Weronika Romańska – wiersze

0
383
Filip Wrocławski

Kruki na białym tle, białe ptaki uwiązane do krat.

 Za bramą park. Wysoko nad wydreptanymi ścieżkami (tworzącymi zawijasy jakby specjalnie nie na skróty, jakby specjalnie o chwilę dłuższe) duże korony pięknych drzew tworzących niby witraże. Niby, bo tu wszystko jest trochę na niby, chyba najbardziej ja.
  W uszy rzuca się ogrom ptaków, wielkich krukowron, czarnych plam skaczących po jaskrawo – cienistym tle. Może to sam Bóg toczy rundę w pchełki.
  Dziwne, że w miejscu, gdzie przebywają ponoć chorzy jest tyle zdrowych drzew i dlaczego ptaki nie boją się krat. Są w każdym oknie, na przemian z oczami których spojrzenie jest wbite w melanż wymyślonego miasta, nadymają się i znikają, żeby znów się pojawić.
  Niosę ze sobą torbę z kilkoma rzeczami które jeszcze przed chwilą wydawały się potrzebne, a teraz, kiedy już stoję przed metalowymi drzwiami, coś od środka uświadamia mi, że one są zbędne i mogłabym nieść w niej same powietrze. To coś od środka próbuje się wyrwać i chce się wydostać.
  
  Brzdęk kluczy i zamka komponuje się z otoczeniem, niepotrzebnie zajętą torbą, mną, boską partią pchełek i tym, że wszystko przestaje mieć znaczenie, gubi rytm.
Wchodzę na wąski i długi korytarz. Słyszę:
– Proszę czekać.
Wiedzą co do kogo powiedzieć, nikt tak dobrze jak ja nie potrafi udawać przed sobą, że czeka.
  Z otchłani – falującej w ciszy, przerywanej krzykami, – stołówki podchodzi dziewczyna, mniej więcej w moim wieku. Pyta:
– Grasz w łapki?
Nie mam ochoty grać w łapki, poza tym czekam.
– Nie umiem – odpowiadam, a ona natychmiast odpowiada:
– To może jesteś jakaś głupia.
– Jestem, kochanie, tak bardzo, że aż sobie nie wyobrażasz.
– Wyobrażam. – odpowiada, poświęcając mi jeszcze ułamki sekund żeby popatrzeć na moje dłonie i odchodzi.
 Na jej miejsce pojawia się kolejna i gdyby nie to, że widziałam jak się mijają, to pomyślałabym, że to ta sama osoba. A może nie widziałam…
– To ty?- pyta zaciekawiona.
– Tak, ja. – odpowiadam.
– Dlaczego się tak postarzałaś?
– Nie wiem.

  Miała rację, a ja naprawdę nie wiedziałam i wychodząc, wracając tą samą ścieżką, zakręconą do bramy, za którą prosty chodnik, zastanawiałam się nad tym i im dłużej to trwało nabrałam przekonania, że starość i głupota muszą być powiązane z niegraniem w łapki.


wiedzenia

Każda Małgorzata wybiera swojego mistrza. Mają widzenia
we wszystkie pełnie. Wybrały tę moc w zamian za sny,
gołosłowia i świt

nigdy nie ich. Każda Małgorzata ma swoją ciszę
– przerywaną obietnicą dnia i wizje – spełniającą się
o określonej porze. Sam szatan

łasi się do ich stóp, gdy się boi. Małgorzaty trzymają
w dłoniach swój blask – rozgrzeszenie – ze wszystkich
szaleństw świata i potrafią go oblecieć,

gdy ich mistrz drapie się po głowie. Łapią
dystans w chmurach, mijają świecące punkty,
mając swój lęk i ból z góry
niepodzielny.


rytuał

Małgorzaty trzymają w dłoniach całą ciemność nocy. Co sen
rozciągają ją od zachodu po wschód, od wyobraźni po sens. Ich
Mistrzów nigdy nie było w jednej ze sfer, tej w których one udają
rzeczywistość. Wiedzą jaką siłą jest przyrzeczenie i dają je,

bo “łamać słowo”, to jeszcze większa moc. Mówią, że to już nieistotne,
i tak dziś, dzięki nim powstanie piękny, czysty świt. Małgorzata po pełni
stworzy grzech, jaki pamiętać mogą jedynie żywi.
W końcu przełamie czerń – bazą własnej czerwieni.


godzina blednąca

Ze słów gasnących przed dniem maluję na szybie list
niedoodczytania. Skąpo ubrane modlitwy stukają o kopertę:
przeczytaj, zrozum, napisz, bądź, zostaw ślad na skórze, że jestem trochę

czyjaś. Już wiem, że nie przyjdziesz utkany z nadziei, złudną mgłą
za oknem, oszustwem żeby przetrwać, fanaberią nocy. Jestem tylko swoja
do końca ulicy, gdzie nie ma nikogo kto jak ja boi się ciemności.

Weronika Romańska

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko