„ … Taka jestem brzydka – co ja robię na tym świecie?…” – Gelsomina ni to płacze, ni to się uśmiecha (La strada, reż. Federiko Fellini, 1954 rok)
„… Ja nie wiem, kogo Bóg chce zabrać, a kogo zatrzymać…” – Róża czepliwym tonem do dzieci, a może tylko do siebie (Cudzoziemka, reż. Ryszard Ber, 1986 rok)
„… Nikogo nie zdradzę, bo nie mam kogo i nie mam za co…” – Tonia podczas kolejnego przesłuchania z zakrwawioną i opuchniętą twarzą nie odpowiada na pytania stalinowskich ubeków (Przesłuchanie, reż. Ryszard Bugajski, 1989 rok)
„… Zejdź z ambony… ludzie, nie słuchajcie w kościele tych bzdur…” – Duszejko przerywa mszalne kazanie proboszcza, miłośnika strzelaniny do zwierząt (Pokot, reż. Agnieszka Holland, 2017rok)
Życiowe wędrowanie
La strada – głównabohaterka filmu Felliniego, Gelsomina, ma kilka młodszych sióstr, a ich matka narzeka z płaczem, że ma tyle dziewczęcych „gęb do wyżywienia” w jakiejś włoskiej mieścinie. Dlatego chętnie pozbędzie się jednej „gęby” za dziesięć tysięcy lirów. Ta jedna, najstarsza, nieco upośledzona na umyśle, nie bardzo wie, co za transakcja dokonuje się na jej oczach. Zampano, „ artysta” siłacz, od lat obwozi po włoskiej, głodnej, tuż powojennej prowincji, swoje muskularne ciało. Mięśnie jego piersi i wytrenowany, głęboki oddech rwą gruby łańcuch, a przygodni widzowie wrzucają za to widowisko jakieś liry do kapelusza. One uzbierane przez dzień, wystarczą siłaczowi na wieczorną butelkę wódki, jakąś zagrychę i benzynę do pokracznego środka lokomocji pełniącego również rolę sypialni. Brakuje mu tylko kobiety do nocnego barłogu w pojeździe z firankami i równocześnie dziennej pomocy w organizacji widowiska, między innymi muzycznego tła. Gelsomina cieszy się tuż po dokonaniu transakcji „artysty” z matką; przecież sama także zostanie artystką. Jadą więc oboje w kraj.
Filmową opowieść nazwał Fellini: La strada – czyli Droga, wędrówka. Dzieło momentalnie zyskało krajowy i światowy rozgłos. Nagrodzone na weneckim festiwalu filmowym, otrzymało także Oskara (po raz pierwszy przyznanego w nowej kategorii przez Amerykańską Akademię Filmową – film nieangielskojęzyczny; 1957 rok). Wędrówka sprzed siedemdziesięciu laty, odegrana przez dwójkę wybitnych aktorów – Giuliettę Masinę i Anthony’ego Quinna –nic a nic nie straciła ze swego, uniwersalnego przesłania. Bo kimże jesteśmy, jak nie życiowymi wędrowcami? Każdy na swojej drodze? Zobaczyliśmy tamte, włoskie drogi – wtedy bardzo biedne. A ówczesne? – pamiętam je, jeszcze biedniejsze. Nie było na nich takich objazdowych artystów jak u Felliniego, bo tak zwana ludowa władza na pozwalała na „tłuczenie się” ich po kraju; na demonstrację biedy. Była za to ich namiastka, mniej widoczna – to też pamiętam: akordeonowi grajkowie w pociągach, w tak zwanych „świńskich”, jeszcze przedwojennych, wagonach na trasie Siedlce – Warszawa przez Mińsk Mazowiecki. Teraz znów wyszli na ulice naszych miast młodzi artyści – tancerze (brakedance) na przykład pod warszawską Kolumną Zygmunta; i tysiące innych miejsc. Ich artystyczne demonstracje też wymagają siły, jak u Zampano? Nie brakuje „artystycznych” pokazów pod gołym niebem.
Film Felliniego jest opowieścią nie tylko o fizycznym siłaczu, rozrywającym żebrami i piersią stalowy łańcuch. Arcydzieło jest bogate malarsko, muzycznie, zdjęciowo, a przede wszystkim filozoficznie. Gelsomina i Zampano zbliżają się do siebie, choć nie dość szybko i nie tak łatwo. W trudzie uczą się wzajemnego współżycia. Reżyser ( zarazem współscenarzysta) nie szczędzi nam gorących scen, brutalizmu obyczajowego, ostrych dialogów z przekleństwami i kijobiciem. Jednak w atmosferze częstych kłótni, powierzchownego niezrozumienia, niejasnych gestów rodzi się gdzieś w głębi „artystów” skrywana miłość – tak powoli, że trzeba na jej rozwój i uświadomienie bardzo dużo czasu; a nawet śmierci. Zwłaszcza Gelsomina, jako młoda kobieta, z pewnym psychicznym deficytem, szarpie się sama z sobą. To widać na jej twarzy i w tak zwanym języku tego kruchego ciała. Ona nawet nie wie, czy potrafi się kochać. Pyta, czy „pan minie choć trochę kocha”.
Trudno znaleźć w historii kina drugą bohaterkę, mistrzynię min – ich amplitudę – od płaczu, przez grymas, do uśmieszków. Na jej twarzy widać walkę nastrojów – od radości do rozpaczy. A w tle dzieła oglądamy innych artystów a także włoski obyczaj – śluby, hulanki poślubne, życie zakonne, podniosłość procesji maryjnej, a także przygnębienie żałobne. Życie w pełnej skali. A śmierć w indywidualnym ukryciu.
Szarpanie tuż przed śmiercią
Cudzoziemka w filmie Ryszarda Bera, ( na podstawie słynnej powieści Marii Kuncewiczowej) to Róża, wirtuozka skrzypiec i fortepianu, która przez całe życie, prawie włącznie z chwilą śmierci, „szarpie się ze sobą”. Przed ostatnim tchnieniem wyznaje przy dorosłych dzieciach, i niedorosłym wnuku, że „całe życie jest takie głupie, jak słoik pełen skwaśniałego kawioru”. Zdążyła jeszcze potwierdzić w tym swoim, głośnym rachunku sumienia, że „ z pospólstwem nigdy się nie zadawała”. Wyciągnęła dla siebie naukę z przeszłości – z życia pradziadka, „napoleonczyka”, który był odważny jak lew, a odporny na ból podczas wojen jak dwa lwy razem wzięte. Nie dorobił się on jednak wyższej rangi niż „dowódca kompanii”, bo właśnie „wchodził w żołnierską konfidencję z podwładnymi i z pospólstwem wojskowym używał trunków w nadmiarze”; to pradziadek. Natomiast dziadek Róży w późniejszych powstaniach przeciw rosyjskim carom „gotów był umrzeć za ojczyznę, ale osobisty fason trzymał do końca”. Życiowy dramat Cudzoziemki polegał na tym, że nieustannie towarzyszyło jej uczucie samotności, choć była przekonana, że „nie samotność jest celem człowieka”. Teraz wyznała: „… Całe życie trwałam w tęsknocie…”
Wszystko to Róża opowiedziała pijąc wino przy ostatnim w swoim życiu obiedzie. Wyczuła „własne odejście … że mało jej czasu zostało…” Informowała: „Idę TAM, a gdy kiedyś tu wrócę, to będę uśmiechnięta”. Mężowi, z którym jest w separacji, ale obecnemu dziś przy rodzinnym stole, wyznała: przeżyli wspólnie czterdzieści lat, ale zawsze „byli dla siebie tajemnicą”. Co to była za tajemnica i jaki jej powód? Zdradzają ją właśnie przy ostatnim wspólnym obiedzie. Tajemnicą okazała się „skrywana wzajemna nienawiść”. A jej powód? Róża miała za złe mężowi, że gdzie się znaleźli, czy to w Warszawie, czy to w Berlinie, czy w Petersburgu lub Taganrodzie on szybko „zagrzewał swoje miejsce, gdzie tylko na chwilę usiadł, a ona odwrotnie – „zawsze gdzieś mnie gnało”. Często wzdychała: „… A gdzie jest mój kraj…”? W Rosji nazywano ją polaczkaja barysznia, a w Warszawie wołano na nią – Moskiewka. Wreszcie dziś wyznają sobie – on mówi do niej, a dzieci i wnuk słuchają: „ Ty moją tajemnicę nienawidziłaś, a ja twoją kochałem” . Adam, mąż i ojciec rodziny głośno puentuje: „ Ja się żony bałem i dlatego nie mogłem jej uratować od niej samej”. Już wiele lat wcześniej ojciec żalił się do syna Władysia, że z matką trudno żyć. W tej cichej, męskiej rozmowie pojawiło się zaskakujące słowo „kij”. Władyś przyznał, że wiele lat temu przydałby się „na matkę kij, ale teraz już na niego za późno”. Właściwie podobną opinię powtarzała córka Marta; nazywała matkę tyranką.
Obie wzajemnie się tyranizowały. Domowe piekiełko przykrywały głośną opinią Róży: „… Tam, gdzie panuje muzyka, tam panuje delikatność, a delikatność osiąga się w trudzie…”. Matkę uczył skrzypiec i fortepianu wybitny pedagog, January Borucki. Ale w opinii uczennicy i późniejszej wirtuozki prawie niczego jej nie nauczył . Podobno zawsze źle jej wychodziły ruchy lewej ręki. Gdy grała koncert skrzypcowy Paganiniego dla polskiego ambasadora w Petersburgu, wszystkich zachwyciła z wyjątkiem siebie. Ambasador ją obcałowywał, a ona chciała w złości zrobić instrumentem dziurę w ścianie salonu. Już podczas nauki gry histeryzowała, że jej „ źle wychodzi allegro, zaś addadzio to już jeden wielki koszmar, a Paganini chyba uczył się od diabla gry i kompozycji..” Podobne uczucia targały Różą, gdy grała koncert fortepianowy d-dur Johannesa Brahmsa; a „nie mogła zagrać tak, jak by chciała…”. Dlatego tak wiele wymagała od córki Marty, którą uczyła śpiewu. Ganiła dziewczynkę, że jej śpiew „ to blaga”! A może córkę za to, że ta została poczęta podczas gwałtu – męża na żonie. Powtarzała ciągle, że artyści mają w życiu źle, bo są „ zbyt czuli na przeciwności losu”.
Film Bara jest przepełniony muzyką. Krótkie sekwencje obrazów teraźniejszej akcji (przełom wieków – XIX i XX) oraz wspomnieniowej przeszłości, przeplatane są fragmentami muzycznymi. Wydaje się, że w tym zachwycającym filmie nawet meble, nawet ulica i przyroda grają fragmenty wielkich koncertów fortepianowych i skrzypcowych oraz pieśni Roberta Schumanna. Zatem podeprę się cytatem z książki Kuncewiczowej (autorki scenariusza): „… Między domem, a światem zniknął przedział – crescendo, stringendo, animato , forte. Róża bez wahań, bez bólu osiągnęła zenit. Poczuła łzy w gardle, tak wiele łez, że krtań mało nie pękła od ich nadmiaru. Kiedy wszakże pasaż znów rozbłysnął czystością, usłyszała rzecz straszną: wiolonczele, flety, viole odpłynęły w dal zostawiając ją samą… Odzyskała otuchę, przydała mocy lewemu ramieniu, smyczek zamigotał w oktawach…”
Ewa Wiśniewska, filmowa Róża tak przejmująco ją zagrała , że z wielkim zdziwieniem i żalem pytam: Dlaczego film nie został zauważony na żadnym ze światowych festiwali „pierwszego sortu”? A przede wszystkim: Dlaczego rola głównej bohaterki przeminęła bez wielkiej nagrody?.
Współpraca z ubekami
Przesłuchanie – główna bohaterka filmu Ryszarda Bugajskiego, Tonia, zagrana przez Krystynę Jandę znalazła swoich adoratorów wśród jurorów i publiczności festiwalu w Cannes w 1990r: uhonorowano ją tam nagrodą dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Film powstał w roku 1982, a do jego premiery i festiwalowej „Złotej Palmy” przez osim lat przeleżał się na półce wyrokiem komunistycznej cenzury. Mało tego – tak zwana władza ludowa wypędziła reżysera, Ryszarda Bugajskiego z kraju. Dopiero krytyka filmowa w pierwszym roku III Rzeczypospolitej uznała Przesłuchanie za najbardziej antykomunistyczne dzieło w PRL.
Tonię, prawdopodobnie zetempówkę, poznajemy jako pijaną i rozśpiewaną w pociągu po występach w rocznicę Rewolucji Październikowej. Młoda mężatka w paczce dziewczyn śpiewa: „…Zgadnij kotku, co mam w środku, co się dzieje w duszy mej…” Za chwilę, w drugiej odsłonie filmu już możemy się domyślać, co się dzieje w duszy dwudziestolatki. Nieoczekiwanie znalazła się „ na dołku”, w podziemiach jakiejś komendy milicji politycznej w towarzystwie szczurów oraz innych młodych kobiet, określanych przez ubeków jako „kurwy”. Pierwsze przesłuchanie Toni rozebranej do naga: musi odpowiadać na pytania, jak księdzu na spowiedzi. Musi sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz całowała się z chłopakiem, kiedy straciła cnotę , jak się nazywali kolejni „klienci, z którymi spała”. Zostaje uświadomiona. co ją czeka, gdy pokaże, „że pamięć ją zawodzi”, lub wybierze hardość zamiast miękkości we współpracy z przesłuchującymi. Ich pytania i czekanie na jej odpowiedzi mieszają się z wrzaskami zza ściany, z korytarza z niewiadomo skąd – to reakcje innych przesłuchiwanych i poddawanych torturom. A po ścianach podziemnych „gabinetów” łażą spokojnie szczury, pewnie codziennie nieźle dokarmiane przez oficerów służb…
Tonia nie wybiera postawy hardości we „współpracy z mundurowymi”. Na jej twarzy i w głosie widać i słychać wyłącznie zaskoczenie i zdziwienie sytuacją, w jakiej się znalazła. Wielokrotnie powtarza, że nie wie, gdzie jest, o co chodzi w pytaniach ubeków, skąd się biorą zarzuty o „kurestwo”, o handel walutą, o udział w szpiegowskim spisku przeciw ludowej władzy. Natomiast widać jej zaskoczenie, gdy jeden z mundurowych przyjął bez ostrzejszej reakcji jej wspomnienie o udziale w Powstaniu Warszawskim. Przypomnijmy – akcja filmu rozpoczyna się w roku 1950, czyli zaledwie sześć lat po Powstaniu; również antyradzieckim. Przesłuchań Toni oraz pozostałych „kurew” było bez liku; tak dużo, jak wiele rodzajów tortur stosowali mundurowi. Zadawali oni różnorodne ciosy w różne części ciała, krew ciekła stróżkami, a najbardziej złowrogo wyglądała w trakcie nieskutecznej próby samobójstwa głównej bohaterki. W przeludnionej celi działy się różne rzeczy – także wyraźnie miłosne, wzajemne pocałunki, lesbijskie przytulanki oraz aktywność „podstawionych” niby więźniarek, których zadaniem było rozmiękczanie innych towarzyszek niedoli i nakłanianie ich do fałszywych zeznań; by się jak najszybciej przyznały do własnych „przestępstw”.
To musiało się stać na dołku. Przesłuchiwanymi były kobiety różnej urody (Tonia nie miła żadnych deficytów wyglądu i charakteru, wręcz przeciwnie…) Przesłuchiwali je „byczki”. Oni musieli się tu upomnieć o swoje prawa fizyczne i psychiczne oraz żądze płci. Powolne zbliżanie się jednego z mundurowych do najładniejszej z „kurew”, Toni, zaowocowało najpierw podzieleniem się bożonarodzeniowym opłatkiem, potem wymuszonymi przez ubeka pocałunkami z języczkiem, potem przytuleniem męsko-damskim oraz ciążą. Tonia urodziła dziewczynkę, którą władza więzienna jej odebrała..
Ten ostatni wątek nie został w filmie rozwinięty. Może i dlatego, że osadzone „ na dołku” tylko szeptały do siebie na ucho, że Stalin umarł, a Tonia przysięgła sobie, że nie wyda ojca swego dziecka. Trzy miesiące potem pożegnała się ze szczurami i mundurowymi. Zaś jeden z nich, właśnie ojciec dziewczynki, zastrzelił się w piwnicznych murach.
Rodzi się pytanie: Dlaczego warto wracać do tamtych, ponurych lat? Przypominać barbarzyństwo systemu? Chyba warto, bo i dziś czkawką się odbijają owe lata. Niektórzy z nas o nich zapominają, a niektórzy chcą pisać i piszą, nowe podręczniki historii. I najgorsze, co mamy w swojej historii od tysiąca lat – warcholstwo – dziś rozkwita.
Coś zdarzy się na nowo
Pokot – nagrodzony na festiwalu w Berlinie film Agnieszki Holland też dotyka naszych nienajlepszych, społecznych grzechów. Może również je nazwać warcholstwem – tym razem w sferze stosunków człowieka z przyrodą oraz człowieka z człowiekiem. Film powstał na podstawie powieści Olgi Tokarczuk pod tytułem trudnym do zapamiętania i teściowego rozszyfrowania: Prowadź swój pług przez kości umarłych. Próbujmy jednak je rozszyfrować – rodzimy się, żyjemy i umieramy, jedni po drugich. Ale raczej nie chcemy, żeby ci, którzy przyjdą po nas, deptali nasze kości bez opamiętania . A jest niebezpieczeństwo, że tak się może stać, gdy własnym naszym życiem nie zarobimy do dobrą pamięć; gdy wskutek naszego warcholstwa podepczą nas i zaponą, że byliśmy tu kiedyś. Albo zapamiętają nas tylko wskutek naszych podłości. Tak się właśnie zaczyna powieść noblistki, a film trochę inaczej. Ci, którzy potrafią i lubią posługiwać się aforyzmami przekonują: „ Tyle nas, ile zostaniemy w dobrej pamięci następców”.
Pokot jest utworem o warcholstwie w relacjach człowiek – przyroda. Ci, którzy kochają strzelać do zwierząt, po zakończonym polowanie zwyczajowo układają uśmierconą zwierzynę na trawie, na lewym boku i się zachwycają takim widokiem. Dumni chlają wódę, zagryzają kiełbasą z dzika upolowanego poprzednio, opowiadają – kto uśmiercił za pierwszym starzałem, kto za czwartym; albo w ogóle „dziś nie miał fartu”. Widziałem przed laty taki pokot na skraju lasku blisko Siemiatycz. Zapewne uległbym namowom na „chlanie”, gdybym nie przyjechał tu samochodem.
Agnieszka Holland daruje widzom widok ubitych zwierzaków na murawie i wieczornego chlania przy ognisku. To głównej bohaterce, Janinie Duszejko ( „swoje imię ignoruję” – informuje) ktoś zabił w lesie, prawie za ścianą domu, obydwa psy – Leę i Białkę – w Kotlinie Kłodzkiej. Na pewno ktoś z myśliwych, sąsiadów, z których okrucieństwem ona beznadziejnie walczy. Może ten zabił, który jej kiedyś radził: „Spierdalaj stąd…”. Ona przed laty zarabiała na chleb jako inżynierka budująca mosty w Libii i Syrii. Teraz, na starsze lata, uczy angielskiego w miejscowej szkole; jest kochana przez dzieciarnię. Natomiast prześladują ją ci z elity miasteczka. Nazywają ją „starą i zwariowaną babą” . Czyżby jej zazdrościli tego, że potrafiła się zaprzyjaźnić z dzikiem, który ją odwiedza na podwórku i w drwalce? Rozmawiają ze sobą językiem chrumkania. Ci z elity nie darują jej tego, że nieustannie nachodzi policję z donosami na zabijanie zwierzyny w kolejnych strzelaninach. Ciągle słyszymy strzelaninę. Ci z elity bawią się nocami w miejscowym burdeliku prowadzonym przez ważnego urzędnika. Na to i na polowania nie sroży się miejscowy, młody proboszcz, bo sam kocha strzelać do zwierzyny. Natomiast zapiekle dyskutuje ze „ zwariowaną babą”. Ona przed księdzem nazywa sarny córkami. On: „To grzech, to bluźnierstwo nazywać zwierzęta córkami”. Ona: „ W dziesięciu przykazaniach jedno brzmi – nie zabijaj…” On: „ …To dotyczy ludzi…” Ona: „ Modlę się za sarny i wilki…” On: … „Trzeba się modlić za swoją duszę, a zwierzęta nie mają duszy…” W dalszej scenie filmu słuchamy z ambony mszalnego kazania proboszcza: „… Myśliwi są ambasadorami Pana Boga w dziele stworzenia. Dzięki odstrzałom dbają o równowagę w przyrodzie…” Duszejko słucha tego kazania i niespodziewanie wykrzykuje podczas mszy: „… Zejdź z ambony… Nie słuchajcie tych bzdur…”
Duszejko, również astrolożka dużo wie z układu gwiazd, czyli z tego, co widzi na niebie. Wierzy, że „kiedyś się zdarzy nowy cykl, kiedy Uran przejdzie w znak barana”. Wtedy zdarzy się coś, czego dziś nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Wówczas „rzeczywistość urodzi się na nowo…”
W poprzedniej rozprawce męscy, silni bohaterowie walczą z trudną rzeczywistością. W tej rozprawce bohaterowie, kobiety, choć walczą, stają się ofiarami rzeczywistości. A razem doświadczmy życia w pełni.