Andrzej Dziurawiec – STAJE/OPADA

0
377
Maria Wollenberg-Kluza

  1. Nieznany mi towarzysz Karkoszka zastąpił towarzysza Kępę i w rezultacie nie zadebiutowałem w Kulturze. Do dziś nie wiem, o co chodziło. Czy rzeczywiście nastąpiła ostra zmiana kursu, czy redaktor Budrecki wykorzystał tę zmianę, żeby się mnie pozbyć. Zaniosłem te same wiersze do „Poezji” i kilka miesięcy później stałem się „nowym dorzeczem”. „Nowe dorzecza”, tak zatytułowany był numer „Poezji” poświęcony młodym. Debiutowało w nim całkiem zacne grono, wielu pięknie zaistniało w polskiej poezji. Nie wszyscy. Taki Dziurawiec na przykład, on nie zaistniał.
  2. Październik 1976 rok, kilka miesięcy po Czerwcu, miesiąc po ukonstytuowaniu się KORu. Niedobry czas na debiut w piśmie prowadzonym przez mocno partyjnego Bohdana Drozdowskiego. Nie ma znaczenia, że wiersze złożyłem wcześniej, że cykl wydawniczy itd. Mogłem się wycofać. Nawet mi to do głowy nie przyszło. Nie miałem pojęcia o politycznej działalności Drozdowskiego, o tym, że jest kojarzony z nacjonalistycznym skrzydłem partii. Wszystko, co o nim wiedziałem to to, że był znaczącym poetą, jednym z  pięciu (Białoszewski, Czycz, Drozdowski, Harasymowicz, Herbert) których spektakularny debiut w „Życiu Literackim” w 1955 roku przewartościował polską scenę poetycką.
  3. Naczelnym „Życia Literackiego” niemal do końca istnienia pisma był Władysław Machejek, przedwojenny komunista i wyjątkowy zawzięty utrwalacz władzy ludowej. Poza tym ponoć literat. W swoich „Książkach najgorszych” Stanisław Barańczak docenił niebanalny talent Machejka nazywając jego niepowtarzalny styl „machejkizmem”. To określenie powszechnie się przyjęło. Dlaczego przy okazji najważniejszego debiutu w historii polskiej poezji przypominam postać czerwonego redaktora Machejka? O tym za chwilę.
  4. Wracam do października 1976 roku i mojego krótkiego romansu z „Poezją”. Zadebiutowałem, dostałem pierwsze w życiu honorarium (wtedy jeszcze płaciło się za wiersze), zaniosłem kolejne wiersze. Przez jakiś czas byłem dość częstym gościem w redakcji przy ulicy Wilczej. Chyba mogę powiedzieć, że byłem kimś w rodzaju redakcyjnego beniaminka. Chociaż po wódkę do najbliższego monopolowego nie ganiałem. Co nie znaczy, że się nie piło. A i owszem, piło się, gadało się. Głównie o poezji. Dzisiaj trudno mi to zrozumieć. Żeby dorośli, heteroseksualni mężczyźni na trzeźwo i nie tylko na trzeźwo dyskutowali godzinami o wierszach?! Fuj! Wtedy jakoś mnie te rozmowy nie brzydziły.
  5. Poznałem zastępców naczelnego: Krzysztofa Gąsiorowskiego i Marka Wawrzkiewicza. Poetów wybitnych, dziś niemal zapomnianych. Zapomnianych z powodów pozaliterackich. O tym, że Gąsiorowski poza świetnymi wierszami, pisał też inne teksty, przeznaczone dla bardzo wąskiego grona czytelników, nikt wtedy nie wiedział, o partyjnej działalności Wawrzkiewicza ja nic nie wiedziałem. Jeśli chodzi o układy, podziały, kto jest kim w literackim piekiełku byłem zielony jak szczypiorek na wiosnę, że się tak niebanalnie wyrażę. Jeszcze wtedy nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, wkrótce zaczęło mieć.  
  6. Z Markiem Wawrzkiewiczem rozumiałem się najlepiej. Lubił moje wiersze, chyba widział w nich pewien potencjał. W każdym razie przyjął do druku kilka kolejnych. Po jakimś czasie dostałem szczotki tych wierszy, czyli złożone w drukarni, gotowe do publikacji teksty. Nie mogłem się na nie napatrzeć. To było coś! Dwa zestawy wierszy w ciągu kilku miesięcy w najpoważniejszym piśmie poetyckim w Polsce to była nobilitacja. Zostałem pasowany na prawdziwego poetę.
  7. Trudno mi dzisiaj odtworzyć tę scenę. Nie pamiętam na przykład, czy było coś pite, czy też nie. Siedzieliśmy w gabinecie naczelnego. Drozdowski, Wawrzkiewicz i ja. Być może był tam ktoś jeszcze. Chyba jednak piliśmy, pewnie przyniosłem jakąś flaszkę by radośniej świętować swą nobilitację. W pewnym momencie zeszło na te  moje wiersze w najbliższym numerze. Podziękowałem i pogratulowałem redakcji odwagi. Pan Marek spojrzał na mnie dziwnie, nie odczytałem znaczenie tego spojrzenia. Drozdowski nie czytał tych wierszy, lekko się spiął na hasło „odwaga”. Ochoczo wyjaśniłem, że jeden z wierszy skonstruowany jest wokół refrenu „staje – opada”. Drozdowski odprężył się, roześmiał się rubasznie, poklepał mnie po ramieniu – „Panie Andrzeju, odkąd Annie Świrszczyńskiej sperma płynie z oka, w poezji nic już nie może zaszokować!”. Nie pamiętam, czy Wawrzkiewicz dawał mi jakieś znaki, czy nie. Pokrzepiony aprobatą naczelnego brnąłem dalej – „Ale wie pan, to niedokładnie o takie stawanie w tym wierszu chodzi…” Tak, na pewno piliśmy, przecież na trzeźwo nie mogłem być aż takim idiotą! Drozdowski nie zareagował na moje sprostowanie, tak mi się przynajmniej wydawało. Wawrzkiewicz milczał, wydawał się zasmucony. Atmosfera jakby siadła, nie przejmowałem się tym. Niby czym się miałem przejmować?! Przecież za tydzień miał się ukazać nowy numer Poezji, a w nim…
  8. Tydzień później nerwowo przeglądałem ten numer, szukałem, nie znalazłem. Niemożliwe! Przecież wiersze były już w szczotkach, gotowe do druku! Pobiegłem do redakcji. Tym razem Drozdowski nie był dla mnie łaskawy. Już nie byłem „panem Andrzejem”, stałem się „mójpanem” – „No nie mój panie! My jesteśmy poważnym pismem, my nie będziemy drukować jakiejś tandetnej pornografii!”
    Wiersz nie był pornografią. To nie penis w nim stawał, ale kordon milicji na przeciw bezbronnych, nie penis w nim opadał, ale milicyjna pałka na plecy. Zawiodłem redaktora Drozdowskiego. Kara była surowa – nie tylko ten, ale żaden inny mój wiersz już się w jego piśmie nie ukazał. Kilka lat później, podczas karnawału Solidarności opublikował go w Nowym Wyrazie Marek Wawrzkiewicz. Do dziś mam dla niego ogromny szacunek.
  9. Opublikował nie tylko Staje/Opada ale również mój wiersz poświęcony Janinie Brożynie, jednej z cichych bohaterek wydarzeń w Radomiu. Redaktorom z silną partyjną pozycją wolno było więcej, Marek Wawrzkiewicz z tej wolności korzystał, inni najczęściej się bali.
  10. I tutaj czas powrócić do Machejka. Ten niczego się nie bał, to jego się bali. Owszem, Machejek miał czelność drukować w swoim piśmie własne grafomańskie gnioty, ale nie bał się też publikować wierszy Miłosza w czasach, kiedy ten był na indeksie a inni redaktorzy dostawali palpitacji na sam dźwięk jego nazwiska. Drozdowski dał Miłoszowi szansę dopiero po Noblu, kiedy odwaga drastycznie staniała. 
  11. Kilka lat później, kiedy już żyłem z pisania scenariuszy filmowych otrzymałem kolejną lekcję. Z kierownikiem literackim Zespołu Filmowego Zodiak  Lesławem Bajerem rozmawialiśmy o zmianie na stanowisku szefa Naczelnego Komitetu Kinematografii. Został nim jakiś partyjny liberał, już nie pamiętam kto. Dla filmowców to była bardzo ważna postać, facet decydował o kierowaniu filmów do produkcji. Wyraziłem nadzieję, że to dobra wiadomość, że teraz powinno być lżej. Pan Lesław spojrzał na mnie jak na idiotę: „Żarty sobie robisz! To fatalna nominacja!”. Nic nie rozumiałem. Wyjaśnił, jak dziecku – „Co z tego, że gość ma opinię liberała, jak nic nie będzie mógł, nie będzie miał siły przebicia i nie podejmie żadnej kontrowersyjnej decyzji. To już lepszy partyjny dzierżymorda, który przynajmniej nie będzie się bał własnego cienia!” Jak widzicie bardzo długo się uczyłem. Do dziś nie potrafię się nauczyć.
  12. Panu Drozdowskiemu jestem winien dozgonną wdzięczność. Dzięki niemu nie zostałem poetą i mam z czego żyć. Wkrótce napisałem swój pierwszy kryminałek, później następny. A kiedy odebrałem w kasie ZAiKSu pierwsze tantiemy za „Karate po polsku” to już zupełnie przestałem sobie zawracać głowę poezją.

Poezja niewiele straciła.

Andrzej Dziurawiec


JAN PROROK MNIEJSZY

Pamięci Jana Himilsbacha

Piłem wódkę z Janem znosiłem go
Po zdradliwych schodach
Do kibla w Spatifie
Wnosiłem na fotel wysoki
Miejskiej polewaczki
By Królewskim Szlakiem
Zajechać mógł godnie
Do delirium w Ścieku
Tłuszcza szydziła
Gdy szeptał ochryple

Ja – prorok
Wy – plebs bezrozumny

Pozostał
A po nich nawet proch

 Andrzej Dziurawiec

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko