Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
437

Mały-wielki książę i jego gospodarczy cud

         „Był w Królestwie Kongresowym człowiek niepospolity, który wbrew  tak potężnym, nieprzyjaznym czynnikom, w jawnej, zaciętej w nimi walce, konsolidację stosunków polsko-rosyjskich obrał sobie za cel usiłowań. Był nim minister prezydujący w Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu, ks. Ksawery Drucki-Lubecki” – napisał o nim wybitny historyk Szymon Askenazy.

         Ten nazywany – z uwagi na „gabaryty cielesne” – „małym księciem”, polityk, urzędnik, ekonomista, wywodzący się z wielkiej arystokracji litewskiej, wpłynął na polskie dzieje w XIX wieku w stopniu większym, niżby to wynikało z miejsca, jakie Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki zajmuje w „oficjalnym” wykładzie historii Polski. Tak kluczowa postać w polskiej literaturze pięknej, główny bohater „Lalki” Bolesława Prusa, Stanisław Wokulski prawdopodobnie by nie powstała, gdyby nie gospodarcze dzieło, mniej więcej o pół wieku wcześniejsze, Druckiego-Lubeckiego. To bowiem „książę-minister” jako pierwszy – tak dobitnie i kluczowo – postawił kwestię rozwoju gospodarczego ziem polskich jako warunek podstawowy przyszłego odzyskania niepodległości przez Polskę.

         Jednak Drucki-Lubecki niezmiennie „pozostaje w tyle” za bohaterami tyrtejskimi, za wodzami, za rycerzami, dowódcami, żołnierzami, konspiratorami. „W polskiej historii cenimy głównie bohaterów, którzy odnieśli zwycięstwo na polu bitwy lub polegli na polu chwały. Nie cenimy szczególnie tych, którzy siłę państwa widzieli w rozwoju gospodarczym” – napisał we wstępie do swojej pracy jej autor, Mariusz Głuszko. Jest gorzej. Bardziej niż bohaterowie w rodzaju Druckiego-Lubeckiego, cenieni są wodzowie nawet przegranych bitew i przegranych powstań. Drucki-Lubecki nie ma w Warszawie pomnika nie tylko w pobliżu gmachu, w którym pracował, czyli w pałacu Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu przy placu Bankowym, ale nie ma go nigdzie w Polsce, choć Królestwo Polskie zjeździł wzdłuż i wszerz z „wizytami gospodarskimi”. Czyniło go to wtedy prekursorem i skłoniło autora książki do porównania go do … Edwarda Gierka. Jest zresztą Druciki-Lubecki w gronie wybitnych „bezpomnikowców” w licznym i doborowym towarzystwie, obok m.in. Stanisława Konarskiego, Hugo Kołłątaja, Aleksandra Wielopolskiego. Organizatorzy życia ekonomicznego, realiści, pragmatycy, ale także intelektualiści, w polskiej oficjalnej narracji historycznej niezmiennie, i nie od dziś, przegrywają z „romantycznymi” bojownikami, wojownikami i straceńcami. Zatem, choć dzieło Druckiego-Lubeckiego zostało przerwane 29 listopada 1830 roku, to coś z niego na przyszłość zostało i procentowało w kolejnych dziesięcioleciach. Bo Drucki-Lubecki był nie tylko inspiratorem „cudu gospodarczego Królestwa Polskiego”, nie tylko był inicjatorem konkretnych inicjatyw gospodarczych i przemysłowych, ale pozostawił cenną pamięć o swojej działalności, o swoich ideach społeczno-gospodarczych, które ożyły trzy dekady po zakończeniu przez niego jego działalności – ożyły w ramach pozytywizmu. Losy Druckiego-Lubeckiego naświetlił Mariusz Głuszko w przekroju jego całego świadomego życia, od pierwszych kroków w służbie publicznej po „wygnanie” w Petersburgu, do którego udał się z misją do cara kilka dni po wybuchu powstania listopadowego. Książka Mariusza Głuszko, nie jest kompletną, naukową monografią postaci. Jak napisał sam autor, „ma charakter popularny, została napisana na podstawie dostępnych opracowań, pamiętników, dokumentów oraz prasy”. I jest naprawdę warta lektury.

Mariusz Głuszko – „Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki i cud gospodarczy Królestwa Polskiego”, Fundacja Oratio Recta, Warszawa 2021, str. 196, ISBN 978-83-64407-83-3

Szalony tramwaj czasów Nikodema Dyzmy

Autor sławnej „Kariery Nikodema Dyzmy” i szeregu innych powieści, które tworzyły swoistą (dziś historyczną) panoramę życia  Drugiej Rzeczypospolitej – Tadeusz Dołęga Mostowicz –  był także bardzo czynnym i  jak się wtedy mawiało – „wziętym” dziennikarzem i publicystą. W licznych tytułach prasowych pochodzących z lat 1925-1939 rozproszone są niezliczone teksty, zazwyczaj mające charakter opowiastek, opowiadań, humoresek, felietonów i felietoników, minireportażyków, a także recenzji teatralnych, filmowych czy książkowych sygnowane zresztą różnymi pseudonimami, literami, inicjałami etc. Zebrał je w zgrabny i spójny tom Jarosław Górski. Te twory dziennikarskie niewielkiej zazwyczaj objętości należą dziś oczywiście w wymiarze treści i literalnie pojmowanej problematyki, do historii dziennikarstwa i historii w ogóle. Dają jednak wyobrażenie o stylu dziennikarstwa tamtych czasów, stylu który skądinąd, do pewnego stopnia zachował się jeszcze, siłą nawyku, w powojennej żurnalistyce, wówczas głównie prasowej, jeśli nie liczyć dopiero rozwijającego się radia. Dają też wyobrażenie o tym, co interesowało ówczesnych czytelników, jako że prasa tych czasów, choć nieznane były jeszcze wtedy dzisiejsze, specjalistyczne metody badania opinii publicznej, w tym preferencji czytelniczych, poznawała je metodami z dzisiejszego punktu widzenia „chałupniczymi”, a mimo to nader skutecznymi. Tom zebranych tekstów przepełniony jest tekstami głównie obyczajowymi, odzwierciedlającym życie warstwy głównie mieszczańskiej, drobnomieszczańskiej, świata artystycznego („Proroctwa teatralne”), dziennikarskiego i politycznego, z rzadka co prawda, ale także sięgając też w warstwy rozmaicie pojmowanej klasy proletariackiej czy opisując zabawne obrazki z ówczesnego życia wakacyjnego. Ukazują one  obyczaje, nawyki, interesy, wady, śmieszności rozległej galerii postaci, a wiele z tych tekstów to także celne, kalejdoskopowo barwne i bogate portrety psychologiczne niezliczonych tzw. „typów”, kobiecych i męskich najrozmaitszego autoramentu – od dygnitarzy i ziemian trawiących czas przy grze w brydża („Czwarty król”), poprzez handlarzy, kamieniczników („Dublowana etyka”), urzędników, spekulantów finansowych, świata wojskowego („Na patrolu”), kolejowego („Ruch służbowy”), nawet kolekcjonerskiego („Sam wpadłem w manię”), po młode dziewczyny z prowincji próbujące znaleźć sobie z trudem najskromniejsze miejsce na bruku Warszawy. Od politycznych salonów, poprzez nocne życie restauracyjne („Muzyka gra. Obrazki z nocnej Warszawy”) po skromne mieszkania szarych ludzi. Wybijającym się i najcenniejszym walorem dziennikarskiego pisania Dołęgi-Mostowicza jest żywość języka. Gdyby te same treści przekazywane były w zwykłym, banalnym stylu sprawozdawczym, byłyby dziś trudne w czytaniu i przydatne, względnie nawet interesujące, jedynie dla archiwistów, historyków czy badaczy historii prasy. Tym co stanowić może o ich atrakcyjności także dla części współczesnych czytelników zdecydował talent literacki, szczególny słuch językowy i dar obserwacji. Doskonale podchwytywał nawyki i style językowe rozmaitych warstw społecznych, zwroty i słowa o charakterze gwarowym, przejawy tzw. „języka przedmieścia” czy języków środowiskowych. Czasem nawet wykorzystywał je w recenzjach teatralnych, które w jego wydaniu dalece odbiegały od standardu typowego dla tej formy prasowego pisania. Oto próbka jednej z recenzji:„Trzeci dzwonek, Oglądam widownię. Na 600 miejsce około 200 pustych (…) Mężczyźni w czapkach. Wszyscy w paltach, bo zimno jak w lodowni. (…) W ogóle publiczność ekspansywna, „wdzięczna” (…) Kiedy Wiera zabija kochanka, naraz z kilku miejsc odzywają się głosy aprobaty: Tak i trzeba, takiemu synowi! (…) To ci morowa baba! W ogóle publiczność ekspansywna, „wdzięczna”, jak mówią aktorzy. Największe zainteresowanie wzbudziła … kolacja na scenie. – Te Antek, czy oni naprawdę ją? – No nie widzisz – bipsztyk. W drugim rzędzie tuż za mną przyciszony głos dziewczęcy: – Ale chlają gorzałę, jak świnie! – Eee, i panna Felcia tyżby się napiła, co? – Chyba wiszniaku…”. Prawdziwie reprezentatywnym, mistrzowskim créme de créme stylu Dołęgi-Mostowicza jest kapitalna humoreska „Szalony tramwaj”, gdzie posługując się dynamicznie poetyką oddającą tłok, ścisk, gwar, dynamiczną dialogową wielomówność pasażerów tramwaju przepełnionego reprezentantami różnych warstw społecznych, dał autor, za pomocą detalu i celnie budowanego nastroju kapitalną syntezę ówczesnej Warszawy. Już tylko zabytkiem satyry jest wieńcząca tom szopka polityczna, „Rzeczywistość urojona i rozbrojona”, zabawna jednak przez językowe kalambury, kontaminacje i tym podobne zabiegi i sztuczki stylistyczne, w których wtedy lubowało się wielu autorów, nie tylko Mostowicz, ale także liczni autorzy tekstów dla stołecznych kabaretów typu „Qui pro quo” czy „Morskie Oko”. Można też jednak w tomie tekstów twórcy Nikodema Dyzmy znaleźć pretekst do podszytej gorzką ironią refleksji historycznej. W tekście „Zmartwiczka” opisał Dołęga-Mostowicz spotkanie ze znajomym, który był powszechnie znanym ucieleśnieniem skrajnego życiowego pesymizmu, permanentnego smutku, czarnowidztwa, malkontenctwa odnoszącego się zarówno do spraw prywatnych, jak i publicznych, państwowych. Pisarz, choć był przeciwnikiem obozu sanacyjnego próbował przeciwstawić pesymizmowi rozmówcy coś w rodzaju urzędowego optymizmu. Pragnąc unaocznić mu dokonania Polski w dwudziestoleciu po odzyskaniu niepodległości, wyliczał je swojemu rozmówcy z zabawną „państwowotwórczą” chełpliwością: „Minęło dwadzieścia lat i z ulic zniknęły nie tylko ogonki ludności żebrzącej o żywność, lecz także kocie łby ustępujące miejsca asfaltom. Mamy kolejnictwo jedno z najlepszych w Europie. Mamy własny wspaniały port. Mamy wciąż wyrastające nowe ośrodki przemysłowe. Mamy potężną armię. Mamy zwiększone terytorium i ważki głos w sprawach polityki międzynarodowej. Trzeba być ślepym, by tego nie widzieć. W dwadzieścia lat dokonaliśmy olbrzymiego dzieła. A dzieło to wciąż się rozrasta. (…) Zmartwiczka uśmiechnął się boleśnie i powiedział: – To wszystko prawda. Ale zobaczysz czym się to skończy. Teraz Japończycy zagarną Chiny, za dwa lata zawojują Rosję, a najdalej za pięć będziemy tu mieli japońskiego generała-gubernatora w Warszawie. Popamiętasz moje słowa! – Dlaczego japońskiego,  nie na przykład brazylijskiego? Zmarszczył brwi i zastanowił się: – Brazylijskiego powiadasz? Kto wie? Wszystko jest możliwe…”. W tym fragmencie komiczny jest nie tylko zwrot o „potężnej armii”, o „ważkim głosie w polityce międzynarodowej” czy dywagacje o możliwości japońskiej okupacji w Warszawie. Jest też niezamierzony komizm podszyty tragedią. „Oby się wreszcie sprawdziły w stosunku do mego Zmartwiczki i do tych paru tysięcy podobnych Zmartwiczek, które jeszcze pokutują wśród nas w Polsce” – z irytacją podsumował swoją rozmowę Dołęga-Mostowicz. Gorzki, wyrastający z dzisiejszej świadomości następstwa zdarzeń komizm jaki wyziera z tego fragmentu bierze się z daty publikacji tego tekstu. Bierze się z naszej dzisiejszej świadomości szyderstwa historii. Ukazał się on w „Kinie. Tygodniku ilustrowanym”, jesienią 1938 roku. II Rzeczpospolitej i Tadeuszowi Dołędze-Mostowiczowi został wtedy jeszcze tylko niecały rok życia. Nałogowy pesymista miał rację, a pech dotknął nie tylko literata i dziennikarza. Przybrał bowiem postać totalnego, epokowego kataklizmu.  Okazało się, że wesoły, „szalony tramwaj” II RP jechał ku przepaści.

