac Krakowski tyle miał wspólnego z Krakowem,
ile ze stawami miała ulica Stawowa,
po której w krótkich spodenkach i trampkach
biegało moje dzieciństwo.

Z tej ulicy do placu
było niewiele ponad sto metrów,
ale ruchliwa ulica Wrocławska
dzieciom do placu broniła dostępu.

Z niewielkiej górki porosłej krzakami i trawą,
która podczas wojny była chyba bunkrem,
na tym placu widywaliśmy tłumy,
uzbrojone w transparenty i szturmówki,
które formowały się do pierwszomajowych pochodów.

W październiku na plac wjeżdżały
armaty i czołgi
i widzieliśmy maszerujących żołnierzy,
którzy ustawiali się w równych szeregach,
chóralnie wznosząc okrzyki
i odpalając salwy.

I choć z kronik miejskich wydarto
wszelkie o tym wzmianki,
może na tym placu
kilkaset lat wcześniej
palono na stosach
za herezje i czary?

Może więc, Czesławie,
Campo di Fiori
wcale nie jest w Rzymie,
ale właśnie tu,
w Gliwicach,
na Placu Krakowskim?

I tu, na tym placu,
jeszcze po stuleciach,
zobaczyłbyś popiół
na krzakach i drzewach,
a może nawet poczuł
żar stosów
i swąd palonych ciał?

Lesław NOWARA

Urodzony16.III.1963 w Gliwicach. Prawnik z wykształcenia, absolwent Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.
Poeta, aforysta, felietonista, recenzent literacki.
Opublikował dziewięć tomów wierszy: „Zielona miłość”, „Dom o zielonych oknach” „Trzecie oko”, „Rosyjska ruletka”, „Kokon”, „Cichociemno”, „Kropka i kreska”, „Ciemna strona światła” (wybór wierszy), „Ość wieloryba”.  
Mieszka w Gliwicach.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko