Piotr Müldner-Nieckowski – Szkice o literaturze i języku

2
129

Którędy do nowej literatury

Fot. Mira Müldner

Jest takie wspaniałe opowiadanie Ernesta Hemingwaya Indian camp, kapitalnie przełożone przez Bronisława Zielińskiego (Obóz indiański), w którym jak w magicznym pudełku mieszczą się wszystkie możliwe warianty stosunku człowieka do urodzin, śmierci i tego, co znajduje się pomiędzy tymi umownymi granicami życia, a więc teraźniejszości, przeszłości i przyszłości. Jak to u Hemingwaya, w minimalnej formie mieści się potęga. W swoich utworach ujmował sprawy jak w soczewce. Nick z ojcem lekarzem i stryjem płyną wraz z Indianami przez jezioro do wioski, w której umiera kobieta, niemogąca urodzić dziecka nieprawidłowo ułożonego w macicy. Doktor kozikiem wydobywa żywego chłopca, ratuje życie matce, ale znajduje jej martwego męża, który nie wytrzymując napięcia, podciął sobie gardło. Kiedy wracają łodzią do domu, Nick nabiera całkowitej pewności, że nigdy nie umrze.

To wszystko. Takie opowiadanie raz przeczytane powinno zostawić w pamięci ślad na całe życie. Ale jakże często nie zostawia…

Każdy układa sobie w wyobraźni przyszłość i ma stosunek do przeszłości taki, jaki mu wynika z niezliczonych okoliczności, które składają się na jego jeden jedyny świat, właściwy tylko danej osobie, nikomu innemu. A jeśli natrafia na przeszkody w ułożeniu wizji, to je momentalnie usuwa, najczęściej przez uproszczenie całości. Dlatego mówi się czasem (a niektórzy dostawali za to Nobla, jak na przykład Luigi Pirandello), że così è se vi pare, czyli jest tak, jak ci się wydaje (dosłownie: tak jest, jeśli chcesz). Jeśli jest inaczej, to wszczynasz bunt. Tylko kiedy, dlaczego i po co ten bunt? Pytam, bo niektórzy są jak niemowlęta. Pewnemu znanemu mi dziecku nie spodobała się zupa pomidorowa, bo była zbyt kwaśna i przesolona. Od tej pory nie tknęło niczego, co ma związek z pomidorami. Nienawidzi nawet koloru. Zamiast znielubić restauracji, w której ten żywnościowy bubel podano, znielubiło potrawę. Teraz ma czterdzieści parę lat i nadal pomidorów nie toleruje. Nie umie tego objaśnić ani uzasadnić, a już jest profesorem zwyczajnym.

Ciekawe, że dzisiejszy czytelnik już przeważnie nie czuje dzieła sztuki. Odbiera je jednowymiarowo, pośpiesznie i pod kątem swoich dotychczasowych upodobań albo fascynacji. Jeżeli coś nie mieści się w jego mikroświatku, to natychmiast odpada, przestaje istnieć, jest negowane. Już i tak niejeden pisarz (tu: Ernest Hemingway) zrobił wobec niego wielkie ustępstwo i rozwinął technikę pisania maksymalnie zwięzłego (posuwając się nawet do eliminacji większości przymiotników i przysłówków), pisania tylko o tym i tylko tak, jak to jest potrzebne do wyrażenia pewnej koncepcji, pewnej puenty (najczęściej ukrytej, aby nie drażniła dosłownością i banalizmem). Dzisiejszy czytelnik tego jednak nie czuje. Czego oczekuje? Opowiadania płaskich historyjek, najlepiej fantastycznych, nierzeczywistych, a więc jedynie zabawowych. Stąd powodzenie dzieł postmodernistycznych, które odwołują się wyłącznie do czucia, eliminując odwołania do myślenia (na szczęście styl ten już się zestarzał i widać jego koniec). Kiedy jednak dostaje płaską historyjkę, to wie, że jest płaska, i się temu sprzeciwia. Tędy źle i tamtędy niedobrze.

Nie piszę tych ocen na wyrost. Wystarczy przyjrzeć się opiniom, komentarzom czy recenzjom (albo raczej recenzyjkom) umieszczanym przez „miłośników czytania” na przykład na portalu http://lubimyczytac.pl (a jest w Internecie podobnych miejsc wiele). Czasem odnoszę wrażenie, że swoje tekściki zamieszczają tam wręcz przeciwnicy czytania, którzy pojawiają się, żeby ratować się przed frustracją i wylewać nagromadzoną w mózgu żółć.

Do najbardziej wymownych i jednocześnie charakterystycznych należy taki oto passus o słynnych 49 opowiadaniach, napisany przez znawcę używającego pseudonimu Romeo (wstawiłem brakujące przecinki): „Przeczytałem tylko po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że nie lubię Hemingwaya. Niech sobie mówią, jaki był wielki, a ja musiałem go łykać wolno, 2-3 opowiadania miesięcznie, żeby nie przedawkować niesmacznego dania. Historie tego amerykańskiego pisarza są jednowymiarowe i płytkie, morały, do których dochodzi, banalne, a podobny język mógłbym zaakceptować w przypadku dziennikarza codziennej gazety. Od dzieła sztuki wymagam jednak więcej”.

Romeo na liście omówień książki Hemingwaya był pierwszy, a następni napisali podobnie i nikt nie usiłował przeczytanych utworów ułożyć sobie w głowie jako całości. Albo szukali historyjek, albo swoistego klimatu, albo wyłącznie morału (a tego, jak wspomniałem, u Hemingwaya na wierzchu nie ma). Odczytują dzieła jednowymiarowo. Jeśli już widzą ten jeden wymiar, drugiego zobaczyć nie są w stanie. Powtórzmy Romea: „Od dzieła sztuki wymagam jednak więcej”, i od razu zapytajmy: Wymagasz, ale czego w takim razie?

Jedynym argumentem w opiniowaniu i podobnych dyskusjach jest to, co się komuś wydaje. Bez względu na to, jak jest naprawdę. Stąd już tylko jeden krok do kłopotów z rzeczywistością, na przykład społeczną (kiedy oceniasz ludzi i swój stosunek do nich) albo polityczną (kiedy dajesz sobą manipulować jak małe dziecko).

Nie lubisz czegoś, bo nie lubisz. To proste jak drut.


Błąd „socparnasizmu” i wymazywanie pewnych nazwisk polskich pisarzy

W 2018 roku ukazało się nowe tłumaczenie pierwszego tomu siedmioksięgu W poszukiwaniu utraconego czasu Marcela Prousta pt. W stronę Swanna (Wydawnictwo Officyna, 2018). Lepsze niż to znane Tadeusza Żeleńskiego-Boya, bo uważniejsze, precyzyjniejsze i brzmiące muzyką słowa po Proustowsku. Przygotowała je znana i ceniona poetka i tłumaczka Krystyna Rodowska. Zrobiła to znakomicie, co potwierdzają entuzjastyczne recenzje i pełne zachwytu wypowiedzi znawców, a zwłaszcza miłośników prozy Prousta i w ogóle literatury trudniejszej, ale fascynująco wchłaniającej czytelnika. Polecam.

Nad każdym takim faktem w kulturze, a w literaturze szczególnie, trzeba się choć przez chwilę zastanowić. Należy zadać sobie kilka pytań o sens literatury, sens czytania, sens opowiadania o świecie nie tylko zewnętrznym, jak w powieściach fabularnych i filmach przygodowych, lecz także wewnętrznym, jak w tekstach wyższej rangi.

To należy wręcz do obowiązków człowieka myślącego, a tego zajmującego się nauką o literaturze przede wszystkim. Jedynym problemem jest konieczny poziom grzeczności wobec pisarza, tu także tłumaczki, nie wszyscy potrafią to zrobić z wyczuciem. Zbyt grzeczne pytanie mija się z celem, bo ukrywa sens kwestii; za mało grzeczne staje się obraźliwe. W obu wypadkach odpowiedzi mogą być nieadekwatne ze względów emocjonalnych, dlatego umiejętność stawiania problemów jest tak ważna.

Szczególnie dotyczy to literatury wykraczającej poza banał opowiadania o zdarzeniach i zdarzonkach, czyli anegdotycznej, najbardziej lubianej przez ogół. Znam wiele sytuacji, które kończyły się porażką pytającego o literaturę intelektualną, ponieważ zamiast zadawać pytanie, stawiał gotowe tezy, i to w sposób nieznoszący sprzeciwu, choć bezargumentowy lub z dowodami fałszywymi, jak to było w latach 70. i 80. XX w. wobec tzw. „rewolucji artystycznej w prozie” czynili Tomasz Burek, Michał Głowiński, Zbigniew Bieńkowski i kilkunastu innych. Szanuję ich czołobitnie w wielu ważnych sprawach, ale w tej jednej muszę wystąpić przeciwko. Jako zwolennicy literatury anegdotycznej atakowali (za życia i po śmierci) krytyka Henryka Berezę, który broniąc swych racji co do brakującego w ich oglądzie segmentu aktualnej literatury językowo-erudycyjnej, ułożył ze swych szkiców rozprawę w postaci książki o „językach pierwszych w nowej literaturze” pt. Bieg rzeczy.

To ich rozzłościło i złości nadal. Poczuli się pouczani, i konflikt się zaognił. Książka ta jest wykładem koncepcji zwanej „rewolucją artystyczną w prozie”, a jednocześnie odpowiedzią na (nie tylko moim zdaniem) haniebne posądzanie nowej polskiej prozy tamtych lat o „socparnasizm”, czyli w największym skrócie: o zaniechanie przez młodych pisarzy odniesień do rzeczywistości politycznej i nakrywanie jej swoimi prywatnymi, rzekomo nikogo nieinteresującymi problemikami, a także pisanie dużych tekstów o małym niczym, bez fabuły i konstrukcji logicznej. Epitet, swego rodzaju odpowiednik quasi-pojęcia „mały realizm”.

Ujmuję słowo „socparnasizm” w cudzysłów, bo uważam je w dyskursie literaturoznawczym za niepotrzebne, obce, nieprawdziwe, a przede wszystkim właściwe poprawności politycznej wtedy (lata 70.) komunizmu, a dziś eurokomunizmu. Fałsz ocen o młodej prozie tamtych dni, mówiących, że cierpi ona na „socparnasizm”, wynikał między innymi z tego, że ich głosiciele, to jest niektórzy literaturoznawcy z Instytutu Badań Literackich PAN i kilku wpływowych pisarzy starszego pokolenia – wrogowie intelektualni Berezy – niczym ślepcy odcięli pewne obszary oglądu problemu zbyt ostrą brzytwą Ockhama. Odcięli to, co decydujące. Nie chcieli zauważyć, że młodzi pisarze na swój sposób wręcz walczą z komunizmem, wypracowują chwyty omijające potężną cenzurę, punktują podbrzusze sowieckiej hydry, ignorują ideologie totalitarne, przemyślnie atakują marksizm i leninizm. Złośliwi a boscy literaturoznawcy występowali jednak w licznej grupie, a Bereza był jeden. Za nim, nieoficjalnie, stali tylko młodzi pisarze.

Mnóstwo nowoczesnej literatury zachodniej po prostu do Polski jeszcze wówczas nie dotarło, jak twórczość Fernanda Pessoi, ta zaś, która już się w języku polskim z lekka zadomowiła, jak dzieło Prousta, Williama Faulknera, Roberta Musila, została otoczona parawanem wydzielającym to zjawisko z całej literackiej reszty. „No tak, Proust to dobry przykład, ale Proust jest jeden jedyny, niepowtarzalny, natomiast Pessoa to wariat, a alkoholik Faulkner ma kłopot z wyrażaniem się jasnym” – takie kłamstwa mówiono szeptem po kawiarniach, pleciono wierutne bzdury, uniemożliwiając użycie Prousta jako argumentu przeciw negatywnemu pojęciu „socparnasizm”, przekonując Polaków, że mają czytać teksty niewymagające.

Fałsz krytyki kierowanej przeciwko Berezie i sporej grupie młodych autorów polegał na tym, że ukrywał istotne fakty z najnowszej i trochę starszej historii literatury, i usuwała na bok nazwiska pisarzy zachodnich, których dzieło przeczyło tezie o istnieniu socparnasizmu. Zwracano uwagę odbiorców na fakty inne, mało istotne, sugerowano chociażby, że młoda proza momentami przypomina diarystykę, wspomnienia, jakieś sylwy. Odradzano ogółowi „czytanie tego”, a to nauczycielom akademickim na polonistyce kazało i bez czytania twierdzić, że młoda proza lat 70. XX w. jest nic niewarta, pan Henryk Bereza zaś to nawiedzony frustrat. I do dziś tak zostało. Kilkadziesiąt świetnych nazwisk wymazano z literatury polskiej.

Piotr Müldner-Nieckowski

Szkice powyższe w nieco innej wersji
były drukowane w „Forum Akademickim”
(2010, 2018, 2019)

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. Piotrze drogi. Przywołujesz przeszłość, opowiadasz nam (zresztą znakomicie i wytrawnie) o sporze krytycznoliterackim, o nośności skonfrontowanych idei, o intelektualnych dylematach. To bardzo pięknie, lecz nasze dziś, nasze skarlałe tu i teraz jest już tak oderwane od społeczeństwa i jego percepcji, iż nasze (nadal istniejące) rozterki i wciąż żyjące bariery nikogo dziś już chyba nie interesują, a wymogi myślenia, które stawiasz niestety odeszły i od sporej części naszego środowiska literackiego, bowiem na salony wpuszczono przez te ostatnie lata całe zastępy grafomanów, którzy świetnie się teraz kamuflują załatwiając sobie kolejne odznaczenia, laury i nagrody. Ich nośność jest znikoma, ale puchnie potem wikipediowe cv takiego delikwenta i panoszy on się tu i ówdzie i ciężko się takiego pozbyć, gdyż coraz donośniej szczeka i kąsa… Smutne to, ale i dojmujące. Pieniądz gorszy wypiera lepszy. Ekonomiczne prawo Kopernika-Greshama wciąż żywe. Prawie jak Lenin. Jak Hemingway i kilku innych wariatów, a nami włącznie… No cóż, tyle tej polemiki, lecz jak zwykle świetnie się Ciebie czyta i świetnie się „po Tobie” zamyśla – obiecałeś kontynuację wywiadu, który tutaj rozpoczęliśmy. Może tak Cię zobliguję? Ściskam Piotrze, Dobrego Roku

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko