Wiesław Łuka zapewnia: co roczek Szalone Dni……

0
451

Dwa wielkie , letnie, warszawskie święta muzyki  – czerwcowe na rozpoczęcie lata – festiwal: OGRODY  MUZYCZNE, i pod jesień festiwal SZALONE DNI MUZYKI. OGRODY to dzieło Ryszard Kubiaka, a SZALONE DNI…to międzynarodowe dzieło Francuza Rene Martina. Do Polski sprowadził je Janusz Marynowski, dyrektor Sinfonii Varsovii.  Kubiak był, ale już go nie będzie; odszedł kilka miesięcy temu w zaświaty. Zasłużył na pamięć i   został przez przyjaciela Marynowskiego wspomniany  kilkakrotnie podczas zakończonego właśnie, 11- ego festiwalu Szalonych Dni w Teatrze  Wielkim –  Operze Narodowej, ale nie tylko tam.

*

Janusz Marynowski, kontrabasista, absolwent Warszawskiego  Uniwersytetu Muzycznego, obecny dyrektor orkiestry Sinfonia Varsovia od roku 2004 nazwał ze sceny swoich podopiecznych muzyków najlepszym zespołem w Polsce  (może nawet nie gorszym od filharmoników wiedeńskich, czy berlińskich).  Gdy  widownia to usłyszała,  wybuchła burza oklasków. Wtrącam fragment swego wywiadu z kontrabasistą, którego mi udzielił  przed laty: („ …Jesteśmy współorganizatorem tego międzynarodowego święta muzycznego. Ono narodziło się w 1979 roku we Francji (La Folle Journee’) jako pomysł  muzykologa Rene Martina. Jako pierwszy, polski zespól zagraliśmy we Francji na tym festiwalu 7 lat temu. Teraz jeździmy na kolejne jego edycje do Francji, Japonii, Rosji, Brazylii, Portugalii  i oczywiście  gramy w Warszawie. Wyjątkowość polskiej edycji tego święta  polega na tym, że w ciągu trzech dni  dajemy w Teatrze Wielkim około 60 koncertów z udziałem około 1000 artystów – muzyków. Przybliżamy  repertuar klasyczny kilku tysiącom słuchaczy przełamując barierę cenową biletów. W ciągu jednego dnia można wysłuchać kilku koncertów; przeważnie jednogodzinnych…” )

Dyrektor, kontrabasista  wyraził lęk całkiem niedawno w sierpniowym wywiadzie. Pytał retorycznie , czy czwarta fala pandemii  nie pokrzyżuje planów 11 edycji Szalonych DniNie pokrzyżowała. Pamiętamy, ubiegłego roku totalnie uniemożliwiła festiwal, a w tym roku wyraźnie zubożyła jego program. W wystąpieniu  ze sceny Teatru  Wielkiego dyrektor pochwałił się  rozpoczęciem budowy największej w kraju sali koncertowej: wyraził się – największego gmachu polskiej kultury  na warszawskiej Pradze. Wybuchała jeszcze większa burza oklasków. Tymczasem możemy oglądać  zdjęcie dyrektora zrobione na tym miejscu,  na tle lokalnej, praskiej zieleni. Możemy usłyszeć jego wyznanie w jednym z ostatnich wywiadów: -Wyobrażam sobie, że słuchacze są tak złaknieni koncertów na żywo, jak nasi muzycy występów przed publicznością. Dlatego Festiwal jest tak gęsto zaprogramowany…

*

Tegoroczną edycję Szalonych Dni…  Rene  Martin poświęcił  pamięci wielkiego ( dla mnie „największego” – WŁ) mistrza, arcymistrza  Ludwiga van Beethovena. Słuchałem już o nim w trakcie swego wywiadu z Marynowskim kilka lat temu.  Przypomniałem wtedy  myśl wielkiego twórcy sprzed dwóch setek lat:„…Muzyka jest większym odkryciem niż cała mądrość świata i filozofia… Muzyka jest potrzebna narodom…”  Dyrektor Sinfonii Varsovii komentował od siebie wówczas: „…Muzyka , to taka dziedzina sztuki, która potrafi być szczera bez jakichkolwiek kontekstów –  na przykład społecznych, czy politycznych.  Warto zauważyć że teatr dramatyczny często bywa uwikłany ideowo, a nawet ideologicznie; podobnie film, czy sztuki  plastyczne. Z muzyką jest inaczej. Ona przynosi piękno samo w sobie. Przecież  czujemy tęsknotę do piękna, do szczerości bez rozmaitych uwikłań i muzyka nam tego dostarcza. Ona w swoim przekazie nie krzyczy na tego, czy owego. Ona jest w nas i należy się każdemu. Ona nas odrywa od codzienności  w ciężkich czasach…”

*

Trudno sobie wyobrazić od dwóch ostatnich lat cięższe czasy dla Festiwalu. Ubiegłoroczną jego edycję zmiótł covid 19.  A i tegoroczne Szalone Dni…miały skromniejszy program. Przykład  – nie wzięły w nim udziału uczniowskie orkiestry z licznych, krajowych, średnich  szkół muzycznych. Dlaczego? – z powodu zdalnego nauczania, co uniemożliwiło uczniom  przygotowanie repertuaru. Jednak to, co go wypełniło półtora tygodnia temu, na  11 edycję – to polskie i zagraniczne  wybory z przebogatej twórczości Arcymistrza Beethovena. Po raz kolejny zachwycił widownie poziom wykonania symfonii, sonat, koncertów fortepianowych, pieśni. Widziałem i słyszałem  mega zachwyt y w szeptach widzów i burzach ich owacji.  Przypadkowo podsłuchałem  podczas wykonania V Symfonii szept dziewczyny: – Trzymaj mnie, bo się unoszę w kosmos nad  fotelem. Szept chłopaka: – Mam ochotę lewitować z tobą… To słyszałem w piątek. Tymczasem  jesteśmy w czwartek, i słuchamy koncertu inauguracyjnego – tej samej Piątej – Pastoralnej, ale wykonanej orkiestrowo przez symfoników krakowskich pod batutą  Jurka Dybały (nie Jerzego, ale Jurka. WŁ). Ta inauguracja została zapamiętana z innego powodu. Tu popisał się prowadzący koncert  ze ogromną swadą – Łukasz Modelski. Nazwał ten popis Gotowanie z Beethovenem. A co to takiego? Otóż pan Łukasz, doktor w zakresie  kulinariów, nabył wiedzę we Francji, a realizuje od kilkunastu lat nie tylko dziennikarsko, radiowo w Warszawie. Kocha muzykę Arcymistrza, więc wie o nim wszystko i jeszcze trochę. Od lat szpera w przebogatej literaturze  archiwalnej jemu poświęconej. Dlaczego jemu? Bo babcia Łukasza, nauczycielka i mama także nauczycielka „nakazały”  mu  kochać Autora dziewięciu symfonii, i  „boskich sonat”. Kiedy mu kazały – już wtedy, kiedy kończył siedem, osiem lat. Owoce tej nauki zostały do dziś.  Co pomogło szperać w archiwaliach poświęconych Arcymistrzowi? On na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia, czyli przełomie klasycyzmu z romantyzmem, oddał się dwóm pasjom – komponowaniu i jedzeniu. Sam nie potrafił  przyrządzać wykwintnych dań, ale potrafił je konsumować. Pilnował też zakupów, które osobiście wykonywał i zaglądał w gary własnych kucharek. Zmieniał je nadzwyczaj często, bo także marudzenie było jego specjalnością, zaś kucharki często  nie potrafiły mu  dogodzić.  Jemu i gościom, z  którymi lubił podczas wystawnych kolacji pić wino i dużo jeść. O tym wszystkim doktor Modelski opowiadał  ze sceny podczas inauguracyjnego koncertu  krakowskich symfoników. Słuchamy Modelskiego: Oto jesteśmy  w czasie historycznego Kongresu Wiedeńskiego – 1815 roku po epoce wojennych dokonań cesarza Napoleona Bonapartego, jego zwycięstw i klęsk. Uczestnicy Kongresu pastwią się nad wielkim Napoleonem. A wieczorami, przy kolacjach , zachwycają się  muzyką Beethovena, uczestnika Kongresu, ale również zajadają się między innymi pasztecikami z wątróbki, a  także eklerkami i ptysiami. Te specjały właśnie w Wiedniu po raz pierwszy  pojawiły  się na europejskim stole za sprawą  Antoine Carema, nadwornego kucharza jednego z polityków. Smakołyki natychmiast pokochał  również  kompozytor Ludwig, bywalec Kongresu,  już uznawany za wielkiego twórcę. To wszystko przypomniał nam,  na inaugurację  Szalonych …doktor Modelski . Zaś  jego podopieczni, młodzieńcy z krakowskiej kawiarni Żona Krawca/ bistro Waszyngton  przygotowali na oczach  widzów i dla nich po jednym na głowę paszteciku z wątróbką, następnie po cząstce karpiaw sosie. Na deser dostaliśmy po jednym ptysiu. Tak się przypodobała widowni 11 odsłona  Festiwalu. Powtarzam: Arcymistrz  dwieście lat  temu także  zajadał się tymi „kongresowymi” smakołykami. Teraz, na zakończenie wieczoru w namiocie Sinfonii Varsovii krakowska orkiestra zagrała Fugę, jeden z ostatnich utworów Beethovena. Ten utwór zaskakuje  barwami  jakby z innej epoki – innej, właśnie już… dwudziestowiecznej.

*

Dzień drugi Szalonych DniGigantycznie, a może rewolucyjnie zabrzmiała  Piąta – Pastoralna wykonana przez kwartet Lutosławski Piano Duo. Rozmawiam o tym po koncercie z pianistką , Emilią Sitarz. Od wielu lat ona gra w duecie fortepianowym z Bartkiem Wąsikiem. Duet  gra w wersji na dwa fortepiany lub na jednym,  na cztery ręce. Tego wieczoru  pokazali mistrzowskie opanowanie instrumentów –  najpierw  dwóch, potem jednego, właśnie na cztery ręce. Po występie  pani  Emilia zdradza mi tajniki  wirtuozerii  przy fortepianie. Wyznaje, że w tak długiej artystycznej „wspólnocie” (razem studiowali  22 lata temu w warszawskim Uniwersytecie Muzycznym) harmonia dźwięków  „pojawia się znikąd” . Oboje wiedzą – kiedy zacząć i kiedy skończyć frazę i dłuższe elementy utworów.. Pytam, czy jakąś rolę odgrywa płeć artystów. Słyszę, że ta nie ma żadnego znaczenia. Ważne, żeby  się wzajemnie wyczuwać  w tym, co słyszą i co widzą na swoich twarzach. Od lat już czynią sobie posłusznymi nawet nowe, nieznane instrumenty, nawet w nieznanych salach,  Zapisuję wyrażenie pani Emilii: – Czasami ujarzmiamy instrument myśląc o nim jako o dzikim zwierzaku.  Panujemy nad siłą uderzeń w klawisze, gdy wydobywamy dźwięki dwóch fortepianów, lub jednego, wspólnego. Już dawno opanowaliśmy wzajemną koncentrację na czas trwania gry. Przed laty uczyliśmy się tego w trzech uniwersytetach – w Warszawie, w Izraelu i w Niemczech.

Teraz  grają V Symfonię w kwartecie.  Oni na jednym fortepianie,  na cztery ręce; siedzą nieco w drugim rzędzie czwórki.  Zaś Izabela Szałaj – Zimak na skrzypcach, a Michał Pepol na wiolonczeli na czele kwartetu . Widzę i słyszę , że dwójka ze smyczkami także fantastycznie opanowała  wzajemne porozumiewanie się spojrzeniem, uśmiechem, drgnieniami smyczków. Wydaje się, że skrzypaczka wydobywa z siebie najwięcej energii, ale to tylko złudzenie. Brakuje mi słów zachwytu nad  artystycznym  efektem koncertu. Nie byłem w stanie wychwycić podczas gry tego, co usłyszałem  po występie od pani Emilii:  – Fortepian na cztery ręce pełnił rolę wiodącą, a wiolonczela dodaje fortepianowi długości i siły fraz muzycznych. Ale ja i Bartek nie możemy szaleć przy klawiaturze, by także smyczkom nie odbierać walorów. Trzeba jednak przyznać, że kwartetowe granie duetu fortepianowego  wraz z dwoma smyczkami stanowi duże wyzwanie . Puentuje pani Emilia.

Warto zauważyć, że w czasach Beethovena granie na cztery ręce i na cztery smyczki nie należało do rzadkich wydarzeń w bogatych salonach europejskich. Natomiast koncerty orkiestrowe w tamtych czasach dopiero się rodziły.

Teraz kwartet Lutosławski Piano Duo pić razy wychodził przed publiczność na jej owacyjne, na stojąco wyzwanie i na wzajemne podziękowanie.

 Kończy naszą rozmowę pani Emilia: –  Muzyka jest karmieniem duszy i serca.  To działa jak przytulenie bliskiej osoby. Warto karmić swoje dusze.

*

Trzeci wieczór Szalonych  Dni Kolejne uniesienie koncertowe, zatytułowane  Starcie Imperiów. Wykonaniem solowym i jednocześnie orkiestrowym popisał się Marcin Masecki. Grał z niezwykłą werwą V. koncert fortepianowy  Es- dur  (Cesarski)– oczywiście siedząc przed  instrumentem, ale co chwila zrywając się z ławy,  by panować nad orkiestrą.  Dyrygował bez pałeczki, za to całym ciałem – nie tylko rękoma, ale także głową, plecami i tym, co człowiek ma  poniżej pleców. Gdy znów siadał,  wykonywał partie fortepianowe, przekazywał prawą nogą sygnały dyrygenckie siedzącemu za nim w przepisanej odległości, pierwszemu saksofoniście (nie skrzypkowi !) Z zachwytem słuchałem dźwięków  wydobywanych ze strun fortepianu, z podziwem patrzyłem na ruchy dłoni Maseckiego, wirtuoza nad klawiaturą. Równocześnie, zastanawiałem się, gdzie ten młody artysta był wtedy, gdzie grał, gdy się odbywały eliminacje do kolejnych, międzynarodowych konkursów Chopinowskich i nie tylko ich.  Przecież ten fenomenalny, magiczny muzyk powinien być dużo wcześniej obsypywany polskimi i światowymi nagrodami. Nie zdążyłem mu zadać tego pytania, bo „złapałem ” go po występie zaledwie na   dziesięć minut naszej rozmowy. Tylko zdążyłem go zapytać, czy zna (lub znał) innego w świecie dyrygenta i równocześnie wirtuoza fortepianu.? Usłyszałem , że wielu takich było i jest. – Westchnął: – Cóż to za wyczyn grać i zachowywać się ekspresyjnie na scenie, przed orkiestrą?!  Lubię przed nią tańczyć, ale nie lubię przed nią stać drętwo  i zaledwie wymachiwać rękami. Teraz drążę rozmówcę: – Czy ten „taniec”, podrygiwanie w sportowym tiszercie  pomaga dyrygentowi, czy tylko zadziwia siedzący za plecami tłum melomanów?  Notuję: – Zadziwianie publiczności, to część mojej profesji – druga część, bo pierwsza to muzyka. Zaskakuje mnie informacją:  – Już widownie XVIII wieku lubiły  łączenie podniosłych, muzycznych  przeżyć z  igraszkami około muzycznymi. Drążę więc: – Czy  u dyrygenta Maseckiego, to są gry „spontanu”?  Notuję: – Nie mam przecież wykształcenia dyrygenckiego. Takie zachowanie podejrzałem u kilku najwybitniejszych dyrygentów, spodobało mi się to i zacząłem ich naśladować – na przykład krakowianina, Jana Tomasza Adamusa, czy Argentyńczyka, Carlosa Klajbera.

Teraz zdążyłem jeszcze z Maseckim poświęcić kilka zdań życiowej tragedii Arcymistrza, który, jako czterdziestolatek, zaczął tracić słuch. Nie mieliśmy jednak zbyt dużo do powiedzenia w „tym  temacie,” więc zakończyliśmy krótką rozmowę stwierdzeniem pana Marcina:  –  Chory – Wielki Twórca przestał panować nad czasem i pod koniec życia niektóre wątki jego dzieł były zbyt krótkie, niektóre zbyt długie a jeszcze niektóre wyprzedzające epokę przedromantyczną.  

Masecki zadziwił i zachwycił widownię  nie tylko  mistrzowskim wykonaniem koncertu fortepianowego. Kwadrans wcześniej zaprezentował tak zwaną rekonstrukcję   Zwycięstwa Wellingtona,  utworu który przeżył ciekawą historię. Powstawał on jako utwór Arcymistrza na pierwszą w historii muzyki,  eksperymentalną „ grającą szafę”, tak zwany panharmonicon. Powstał z namowy przyjaciela Malzela, ale panowie szybko się „pożarli”; Arcymistrz wrócił do tradycyjnej wersji. A Masecki przeniósł utwór na orkiestrę instrumentów dętych z udziałem chyba siedmiu trąbek. Wykonanie …Wellingtona zasłużyło na owację na stojąco.

Uważam, że Masecki, to mega artysta „pełną gębą”– nie jedną, ale wieloma gębami. To także żartowniś. Sfotografował się dla ludu w marynarce założonej tyłem na przód. Gwiazdor ma lat prawie czterdzieści i emanuje silą nie gwiazdy, lecz słońca. Nie – lepiej powiedzieć: siłą ognia , który nie parzy bufonadą, ale lekkością ciała, słowa i wszelkich człowieczych talentów artystycznych. 

Czwarty dzień  Szalonych … Utwory finałowe festiwalu. Jak opisać inne arcydzieło Beethovena – Koncert skrzypcowy D –dur?  Z festiwalowej estrady Teatru Wielkiego usłyszeliśmy  dwa arcydzieła w jednym – wielkość twórcy utworu i wielkość jego wykonania. Liya Petrowa (artystkę rozrywają  światowi  menedżerowie na konkursy i występy, ich lista bije wszelkie rekordy)  Bułgarka wyszła na scenę w skromnej, białej   sukni. Arcymistrzowsko „przemówiła” instrumentem  historycznym. Smyczek i struny zabrzmiały tonacjami, które zapewne słyszą  nawet na tamtym świecie dusze grzeszne, ale zakochane w muzyce. Ciekawe – co TAM, w zaświatach  mówi Beethoven i jak za ileś lat podziękuje za tę grę arcymistrzyni, gdy ją spotka w kosmosie.

Teraz z całą pewnością Stwórca wstydzi się swego czynu pozbawienia słuchu genialnego kompozytora.

*

Już niedługo, tylko roczek mamy czekać na następne Szalone Dni…

      

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko