SONETY MALACHITOWE
Sonet I
W drżącym rytmem najczulszym widnokręgu łonie
Czas smukłym brzegiem trawy spokojniej się dłuży,
Ptaki z wiatrem w polu wiersz plotą o podróży,
Cisza błyszczy bezdennie w jezior nieboskłonie.
Bezdennie się przegląda i bezdennie płonie
Na brzegu sfer zwieńczona tiarą dzikiej róży,
By głód zmysłów nasycić, zapachem odurzyć
I zachwytem najświętszym bezwiedne spleść dłonie.
A myśli niepokornej sprężysta cięciwa
Napina nieustannie horyzontu łuki,
By w otchłanie nieznane wyrzucić człowieka –
Wątpliwy odłamek błękitnego lśniwa.
Tak się wieczność lirycznie w cud i treść nauki,
Odlot ptaków, cierń i kwiat co dzień przyobleka.
Sonet II
Cichnie blask szczerozłoty na sierpniowych kłosach,
Gaśnie powab czerwieni ulotnie soczystej –
Li tylko do świtu czy na zawsze zaiste,
Blednąc w mgły przedwieczornej seraficznych włosach –
Ptaki zmilkły, gdy nowiu arka albo kosa
Błysnęła na sklepienia estradzie wieczystej,
Życie oddech wstrzymało, nim się znów zachłyśnie
Tańcem ciał niebieskich na balu Heliosa.
Wtem żarem przedostatnim iskrzące się zboże
Podpala lekkiej bieli rozwiane firany,
By w każdym oku Ziemi i tym tu jeziorze
Odbiciem wśród barw feerii coś mogło zagorzeć.
Na litość i na trwogę, logos nieprzebrany –
Pierwotne doznanie niezmiennej przemiany.
Sonet III
Na brzegu każdej głębi rozumnym ramieniem
Przygarnia prądy tęsknot i fale udręki.
Rozpaczy przypływy, zwątpienia, lęki,
Malachitowym głaszcząc ukojeniem.
Nieprzecenione źródło, cierpliwe sumienie
Triumfów niebosiężnych przeklętej potęgi,
Co oprócz salw poklasku, poczuje i cięgi
W nieubłaganie pewnej porze rozliczenia.
Rytm świata nosi togę z żabotem purpury,
Wdzięczność mierzy i sądzi wskroś dalekowzrocznie,
A żywioł bezlitośnie porusza lazury –
Zawsze słowem ostatnim rozsadzi w proch mury.
Co zgaśnie bezpowrotnie – przemówi tym mocniej
Spóźnionym ludzkim bólem – głos martwej natury.