Tadeusz Dołęga-Mostowicz – „Pechowy literat i inne opowiadania, nowele, humoreski”, wybór, opracowanie i wstęp Jarosław Górski, Wydawnictwo „Iskry”, str. 269, ISBN 978-83-244-1088-4

Teksas po śląsku

         „Z dalekiego Teksasu do śląskiej wsi Płużnica przychodzi list. To zaproszenie od franciszkanina, ojca Leopolda Moczygemby, skierowane do jego braci z rodzinami. Jest połowa XIX wieku. Płużniczanom, mimo zniesienia pańszczyzny, żyje się coraz trudniej. Postanawiają wyruszyć do Ameryki. Bardzo szybko się okazuje, że w tę podróż wybiorą się nie tylko krewni zakonnika… Kilkuset Ślązaków udaje się w ponaddwumiesięczną odyseję przez kraje niemieckie, Ocean Atlantycki i prerie Teksasu. Zakładają istniejącą do dziś osadę Panna Maria nieopodal San Antonio. Tyle historia, która stanowi tło do ballady o teksaskich Ślązakach, pełnej humoru, wzruszeń i lokalnego kolorytu, gdzie ślonsko godka funkcjonuje na równych prawach z angielskim i hiszpańskim”. (…) Tam, gdzie nie pada. Ballada o śląskim Teksasie Michaela Sowy to opowieść inspirowana wydarzeniami sprzed ponad dwustu lat. Pełna subtelnej ironii, epickiego rozmachu oraz historyczno-regionalnego kolorytu uwodzi czytelnika niczym ludowa ballada. Z jednej strony prawdziwa i mocno osadzona w realiach IX-wiecznej Polski i Ameryki, z drugiej – barwna jak fantastyczna chłopska odyseja, w której króluje ślonsko godka. Napisana zadziornie i swojsko, szkicuje pełen emocji, żywy i barwny portret zbiorowości, która postanowiła opuścić zamieszkiwaną od pokoleń ziemię w poszukiwaniu lepszego losu aż za oceanem. W powieści opartej na kanwie tamtych wydarzeń obok bohaterów fikcyjnych, pojawiają się postaci historyczne. Ojciec Moczygemba istniał naprawdę. Jej bohaterowie porozumiewają się śląską gwarą, która nadaje opowieści lokalny sznyt, a przy bliższym poznaniu okazuje się inspirującym doświadczeniem czytelniczym.

         „Tam gdzie nie pada” ma formę powieści obyczajowej z akcją usytuowaną przeszło 170 lat temu, ale oparta jest na faktach, na starych dokumentach z biblioteki uniwersyteckiej w Opolu, na opowieściach rodzinnych, rozmowach z historykami, a nade wszystko na owocach rekonesansu, jaki odbył autor „w miejscu”, dzięki czemu mógł poznać „jak wyglądało życie teksaskich ziomków, wtedy i obecnie”. Jednak obraz rzeczywisty został przez pisarza wzbogacony także o warstwę fikcyjną, podobnie jak postacie rzeczywiste uzupełnione są o  galerię postaci zmyślonych.

         Autor, to Ślązak z Opolszczyzny, od wielu lat mieszkający w Niemczech. Doktor fizyki zajmujący się cząstkami elementarnymi, pracownik naukowy CERN i politechniki w Akwizgranie, nauczyciel w Berlinie, pisarz, tłumacz literatury niemieckiej i polskiej. Ponadto technik mechanik i ślusarz w jednej osobie. Powieść „Tam, gdzie nie pada”, podzielona na trzy części, jest jego debiutem literackim”. Tekst powieści wzbogacony jest o słowniczek polsko-śląski. Jednak autor nie przeciążył tekstu powieści językiem śląskim, „śląską godką”, by nie utrudniać lektury i słowa śląskie tylko od czasu do czasu wtrącał.

