Tamara Bołdak-Janowska – wiersze

0
437
Filip Wrocławski
Filip Wrocławski


Z cyklu: Fioletowy umysł


Fioletowa królowa: światło, listopad

Prawo jej warg, kolorowych, niezliczonych:
obcałujmy świat, dokonajmy palet.
Prawo jej stóp (są!):
wykonajmy taniec rozpraszania palet.
Prawo jej wiatru: ja to poprawię, rozsunę,
rozpryskam dokładniej
i nakryję powodzią szeptu,
a sam się przebiorę w kształty
przywiane z innych kontynentów –
w wielkie ostre kły (zza węgłów),
w wielkie rozmiotane żółte zebry (w kruche fale powietrznych plaż),
w słonie z mocnych chust (narzucane na przechodniów).
Pobawię się w odgłosy wojny na dachu,
                                        w kominie, w antenach.
I w rozsiewanie suchych ceglanych win z roztartych naczyń.
I w pomieszkiwanie w ludzkim uchu,
i w przesuwanie ku niemu oka,
w przemianę kości policzkowej w ucho.
We wszywanie człowieka w łopoczącą chorągiew,
bardzo ciemną.

Złotym karłem bądź, upakuj się w jej tron,
przedłuż jego szkielet,
tocz się.


Prezent-zderzenie

Noc: światło poziomej zapałki –
trzymam w palcach czerniejącą łódkę
z płonącym żaglem.
Jak żywa, jak drobny ożywający Łazarz
pełznie w górę płowiejącą kulką dziobu –
prawie głową – prawie twarzą.
Bezsenność – gorące niesmaczne wódki
wlewane – wyrzygiwane – w oczy, w gardła mózgu –
zewsząd na siłę – przez samą przestrzeń,
przez jej przypalone czajniki – ptaki upierzone czadem,
potwory: niemal wszystkie sprawy dnia i życia
dojrzewają w ten sposób.
Oko:
wynurza się z powiek – obnaża się jak płotka w fali
zmąconej przez karambol nikłych pięciolinii
z wyraźną błystką.
Pani Louise Be, to dla Pani piszę
ten prosty – prawie machinalny
nieprzyjemny wiersz.
Proszę go wypić wraz z mocną mate,
powoli – najjaśniejszą łyżeczką
Pani bezsenności.


PE

Nie pamiętasz, co ujęłaś tym PE.
Elektroniczność? Portable Executable?
Jeśli elektroniczne PE, to w nim ja i ty jak komponent,
ciekły,
z jakąś tam gwarancją trwałości
w tej krze,
na niej, z nią w boku i skroni,
pomiędzy falami płaskich materacy,
na płytkich łóżkach, na kaleczących udział
ścinkach okładek i stron.

Razem: w żywym (?)  raju lub piekle.

Ośmielam się.
To jest kartka.
To moja kartka.
To moje stare wieczne pióro.
To mój fioletowy atrament.

Mój fioletowy umysł zbiera się w kleks
Tworzę cały szereg karamboli kleksów.
Odwiedzam się.


Rysunek przylgnięcia

Brzydka pora. Domy barwy brudnego śniegu.
I śnieg z deszczem.
I śnieg z deszczem wewnątrz.
Symfonia udziału, przylgnięcia – niechciana.
I ta smutna ulica, bez nazwy,
raptownie uświadamiana,
która przecież dobiegnie końca,
a którą narysować tak łatwo – linią przerywaną:
kroki, dzień noc, widno ciemno – –
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

Transplantacja

Czy
to coś, co jest jak metalowa konstrukcja,
obce, zimne, lecz w pełni nowoczesne,
ta cwana skrzynka, która chce wiedzieć nic nie czując,
to twoje nowe serce?
Ob-łazikować – błyskawicznie –
poza procesem kroków –
przestrzeń, ludzi?
Ob-pstrykać – pragmatycznie – przestrzeń, ludzi
i pojemność ujrzaną i przydatną
wypstrykać jak pełnię?
Czym jest nowoczesność?
Czy to ta równoczesna z tobą,
wzrastająca czujność narodów
na obce, czujne przez to, że nagie i miękkie?
I czy przez całe dnie musisz prowadzić
przy sobie pieniądz jak psa,
aby się zwąchiwać?
Właściwie co to jest sukces, na planecie,
gdzie pan von Rozkład nosi cię w swej dupie
jak w klapie, jak w sercu?
A ludzkość, czyż to nie zapał lawy po półkulach
piłki, która znużyła?
Słuchaj, przyrządzie, może… Nie, nic.


Ty mów, królowo

To jest moja Ziemia, mój Księżyc. Moja strefa.
Jestem poddaną koncernu wiadomości
barwnej, strasznej baśni, która dzieje się mocami ustaw.
Jej prysznice powlekają trupem,
komentarze są zadaniem popełniania samobójstw,
wanny brudzą krwią.
Jestem poddaną Boga, który opowiada niebo jak baśń.
Bo ma usta z nieba. Bo ma ręce, stopy i głowę z nieba.
Cały jest niebem.
Niebo jest czyste
i wydziela własne powietrze –
czystych aniołów o uskrzydlonym oku.
I są tu chłopcy, przez niebo opowiadani.
Najpierw butni, ciemni, niebezpieczni,
a potem lekcy i lotni. Bo się poddają
władzy czystych aniołów o uskrzydlonym oku.
To uskrzydlone oko człowieka stwarza.
Albo przytroczeni do rączych wierzchowców swej historii
do ciężkich skrzyń swej historii, chrzęszczą tlenem ze złomu.
Ten tlen człowieka stwarza.
Jestem poddaną tej historii.
Dziś wyczułam pod palcami moje oczodoły.
Nigdy przedtem tak się nie namacywałam.
Jest tam uśmiech, który się pogłębi.
Ten uśmiech, pogłębiony, ustawiczny, człowieka stwarza.
Drobna. Horyzontalna. Biała. Biała klawiaturo podziemi.
Słyszę muzykę wewnątrz twarzy, gdy dotykam białej
klawiatury podziemi pod oczodołami. Dźwięczy piach,
trochę jak filc fajansowy.
To jest moja Ziemia, mój Księżyc. Moja strefa.
Jestem tu poddaną
białej klawiatury.
To jest moja Ziemia, mój Księżyc. Moja strefa.
Gdybym miałam korzenie, nie mam korzeni, stworzyłabym alfabet.
Gdyby miała alfabet, nie mam alfabetu, stworzyłabym schody z poręczami.
Gdybym miała już schody i poręcze, nie mam schodów ani poręczy,
wspięłabym się. Gdybym już się wspięła
                                        Nie mogę się wspiąć,
nie mam korzeni.
Jestem poddaną tego braku.


Istnieje ruch szczególnego rodzaju:

ledwie ułożysz się do snu, wybiegasz z siebie
aby przymierzyć dawne kształty,
w bardzo ciemnym pokoju,
który cały mieści się w głowie,
choć jest tak długi, jak długi może być
ten szereg – z przeżytych dni.
Potem się widzicie – człowiek, który śpi,
zrywa się i odchodzi, po rozległej równinie,
pustej – bezludnej i bez roślinności,
odchodzi i maleje,
a potem nagle gdzieś się zapodziewa:
jakby zgasł bardzo blisko,
a równina rozrasta się i już jej nie pojmujesz.
Tak. Ten ruch jest tylko nocnym ruchem źrenic,
ale działa jak głośny sfatygowany budzik,
co zrywa na równe nogi nie w porę, w środku nocy.
To jak sztorm, gdy nie widać najmniejszego poruszenia fal.
Nikt nie umie o tym rozmawiać.
Nikt nie może się z tym uporać.
Choć ruch ten, ruch budzonych, ruch śmiertelnych,
łączy przecież wszystkich ludzi.


Coś jest, rzeźba w ruchu,

po pierwsze, splot powierzchni wody,
potem opłukany profil w kobiecym biodrze,
potem gorący wodospad ramienia mężczyzny,
potem układ zadbanych zagonów
i krystalizujących się mioteł wewnątrz sensów,
potem… gdy sens jest mrówczą dwupasmówką i gdy ruch nuży,
potem wkraczanie mioteł niezbędnych,
potem… gdy oczy splatają się tylko w sznury oczu
pod prąd i z prądem.
(To o tej godzinie,
gdy coś z prądem lub pod prąd płynie,
masz wrażenie, że ginie).


W powietrzu są źródła i odwierty,

tędy tryska wiatr, głowa i rower.
Jesteś duży ptak, co świszczy.
I ładny mocny gwóźdź, co ostro paruje,
jak z dzióbka czajnika w sam środek rozchylanego bukietu,
co mimo wszystko siecze.

Przez wieżowce drzew pobocza – gdy tak śmigasz,
to co jakiś czas któryś płonie.

Teraz łagodny kielich pochylasz – i popychasz twarzą.

Teraz przez las, co gałęziami neutralizuje posiekane słońce
(przez pejzaż z ognistymi gwiazdami –
jak z wyszczerzonych z butelek).

Tak, to wielka prawda:
twoje milczenie mogło się wygadać
jak we wnętrzu wiersza, błahego, o czymś pospolitym,
ale czutego żywcem


Miły toast

Za twoją niepaństwową niepodległość.
Za miękką konsystencję twoich tras i bieżni.
Za nieobecność prochu w ścianie twego domu.
I za to, aby w tobie żył
największy i najmniejszy człowiek.

Za kiść winogron, za bezwładną kiść umierającego
i za sprężystą dziś narodzonego,
abyś się ujrzał jako wielokrotna kiść
i abyś umiał żyć, śnić, iść ze sobą tak mnożonym,
i abyś tak pomnożył wielu.

Za drewno starca, ku któremu pędzisz,
aby nie bolało całe,
gdy dni ślepo i ostro weń wejdą,
jak gwoździe pod młotkiem,
bo twoje dni już nie będą ci sprzyjać,
będą osaczać,
zalegać w ciele, aby gnić i rdzewieć.
Za twój kurz –
za szarą zacierkę twoich starych dni.
I za drzwi, które na pewno się otworzą.
A jeśli dzisiaj jesteś darnią,
to abyś wrósł i wzmagał rześką zieleń.

Za ciebie, wiosno, abyś się powtarzała w porę
i nie w porę, a zawsze w porę w życiorysach.
Za twój życiorys, aby długo ozdabiał wszystko,
co związane z tobą – rozmowy,
a potem wspomnienia.

I abyś zechciał śledzić,
jak jest obecne to wszystko, co już było.
i abyś to wszystko, co już było, zechciał zjeść, wypić,
zagrać, wytańczyć,
odpędzić, kopnąć, skuć temu mordę i opluć.
I abyś nie namawiał nikogo do udziału w tej pracy i sprawie.
Rób to sam,
bo jesteś wolny, a wolność to odwaga osobistego kroku.
Za twoją umiejętność chodzenia, aby krok odkrywał,
aby odkrywał i przeżywał.
Jeszcze raz za twój życiorys,
aby ozdabiał, co związane z tobą – rozmowy,
a potem wspomnienia.
Jeszcze raz za twój kurz, aby rozweselał,
abyś ujrzał w nim wróbla, co piszczy jak mysz,
i mysz z dzióbkiem i upierzeniem wróbla,
i za żywe w nich chrząstki twoich starych dni.

Za twoje wojny, aby ich skutkiem było wskrzeszanie wielu.
Za koronkę zimy,
aby się powtarzała tylko przez biel, bez śladów krwi.
Za dziewczyńskie kształty jej pierwszej zamieci.

Za dziewczyńskość.

Za koronki, falbanki, dużo wdzięku i nonszalancji tuż przy tobie –
za te formy przykrótkie i w nieustannym ruchu wydłużeń ku tobie.
Za pomnażanie się przez fatałaszki niekłopotliwych pejzaży tuż przy tobie.
Za to, abyś umiał jednakowo ważyć chłód i oparzenie. I abyś cenił
namiętności niewinne. Aby cię pomnażały pejzaże niewinne.
Abyś się pomnażał przez fatałaszki lekkich spraw.
Za nieustanną świeżość fatałaszków
twoich lekkich spraw.


Kwadrat

Jestem twoje gardło.
Kolor twojej skóry.
Co za głos? Ty to kto?
Po co pytasz, gładko jak z tubki,
wykształcona skóro?
Tu krzyczą z tubki.
Z węża na wodę.
Ze złego źródła.
Czasem z dobrego.
Biegną.
Ktoś z rozpędu uderzył w ciebie
i upadł albo przewrócił ciebie.
Niedosłownie wiele razy.
Dosłownie w dzieciństwie,
kiedy upada się miękko.
Miękkich upadków gęstniejące chaszcze, i nic.
Pamiętasz?
Tędy biegło twoje ciało.
Przed siebie z wiatrem, po nic,
po radość.
Z kołowrotkami pod pachą
małoletni szczęśliwy pilot.
A wiatr nagle się odwrócił i wyrwał oddech,
i natychmiast zwrócił na wylot.
Ale tutaj jedno o drugie się łamie.
Jedno drugie wywleka ze sprawy
i zliże.
Sprawę i ciebie zliże.
A życie to zawsze wołanie o drugie tyle.
U dzikich zwierząt smakujesz dosłownie.
Kto ty jesteś?
Ja!
Kto ty jesteś?
Rozwiewam kurtynę ostatniego dnia,
By wpuścić pierwszą wieczną noc.
Jest taka pierwsza.
To czucie wejścia.
Kto ty jesteś?
Zmieścisz mnie z kwadracie Malewicza.
Nie zawracaj głowy skalą jego czerni.
Nic – ono zawsze jest dowolnie ogromne.
Gdziekolwiek ten kwadrat przypomnisz,
wykroisz z czegoś ziemskiego, z tektury, masz mnie
w całości.
A więc jestem Prawdą Prawd.
Innej tak potężnej Prawdy nasza Ziemia nie ma.
Niezaprzeczalność to ja:
czucie Prawdy Prawdą jest.


I

I ty cień wąski, linia rozmiękła,
ty ciężar:
ty lekkość ciężaru słupa.
I ty cień ramion – z zygzaków
i dwóch grzebieni –
małe,
jak twoje:
ty lekkość ciężaru drzewka,
które wciąż idzie w jedną stronę
i nachyla bezlistną twarz,
i wtedy te dwa grzebienie
kark zamiatają.
I pod knajpianym zadaszeniem
na stole – blokowy cień mężczyzny,
który siedzi w prostokątnym czarnym garniturze
jak w głuchych wrotach
i nogi trzyma w czarny schód,
jakby je łamał o budę cienia stołu.
I jego torba, w tygrysie paski,
bez cienia w jego cieniu – dysonans! –
                                        toż to kot!
skomplikowany, pozwijany
w okrągłe czujne spanie:
złoty stromy kaptur w oku, wystrzelone ucho,
i ten wąs – lśniące zero zza węgła
granatowym atłasem kaligrafowane.
I rozognione berety kwitnącego krzewu,
z jednej strony, jak spadające ze stołu talerze
wraz z obrusem,
z ciemną zielenią, porwaną, brudną,
albo jak rozpryskane tyły uciekającego autobusu,
z karminem talerzy w ogonie z fioletowego maku.
(Jakże ostro zakrwawiło słońce –
ostro i odrębnie –
tę zjednoczoną roślinną głowę).

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko