Literatura
Istnienie spadkobierców gwarantuje postęp. Choć rozwarstwiona na oddzielne gałęzie, konary i listki, nie przestaje być potężnym drzewem o wydatnych korzeniach. Drzewo to wydaje na świat dojrzałe plony w kształcie nieprzemijających refleksji. Jego korzeniami są ludzie, poprzednicy i uczniowie, a koroną – literatura.
Poszukująca i odnajdująca, twórcza myśl, jest jak statek przycumowany do życia lub żaglowiec kołyszący się w przystani. Stanowi między i ponad pokoleniową symbiozę ludzkich poszukiwań; jest więzią z przeszłością i oazą dającą schronienie przed obskurantyzmem. A zarazem – ciągłością, zachowaniem tradycji, miłością ukazywania prawdy, teoretycznym przeczuciem czerpanym z nieuchwytności, rewizją dotychczasowych twierdzeń, koniecznym i dobroczynnym atakiem na poglądowe zielsko, chwasty i toczące ją pasożyty komunałów.
Literatura dojrzała, odkrywcza, powstająca z potrzeby uszczegółowienia, dopasowania nieznanych pojęć do znanych faktów, narodzona z troski o formę i treść formułowanych idei, tworzy różnorodne koncepcje widzenia świata, umożliwia powrót do zarzuconych prądów, tendencji i ich odzwierciedleń. Jest nieustannym niszczeniem worka z dogmatami, negowaniem stereotypów i mętnych przypuszczeń, pojęć na wyrost i wątpliwych diagnoz. Jest dla mnie wszystkim po trochu: lekcją pokory, karą, nagrodą, zabawą i przygodą z darowaną obecnością. Atrakcyjną i podniecającą odmianą egzystencji. Ucieczką w śmiech przed monotonią rzeczywistości, a zarazem niezgodą na jej wynaturzenia, świadomym zagadywaniem swoich cierpień, tych prawdziwych i tych wyolbrzymionych, względnych, bo subiektywnych.
Reakcją organizmu na zmianę osobowości, lekarstwem na chroniczne osamotnienie i fałszywe współczucie. Ratunkowym kołem przed nieżyczliwością bliźnich, zastępczą formą bytu na uwięzi, nieruchomym ruchem, sposobem na senne koszmary i emocjonalną huśtawkę. Wyzwaniem, uczeniem się pokonywania trudności, zbawiennym przejściem w stan wysublimowanej metamorfozy. A także daremną próbą zrozumienia siebie i dożywotnim, nieudolnym, stale podejmowanym usiłowaniem nazwania swojej wewnętrznej drogi.
Interpretacja
Do właściwego odczytania twórczości autora konieczne jest poznanie jego biografii, bo wszystko, co literat pisze w swoim utworze, jest elementem jego życia, fragmentem jego doświadczeń, pryzmatem i filtrem pozwalającym mu na specyficzne spoglądanie na świat. Biografia pozwala zrozumieć dzieło; trzeba mieć rozeznanie w przyczynach istotnych zjawisk. Pozwala też lepiej zrozumieć dzieło autora dzieła. Nowatorski zapis Pendereckiego nie był awangardowym epatowaniem tradycjonalistów, ale został wymuszony powierzchnią stołu w kawiarni, Mrożek i jego cienka kreska tym, że miał wadę wzroku, Gielniak i jego linoryty tym, że pracował w łóżku i nie mógł być batalistą, żółcienie Van Gogha zależały nie od jego estetycznych fanaberii, ale od tego, jakie brał leki.