Michael Sowa – „Tam gdzie nie pada. Ballada o śląskim Teksasie. W poszukiwaniu ziemi obiecanej”, Wydawnictwo Lira, Warszawa 2021, str. 393, ISBN 978-83-66966-34-5

Fińska dystopia

         Dystopia pod fińskim niebem

„Myśląc o przyszłości, możemy być pewni tylko jednego: będzie ona inna, niż jesteśmy sobie w stanie to wyobrazić. W nagrodzonym Nagrodą Literacką Unii Europejskiej „Niebie” wybrzmiewają pytania dotyczące sensu życia. (…) Helsinki, rok 2058. Po wojnie domowej władzę w mieście przejął ruch nacjonalistyczny zwany Światłem. W mieście Światła obywatele chowają się w swoich mieszkaniach, nie rozmawiają ze sobą, nie rodzą dzieci. Granice są zamknięte, a przyszłość nie istnieje. Na pocieszenie Światło daje swoim poddanym Niebo: wirtualną przestrzeń będącą odbiciem starego świata, piękniejszą i łagodniejszą niż kiedykolwiek wcześniej. Tam toczy się życie. Akseli pracuje na uniwersytecie, próbuje dociec, co odebrało Finom chęć życia, choć bez szczególnego entuzjazmu. Studiuje filmy starego świata, starając się zrozumieć motywacje i zachowania minionych pokoleń. Kiedy otrzymuje dodatkowe uprawnienia i więcej czasu w Niebie, jedynym jego celem staje się zapomnienie się w kojącej wirtualnej rzeczywistości – dopóki na niebiańskiej łące nie spotyka kobiety, którą pragnie poznać również w prawdziwym świecie. Iina jest córką rewolucjonisty, która zdaje się pamiętać dawne czasy. Jej spotkanie z Akselim w Niebie będzie początkiem nowej historii i… końcem” – tak wydawnictwo „Widnokrąg” przedstawia powieść Pii Leino „Niebo”.

         Dystopijny, ponury obraz kraju zniszczonego przez wojnę domową oraz obraz natury, która przejmuje kontrolę nad miastem – zarazem konweniuje i nie konweniuje z obrazem Finlandii w Polsce. Konweniuje, bo zimna, północna i słabo w Polsce znana Finlandia może kojarzyć się z ponurymi klimatami. Nie konweniuje, bo Finlandia, to dziś ciągle jeden z najspokojniejszych krajów Europy, zasobny, cywilizowany, o wysokiej stopie życiowej i wysokiej kulturze społecznej. Skąd zatem w bogatej i spokojnej Finlandii nastroje projektujące jej straszną przyszłość, wojnę, grozę, pożogę? Prawdopodobnie bierze się on z generalnie pesymistycznych, apokaliptycznych nastrojów panujących dziś w całej Europie, w której nawet bajecznie bogata i spokojna Szwecja, przez dziesięciolecia synonim dobrobytu, boi się napaści Rosji. W nieodległej przyszłości będziemy mieli możliwość bliższego, głębszego i szerszego zapoznania się z tymi nastrojami w słabo nam znanej skandynawskiej i północnej Europie. A to dlatego, że realizowany jest translatorsko-wydawniczy projekt „Bliskie-dalekie sąsiedztwo”, w ramach którego polskiemu czytelnikowi przybliżana ma być współczesna literatura krajów basenu Morza Bałtyckiego: Estonii, Szwecji, Norwegii i Finlandii. Przedsięwzięcie finansowane jest ze środków Unii Europejskiej w ramach programu „Kreatywna Europa”. A nagrodzona Nagrodą Literacką powieść „Niebo” Pii Leino (rocznik 1977), jest bardzo dobrą lektura na inaugurację tego cyklu.

Piia Leino – „Niebo”, przekł. Katarzyna Aniszewska, Widnokrąg, Piaseczno 2021, str. 205, ISBN 978-83-962038-6-1

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko