bezdech
próbuję nazwać rosyjskiego żołdaka
człowiekiem. jednak słowo
nie przechodzi mi przez gardło.
pozbawia oddechu jak kula snajpera.
przed oczyma mam pijanego
moskala mordującego i gwałcącego
kobiety i małe dziewczynki. ich zapłakane
twarze budzą mnie w środku nocy.
nie pozwalają zasnąć. patrzę na nie
i wyję jak pies.
bez przebaczenia
zapomniałem co to przebaczenie. wszędzie
widzę wałęsające się watahy bestii rozpruwających
wnętrza domów rabujących i gwałcących. ich roześmiane
twarze gdy uda się trafić kulą w środek
czoła przestraszonego dziecka. nocami
zamiast w sen wślizguję się w marzenia i podążam
śladami morderców. mnożę ich truchła. sprawiedliwie.
jedno za jedno. to jednak nie pomaga.
i tak każde przebudzenie kończy się
krzykiem.
deklinacja
odmieniam życie przez przypadki. to one
je determinują. wystarczyło
wyjść godzinę później do pracy aby natknąć się
na patrol i rozminąć z życiem. na nic
tłumaczenia że żona i pies czekający na spacer.
dzieciom w szkole ciągle nikt nie potrafi wytłumaczyć
jaki przypadek rządzi odmianami
śmierci.
gry w szachy
każdy totalitaryzm prowadzi do wojny. na początku
wygląda niewinnie. jak gra w szachy. najpierw
dzielone są piony. na białe i czarne. to one
zbijane są pierwsze. później przychodzi kolej
na gońców przynoszących wieści o przegranych
bitwach. król ukryty za podwójną gardą porównuje
straty po obu stronach. nie toleruje
porażek. jutro
podzieli kolejne piony.
na uwięzi
w państwie policyjnym ludzie kundlą się bardziej
niż zwierzęta. najpierw próbują zerwać się
z łańcucha. z czasem jednak tak bardzo
wrasta on im w skórę że myślą iż jest
częścią ciała. nie mogą już
bez niego żyć. warczą
na tych którym udało się
wyrwać na wolność. próbują
dobrać się im do gardeł.
na chodniku
przechodziły tędy całe armie. zaślinione
przeżarte wódką i papierosowym
dymem . przez jedno bezbronne
ciało. nawet nie zauważyli
że już martwe.
na przekór
wróciła jak ptak szukający gniazda. nie wiedziała
że burza zmiotła je jak liść z drzewa. teraz
zbiera okruchy z tego co pozostało. układa
w pamięci i próbuje na nowo tchnąć w nie ciepło
rodzinnego domu. na przekór rozsypanym dokoła
soplom bomb.
niepewność
wczoraj był ślub. jeszcze kwiaty nie zdążyły zwiędnąć
w wazonach. dzisiaj puste miejsce i obawa
czy znów się odnajdziemy. czy zbłąkana kula nie stanie się twoją
kochanką a wyrwa po pocisku łożem małżeńskim. dopiero
odjechałeś z chłopcami na front a już w miejsce po tobie wciska się lęk
i niepewność.
tęsknota
ciągła tęsknota. nieprzespane noce i przeglądanie się
w oczach opatrywanych rannych. radość
że nie ma go pośród nich i obawa
że mogli nie zdążyć go dowieźć lub
wydobyć spod ruin ostrzeliwanych domów.
umieranie każdego ranka jakby jej śmierć mogła
uratować mu życie. tymczasem
podaje leki innym rannym tuląc do piersi
jego zdjęcie.
zaminowane pole szachowe
z każdym dniem coraz bardziej się boję
że znów możemy nie mieć wyboru. szaleńcy
uwielbiają śnić o wielkości. ludzie dla nich
to zaledwie pionki. przesuwają je i zbijają.
wymieniają generałów niczym figury
szachowe. rano budzę się z krzykiem. widzę
siebie na zaminowanym polu z karabinem
w dłoni. obok trupy. tylko one
mówią ludzkim głosem.