*
Artysta nie żyje za szkłem, nie można patrzeć na niego li tylko poprzez dzieła, które stworzył, ale należy widzieć go i oceniać na tle czasów, w których żył, wiedzieć, co go cieszyło, bulwersowało, podnosiło na ułudnym samopoczuciu, jakich miał wrogów. Kiedy się o tym nie wie, książki, obrazy, muzyka, zostaną zaledwie książkami, obrazami, muzyką, czymś odrealnionym, wyrwanym z rzeczywistości, martwym i ułomnym, bo niedokończonym, bo fragmentarycznym i uproszczonym jak szkice, skróty, obrysy, projekty: niczego nie wyjaśniają, nie zamykają, otwierają natomiast pandorową puszkę spekulacji, komentarzy, sugerują, zapowiadają, uruchamiają swawolną wyobraźnię przyczynkarzy, egzegetów i interpretatorów. Kiedy się o tym nie wie, nie rozumie się powodu pisania, malowania, komponowania, musu wyrażania się na piśmie, na płótnie, w nutach uporządkowanych w melodię.
Reperkusje
W literackich wędrówkach po Historii, w trakcie spoglądania w przeszłość, natykam się na różnorodne dzieła. Niektóre – melodramatyczne i przesadnie ckliwe, napompowane patosem i ociekające powierzchownym religianctwem, hurrapatriotyczne i zbytnio rozmodlone, lektury obowiązkowe, narzucone, i dlatego nudne, piłowate, zaprezentowane w sposób zniechęcający, „rekomendowane” przez belfrów z nieprawdziwego zdarzenia.
I natykam się na te ważne. Czytane bez nakazów, samodzielnie, nocami, kosztem snu, które wywierają wpływ na moje wrażenia, rozwijają i zarażają mnie zaciekawieniem świata.
*
Choć jesteśmy zajęci pościgiem za teraźniejszością, to, gdy zdarzy się nam powrót do lektur z dzieciństwa, okazuje się nagle, że te zapomniane książki, wyrzucone w nicość i zastąpione nowymi – ciągle w nas tkwią. Są obecne tak bardzo, że często nie zdajemy sobie sprawy, jak. Gdyż nie możemy zrezygnować ze wspomnień. Nie potrafimy porzucić myśli, że pomiędzy młodością a obecnym życiem, istnieje tajemna, podskórna więź. Toteż daremnie stawiamy opór faktom: to, kim jesteśmy obecnie, wynika z naszych przeszłych doświadczeń.
Językowy puc
Jakże zrozumiale brzmi wyznanie Gombrowicza, że nie chce być pisarzem idealnie poprawnym, pozbawionym wszystkich językowych odstępstw od norm, a nie chce, ponieważ ich gorliwe i rygorystyczne przestrzeganie prowadzi do „wykastrowania z indywidualności”.
*
Słowo, to barometr epoki. Znak triumfu i rozwoju myśli lub jego przeciwieństwo. Słowa są nie po to, by gęba miała zajęcie. Mają służyć nie tylko do ciurkania elokwencji, ale i do odzwierciedlania tego, co się ma zamiar powiedzieć Jednakże między powiedzieć, a powiedzieć, rozpościera się otchłań różnic. Można coś tam wyrazić nie uzyskawszy żadnego oddźwięku. Dzieje się tak, gdy język jest martwy, sparciały, mało elastyczny, nie zmusza do przetwarzania skojarzeń, zadowala się stwierdzeniem gołego faktu, nie rodzi konkluzji, a człowiek, po przewentylowaniu takiej myśli, nie chce zgłębiać, co te znaczenia skrywają pod podszewką.
Lecz są słowa, przeciwne do tamtych: ruchome i rozhuśtane. Kiedy w zdaniu znajdziemy takich kilka znaczeń, nawet pozornie sprzecznych ze sobą, nawet rządzących się nieznanymi prawami, to nagle się okazuje, że zdanie z nich zbudowane, zawiera w sobie nowe barwy i nieprzewidywalne sensy, że tym samym są bogatsze, różnorodniejsze, ciekawsze, że są istotne, ponieważ sprawiają, że zwykła myśl, uszarpana własną miernotą, płytka i „jednowymiarowa”, dzięki owym zbitkom lub skojarzeniom, zaczyna wyłazić na powierzchnię zdania w zupełnie nowej szacie, zaczyna pączkować prawdami, których nie podejrzewalibyśmy na wstępie. Mówiąc krótko: niektóre są martwe, bo pojedyncze, a inne, składane są jak teleskop.
Gdy używamy pierwszych, jesteśmy szablonowi i kołczejemy z poprawności. Lecz jeśli posłużymy się słowem teleskopowym, znajdziemy się wśród barw, które nie są przedawnione, zastarzałe i passe, a nasza wyobraźnia uwolni się od stereotypów, przeniesie nas do krain zbudowanych z nowych zafrapowań, nowych pytań i nowych odpowiedzi, odsłoni przed nami las, rozarium, a nie tylko zwyrodniałe skupisko patyków.
*
Literatura za bardzo wzięła sobie do serca fakt, że mówi się o niej „piękna”. Zanadto, gdyż powinna mieć spocony kałdun wystający z niedopiętej koszuli. W moim pojmowaniu winna nie mieć wspólnych mianowników ze stylistycznym betonem: ma być prosta, czyli pachnieć rzeczywistością, nie nosić kagańca i przepuklinowego pasa.
Niektórzy literaci zawzięli się używać słów udeptanych przez tradycję, podczas gdy stosowane przez nich, nie powinny dzielić się na wyrazy dopuszczalne i zakazane, gdyż jest to podział sztuczny i nieuprawniony. Pierwsze to te z bramy frontowej, reprezentacyjne i poprawnościowe, drugie, to te, które chyłkiem przemykają się pod schodami.
Słów potocznych, żywych i obrazowych, używa się szczyptę, podczas gdy kolokwialnych, trafnych, lecz niesłusznie zapomnianych i pomijanych w stosowaniu, słów chadzających za potrzebą, samopas i na bosaka, z tłuszczykiem i przy kości, neologizmów przemielonych przez uliczny i bazarowy zgiełk, słów zamieszkałych w zwyczajności, brak: nie mogą dopchać się do należnej im nobilitacji.
Sądzę, że dzisiejsze zasady jutro będą uznawane za błędy. Podobnie jak wczorajsze są nie do przyjęcia – teraz. Mówię o modzie na poprawne wyrażanie myśli. Język, styl, gust – nie są to rzeczy zastygłe: podlegają nieustannym, etycznym i estetycznym modyfikacjom w trakcie procesu naszych przeobrażeń; są kształtowane przez zmiany zachodzące w naszej psychice.
O rozpoznawalności w pisarstwie
Język twórczy (a nie – odtwórczy) różni się od sucharkowego (poprawnościowego) języka używanego w literackiej księgowości tym, że powinien być krwisty i soczysty, a nie – zbieraniną słów kostycznych lub spalonych na węgiel. W tym miejscu najlepiej posłużyć się przykładami zaczerpniętymi z dzieł „klasyków”. Orwell w „Folwarku zwierzęcym” użył sformułowania „kury skrzeczące z przerażenia”. Mickiewicz: „zakasać pięści”. Balzak – „ziewający koń”, Gombrowicz: „twarz wykrzywiona brakiem uśmiechu”.
Czy pisarze ci popełnili błędy? Z punktu widzenia językowego purysty – tak; od razu napiętnuje tego rodzaju stylistyczną woltyżerkę dowodząc, że kury nie skrzeczą, koń nie ziewa, a pięści zakasać nie można. I poprawiacz taki miałby rację, tyle że gdyby nie podobne wygibasy słowotwórcze, nasz sposób wyrażania myśli byłby od czasów Reja wciąż ten sam.
Zjawisko stylistycznej rozpoznawalności piszącego przyrównać można do głosu aktora: nie sposób pomylić Gustawa Holoubka z Andrzejem Szczepkowskim, Seweryna z Lindą, Dzwonkowskiego z Michnikowskim, Eichlerówny z Jandą. W głosie aktora jest zawarta dusza wypowiadanego tekstu, charakterystyczna intonacja i specyficzne wybijanie sensu utworu poprzez umiejętne rozłożenie akcentów.
Powinność
Wycofanie się z aktywności, ucieczka w szukanie wytłumaczeń dla swojego przemęczenia, zgoda na to, co jest, a czego nie powinno być, aprobata w imię świętego spokoju, to kapitulanctwo. Natomiast dla wyczerpanych obserwacją dzisiejszego rozpadu ducha, dla zdegustowanych współczesnymi konwulsjami, droga jest określona przez POWINNOŚĆ.
Twórca nie może mieć bezszmerowych poglądów na to, z czym się styka. Jeżeli utrzymuje się w mniemaniu, że one go nie dotyczą, to może warto zapytać, co i dla kogo tworzy. A także, po co tak czyni. I czym się różni od prześlizgujących się przez życie, kibiców istnienia.
Pisarz jest nim po to, by dawać głos. Bez wyrażania swoich zapatrywań, nie egzystuje. A daje go poprzez dzieła. Udane, złe, ale przykrojone na miarę swoich możliwości. Zaś gdy milczy, przechodzi na mentalną emeryturę i stoi z boku.
Warsztaty literackie
JAK PISAĆ?: zadano stonodze pytanie, którą nogą rozpoczyna marsz. Zaczęła nad tym hamletyzować, w wyniku czego przestała chodzić i dzisiaj ma już odparzenia na piętach z powodu dreptania w miejscu.
Kto ukończył przyspieszony kurs nauki sylabizowania, ten zakłada szkółkę zarabiania na tworzeniu żywiąc nadzieję, iż skoro umie czytać, to i z pisaniem pójdzie mu śpiewająco. Ale z pisaniem nie ma to tamto, ponieważ nie każdy styl jest podpięty pod właściwy gust; niektórzy preferują logikę, inni natomiast sądzą na odwyrtkę: autor nie powinien być mądrzejszy od butów Noblisty.
Warto więc, byśmy zapytali: czym DZISIAJ ma być literatura, czy jeszcze ma coś do powiedzenia, czy pełni tylko rolę relaksującą, a może ma opisywać fikcyjny świat i w kółko powtarzać to, co zostało powiedziane dawniej i lepiej?
Artystyczna rzeczywistość naszego obecnego świata jest absurdalna. Jest absurdalna chociażby dlatego, że ignoruje przeszłe osiągnięcia: z premedytacją i nonszalancko zapomina o własnym dorobku, co sprawia wrażenie, jakby wszystko, co zostało powiedziane i napisane, zostało stworzone teraz. Jak gdyby literatura zaczynała się od dzisiejszych twórców. Tymczasem jej obecny rozwój ma być kontynuacją wczorajszych dni.
Tęsknię za literaturą inspirowaną dorobkiem poprzednich pokoleń. Byśmy się dobrze zrozumieli: inspiracją uwzględnianą przez obecne pokolenia. Za znajomością wcześniejszych dokonań i niepowielaniem tych, które już były.
Może jestem naiwny, ale jeszcze wierzę w powrót do rozsądku; widzę młodych i czytam ich mądre teksty, co napawa mnie otuchą: na szczęście są wśród nas ludzie o niezaplutym umyśle, którzy zdolni są wyzwolić literacką przyszłość z populistycznej nędzy.
Szkoły twórczego myślenia
Po pierwszym okresie fascynacji literaturą przygodową, westernowymi fabułkami czytanymi z zapartym tchem, postanowiłem, że kiedy już zacznę pisać, będą to utwory w podobnie awanturniczym stylu. Ale wkrótce naszedł dla mnie ogłuszający czas poznawania konstrukcji odległych od monotonii galopad, strzelaniny i bicia wrzaskliwej piany: odkryłem świat hermetyczny i podbarwiony refleksją: POEZJĘ; zdumiewającą krainę niepowierzchownej ciszy i wewnętrznego spokoju. Wiersze miały odtąd wpływać na mój styl zapisywania. Lecz przede wszystkim na sposób ekspresji.
Jednym z pierwszych spostrzeżeń było przeświadczenie, iż pomiędzy poezją a prozą nie ma różnic. Ponieważ dobra proza i dobra poezja stanowią jednię nazywaną dobrą literaturą. A literatura, to nastrój; zapach myśli pozostający po lekturze. Zaś nastrój zwarty w utworze powstaje w wyniku współpracy autora i czytelnika. Zależy od ich wzajemnego wysiłku. Zatem i autor i czytelnik są twórcami tego samego dzieła; pisarz dostarcza surowy tekst, odbiorca natomiast, uzupełniając go własnymi doświadczeniami i skojarzeniami, nadaje mu indywidualny kształt.
Wiersze są zaledwie rusztowaniem, budulcem, propozycją i zachętą poety skierowaną do uczestniczenia w grze jego wyobraźni. Dopiero czytelnik wypełnia formę wiersza swoją treścią nadając mu niepowtarzalny sens. Z czego wypływa wniosek, że bez udziału adresata nie ma poezji. To zmysłowa podróż po ruchomych obrazach, niestałych pojęciach, kapryśnej względności, to językowy spacer w nieznane: do, ponad i w.
Wydaje mi się tak dzisiaj, ale nie mam żadnej pewności, że moje przekonania będą trafne jutro, gdy poznam nowe wiersze, w których myśli są chwilowymi depozytami ofiarowanymi przez Nieskończoność, opakowaniami wypełniającymi miejsca w których przebywam.
Ja, czytelnik, nie istnieję, poeta i jego wiersz, nie istnieje także. Jednak żyjemy jako więź: wszędzie na trochę, a nigdy na zawsze. Zwykłe nie jest zwykłe, bo nie ma jednej pewności, bo kres może być początkiem. Rzeczywistość, to moje krzywe lustro na huśtawce; zależy nie od nas odrębnych, ale od nas jednoczesnych, od nas wtopionych w te same ulotne rozczarowania, wrażenia i pozory.
Mówię o literaturze w rozumieniu tradycyjnym, a nie o literaturze masowo fabrykowanej przez współczesne zastępy pań i panów Fabrykantów Sztuki adresowane do współczesnych kucharek (na marginesie: nie potępiam pisania na zarobek; tyle że zarobek nie może być celem pisania, a tak się niekiedy dzieje coraz częściej).
O ile poprzednio występujące w przyrodzie kucharki lub pensjonarki trudniły się bezkrytyczną lekturą chłamu i nie miały większego wpływu na literaturę, to obecne, uzbrojone w laptopy, komórki i pozostałe błyszczyki, posługując się sentymentalnym i ograniczonym rozumkiem, mają ten wpływ i narzucając go autorom, dyktują, co powinni pisać i o czym chcą czytać.
Konkluzja? Jeśli od literatury normalnej oczekujemy duchowego wzbogacenia, to od obecnej, opartej na „etyce ekonomicznej” możemy spodziewać się tylko zrogowacenia doznań. Twórczość nie jest bezmyślną balangą. Banalizujemy, umniejszamy cudze przeżycia, ponieważ w nich nie uczestniczymy, ponieważ znamy je tylko ze słyszenia, ponieważ tak naprawdę każde, będące nieraz poetycką kwintesencją i uzasadnieniem naszego ja, jest zanadto mgławicowym wyjaśnieniem…
Tu narzuca się znane sformułowanie Edwarda Stachury: wszystko jest poezja (stąd ciągły niedosyt poezji i stałe poszukiwanie nowych wierszy). Wszelako pamiętajmy: jak nie z każdej mąki powstaje chleb, tak nie w każdej prozie mamy poezję; niekiedy głównym składnikiem pieczywka jest zakalec, a zamiast wiersza rodzi się komercyjny gniot.