Kruki na białym tle, białe ptaki uwiązane do krat.
Za bramą park. Wysoko nad wydreptanymi ścieżkami (tworzącymi zawijasy jakby specjalnie nie na skróty, jakby specjalnie o chwilę dłuższe) duże korony pięknych drzew tworzących niby witraże. Niby, bo tu wszystko jest trochę na niby, chyba najbardziej ja.
W uszy rzuca się ogrom ptaków, wielkich krukowron, czarnych plam skaczących po jaskrawo – cienistym tle. Może to sam Bóg toczy rundę w pchełki.
Dziwne, że w miejscu, gdzie przebywają ponoć chorzy jest tyle zdrowych drzew i dlaczego ptaki nie boją się krat. Są w każdym oknie, na przemian z oczami których spojrzenie jest wbite w melanż wymyślonego miasta, nadymają się i znikają, żeby znów się pojawić.
Niosę ze sobą torbę z kilkoma rzeczami które jeszcze przed chwilą wydawały się potrzebne, a teraz, kiedy już stoję przed metalowymi drzwiami, coś od środka uświadamia mi, że one są zbędne i mogłabym nieść w niej same powietrze. To coś od środka próbuje się wyrwać i chce się wydostać.
Brzdęk kluczy i zamka komponuje się z otoczeniem, niepotrzebnie zajętą torbą, mną, boską partią pchełek i tym, że wszystko przestaje mieć znaczenie, gubi rytm.
Wchodzę na wąski i długi korytarz. Słyszę:
– Proszę czekać.
Wiedzą co do kogo powiedzieć, nikt tak dobrze jak ja nie potrafi udawać przed sobą, że czeka.
Z otchłani – falującej w ciszy, przerywanej krzykami, – stołówki podchodzi dziewczyna, mniej więcej w moim wieku. Pyta:
– Grasz w łapki?
Nie mam ochoty grać w łapki, poza tym czekam.
– Nie umiem – odpowiadam, a ona natychmiast odpowiada:
– To może jesteś jakaś głupia.
– Jestem, kochanie, tak bardzo, że aż sobie nie wyobrażasz.
– Wyobrażam. – odpowiada, poświęcając mi jeszcze ułamki sekund żeby popatrzeć na moje dłonie i odchodzi.
Na jej miejsce pojawia się kolejna i gdyby nie to, że widziałam jak się mijają, to pomyślałabym, że to ta sama osoba. A może nie widziałam…
– To ty?- pyta zaciekawiona.
– Tak, ja. – odpowiadam.
– Dlaczego się tak postarzałaś?
– Nie wiem.
Miała rację, a ja naprawdę nie wiedziałam i wychodząc, wracając tą samą ścieżką, zakręconą do bramy, za którą prosty chodnik, zastanawiałam się nad tym i im dłużej to trwało nabrałam przekonania, że starość i głupota muszą być powiązane z niegraniem w łapki.
wiedzenia
Każda Małgorzata wybiera swojego mistrza. Mają widzenia
we wszystkie pełnie. Wybrały tę moc w zamian za sny,
gołosłowia i świt
nigdy nie ich. Każda Małgorzata ma swoją ciszę
– przerywaną obietnicą dnia i wizje – spełniającą się
o określonej porze. Sam szatan
łasi się do ich stóp, gdy się boi. Małgorzaty trzymają
w dłoniach swój blask – rozgrzeszenie – ze wszystkich
szaleństw świata i potrafią go oblecieć,
gdy ich mistrz drapie się po głowie. Łapią
dystans w chmurach, mijają świecące punkty,
mając swój lęk i ból z góry
niepodzielny.
rytuał
Małgorzaty trzymają w dłoniach całą ciemność nocy. Co sen
rozciągają ją od zachodu po wschód, od wyobraźni po sens. Ich
Mistrzów nigdy nie było w jednej ze sfer, tej w których one udają
rzeczywistość. Wiedzą jaką siłą jest przyrzeczenie i dają je,
bo “łamać słowo”, to jeszcze większa moc. Mówią, że to już nieistotne,
i tak dziś, dzięki nim powstanie piękny, czysty świt. Małgorzata po pełni
stworzy grzech, jaki pamiętać mogą jedynie żywi.
W końcu przełamie czerń – bazą własnej czerwieni.
godzina blednąca
Ze słów gasnących przed dniem maluję na szybie list
niedoodczytania. Skąpo ubrane modlitwy stukają o kopertę:
przeczytaj, zrozum, napisz, bądź, zostaw ślad na skórze, że jestem trochę
czyjaś. Już wiem, że nie przyjdziesz utkany z nadziei, złudną mgłą
za oknem, oszustwem żeby przetrwać, fanaberią nocy. Jestem tylko swoja
do końca ulicy, gdzie nie ma nikogo kto jak ja boi się ciemności.
Weronika Romańska