Dolmusz ( zbiorowa taksówka ) wypełniał zapach świeżych fig. Dochodził on z kosza trzymanego na kolanach przez babulinę w czarnej chuście. Intensywny, miodowy, krwistoczerwony jak ich miąższ. Bus do Mardin był pełny. Taka jest zresztą reguła. Jedzie kiedy pasażerów jest komplet. Często są upychani w każdym, wolnym i nadającym się do siedzenia miejscu. Także na wewnętrznych stopniach. Tym razem spotkało to starszego mężczyznę, który „ na osłodę „ niewygody dostał od kierowcy wyświechtaną poduszkę. Wyjechaliśmy z Diyarbakiru przez bramę Mardin podążając soczysto zieloną doliną Tygrysu . Mijaliśmy gaje oliwne. Figowe sady. Żyzne , czarne pola na których pyszniły się wielkie, zielone kule arbuzów. W oddali pasterze przeganiali stada kóz angorskich. Grupa chłopów montowała instalację nawadniającą w winnicy. Bławatkowe niebo i lekka bryza od rzeki przynosiły ochłodę w gorący, październikowy dzień. Sielski krajobraz , w którym – co trudno uwierzyć – skrywało się niebezpieczeństwo. Jeszcze niedawno ,droga i okolice były miejscem zamachów bojowników PKK na tureckie wojsko i policję . Niekiedy również na cywili. W odwecie, kurdyjskie w większości wioski, były pacyfikowane przez tureckie siły bezpieczeństwa. Winnice i oliwne gaje wycinano lub palono. Im bardziej droga oddalała się od Tygrysu, tym mniej było zieleni, a coraz więcej skalistej powierzchni porosłej suchymi krzakami. Kilkakrotnie zatrzymywano nas do kontroli na posterunkach żandarmerii , wojska lub policji. Kontrolowano nie tylko dokumenty tożsamości, ale także sam samochód . Zaglądano pod podwozie . Pies , wytrenowany do wykrywania materiałów wybuchowych, obwąchiwał każdego z pasażerów. Koło południa dojechałem do Mardin. Na przystanku sympatyczny nastolatek w podróbkach okularów „ Ray Ban „ poinstruował mnie jak dojechać do Szafranowego Klasztoru. Najpierw miejskim autobusem. Do miejscowego więzienia, a potem pięć kilometrów , piechotą albo złapać taksówkę. Kiedy dotarłem pod więzienie było już południe. Upał wręcz wysuszał ślinianki , a język stawał się jak tarka . Zachciało mi się pić i jeść. Przed małym sklepikiem, obok tacy z piramidą sezamowych precli, siedział jego właściciel. Starszy mężczyzna ubrany, mimo upału, w ciemny garnitur i białą koszulę. Kupiłem precle i ayran. Od słowa, do słowa , łamaną angielszczyzną uzgodniłem z nim, że za 50 tureckich lir zawiezie mnie do klasztoru i poczeka na mnie, aż go zwiedzę. Sam klasztor przypominał bardziej fortecę niż monastyr. Jego żeberkowe kopuły w kolorze ochry wyrastały ponad wierzchołki cyprysów i sosen . Niedawno go pieczołowicie odnowiono i przystosowano do przyjmowania turystów i pielgrzymów o czym świadczyły autokary stojące na parkingu. Do pierwszej wojny światowej , czyli do ludobójstwa syryjskich chrześcijan zwanego przez nich Sayfo , Rok Miecza, był siedzibą Syryjskiego Kościoła Ortodoksyjnego . Starożytnego, monofizyckiego Kościoła Antiochii. Syryjscy ortodoksi byli odłamem głównej wiary Bizancjum bo nie chcieli zaakceptować decyzji Soboru Chalcedońskiego z 451 roku. Głównym kryterium podziału był język oraz kwestia natury Chrystusa. Prześladowani przez greckojęzycznych cesarzy Bizancjum , aramejskojęzyczni hierarchowie Syryjskiego Kościoła Ortodoksyjnego schronili się w niedostępnych kryjówkach na płaskowyżu Tur – Abdin , wokół Mardin . Zachowali co prawda swój język, którym mówił Chrystus oraz liturgię lecz z powodu odosobnienia ich Kościół uległ marginalizacji i utracił wiernych .
Przed pierwszą wojną światową zostało ich zaledwie 200 tysięcy. Po masakrze w latach 1914- 1918 jest ich obecnie niespełna 15 tys. W 1924 roku Ataturk wydalił z Turcji patriarchę Syryjskiego Kościoła Ortodoksyjnego, który – wraz z księgozbiorem – uciekł do syryjskiego Aleppo. W małej, przyklasztornej cerkwi trwała właśnie liturgia dla grupki pielgrzymów ze Szwecji. Usiadłem z tyłu. Wsłuchując się w monodialny śpiew popa uzmysłowiłem sobie , że słucham liturgii w języku , którym mówił Jezus . Ponad dwa tysiące lat temu. Z cerkwi przeszedłem do zacienionego krużganku gdzie byłem umówiony z abuną ( ojcem ) Gabrielem. Zbliżała się pora obiadu więc zostałem zaproszony do refektarza na posiłek. Kaszę z warzywami i jajkiem oraz herbatę. Zapytałem mego gospodarza jak liczna jest dziś wspólnota syryjskich chrześcijan , suriani. – „ Niewielu nas zostało. Raptem dwieście rodzin. Dwóch mnichów i biskup. „ – odparł. Kontynuując, chciałem się dowiedzieć od niego jak im się teraz żyje. Czy skończyły się prześladowania , tak ze strony władz tureckich jak i okolicznych Kurdów ? Popatrzył na mnie z dziwnym wyrazem twarzy jakby miał już dosyć takich głupich pytań, na które odpowiedzi mogą mu przynieść same kłopoty . – „ Modlimy się . Przeszłość to przeszłość. Nie zmienisz jej. Trzeba żyć teraźniejszością i ufać Bogu „ odparł wyraźnie rozdrażniony moją dociekliwością. Po obiedzie, towarzysząca nam Gabriela, suriani mieszkająca obecnie w Szwecji wyjaśniła mi lakoniczność mego gospodarza . – „Musisz zrozumieć. On nie chciał rozmawiać o sytuacji politycznej. Nie chce mieć kłopotów . I tak , żyje się im tu ciężko „. Stałem przy klasztornym murze spoglądając na płaskie równiny Mezopotamii . Przepełniało mnie uczucie żalu, że niegdysiejsze, prężne centrum chrześcijańskiej duchowości zamieniło się w turystyczny skansen.