Jerzy Hajduga
Jerzy Hajduga – urodzony w 1952 r. w Krakowie – ksiądz, poeta, publicysta. Autor tomików wierszy i felietonów. Ostatnio nagrodzony za całokształt twórczości Lubuskim Wawrzynem Literackim 2018. Prowadzi bloga www.jerzyhajduga.pl. Mieszka w Drezdenku.
Wybrane publikacje
• Hajduga, Jerzy. Nawrócenie św. Augustyna. Kraków: Miniatura, 1989.
• Hajduga, Jerzy. Rozerwanie nieba. Kraków 2008.
• Hajduga, Jerzy. Powieki wieków. Poznań 2012.
• Hajduga, Jerzy. Odpocząć od cudu. Warszawa 2015.
• Hajduga, Jerzy. Jeszcze. Poznań 2018.
• Hajduga, Jerzy. Zatrzymać z czasu chwile. Kraków 2018.
Po rekolekcjach
grzech odkrywa mnie
nocą sam poprawi
poduszkę
Zapalam światło
na wyciągnięcie ręki
mam nocną lampkę
i ciebie
Uwierz
rozlej swoje łzy
na moim ramieniu
mam drugie
Pierwszy cud
z tobą zamienię wodę
w wino na każdym
weselu
Jestem po wierszu
a ty pytasz
po którym
w końcu
Wojciech Maciej Hübner
Wojciech Maciej Hübner urodził się w 1964 r. Zadebiutował w 1982 r. na Łódzkiej Wiośnie Poetów, gdzie w Turnieju Jednego Wiersza zajął II miejsce. Debiut książkowy nastąpił po 34 latach. W latach 2014-2016 piosenki jego autorstwa do muzyki Iwony Ejsmond znalazły się w repertuarze Chóru Uniwersytetu III Wieku im. Heleny Kretz w Łodzi. W 2016 r. wydał dwa tomiki poezji: wnętrze mojej dłoni i świat w kilku wersach. W 2017 r. wiersz Dobranoc został wyróżniony w Turnieju Jednego Wiersza Łódzkie Impresje III Zlotu Poetów w Łodzi. W 2018 r. w konkursie literackim Turniej Jednego Wiersza II Festiwalu Noc Poezji i Muzyki Wierszotorówka jego wiersz Drabina został uhonorowany II miejscem. W tym samym roku został zaproszony do publikacji wierszy o koniach w antologii Obłoki spod kopyt, w grzywie wiatr, wydał kolejny tomik 54 magnesiki i za limeryk o Polesiu otrzymał II miejsce w Turnieju Poetyckim Biesiady Literackiej oddziału łódzkiego Związku Literatów Polskich. Obecnie pracuje nad tomikiem Kilimandżaro i zbiorem wierszowanych bajek dla dzieci.
Wybrane publikacje
• Hübner, Wojciech Maciej. wnętrze mojej dłoni. Łódź: Ridero, 2016.
• Hübner, Wojciech Maciej. świat w kilku wersach. Łódź: Ridero, 2016.
• Hübner, Wojciech Maciej. 54 magnesiki. Łódź: Ridero, 2018.
• Łódzkie impresje. Łódź: Biblioteka ZLP Oddział Łódź, 2018.
• Obłoki spod kopyt, w grzywie wiatr. Łódź: Biblioteka ZLP Oddział Łódź, 2018.
Drabina
miała dwadzieścia pięć lat
wiotka jak brzoza
blada jak brzoza
samosiejka co przyszła na świat
na brzegu morza wódy przechlanej
dziewczyna z blizną od noża
z piętnem tej niechcianej
miała lat dwadzieścia pięć
jej usta zamykała w milczenie
kolejnego wujka twarda pięść
w klitce za małej na marzenie
z oknem za małym by przejść
a słońce w południe rysowało drabinę
o szczeblach wąskich jak żyletki ostrze
wspięła się po niej w drodze do nieba
może tam kiedyś dotrze
wiatr który niebem wędruje
strąca promienie złote
lecą ostrza na ziemię
całują się z błotem
Gry
„pałka zapałka dwa kije
kto się nie schowa”
nie żyje
Piotruś lat trzy
zmarł tragicznie
tylko tyle z tysiąca dziewięćdziesięciu dni
na czarnej tabliczce
„entliczek pentliczek
malowany stoliczek
na kogo wypadnie”
dwuletnia Julka z pijanego okna
leciała łagodnie
jaskółka przelotna
„idzie rak nieborak
jak uszczypnie”
maleńki znak
na Ady skórze
życie wspak
nie trwało dłużej
„bzy bzy bzy
były sobie pszczółki trzy”
Nieodczytane
jak ciastko z wróżbą niebo otwarte
gęsty śnieg słów sypie biały
wyciągam dłoń jak czystą kartę
by na niej się zapisały
nie rozumiem to inna mowa
nie umiem czytać takich znaków
niezrozumiałe długie słowa
spisane ściegiem skrzących płatków
dłoń więc zamykam śnieg topnieje
przecieka przez palce zaciśnięte
zwykłą wodą skapuje na ziemię
wysycha w prostą przepowiednię
Pluszowy miś
to nie jest jak z bajkami
to bardziej odległe snom
ta dziewczynka z zapałkami
podpaliła dom
ej dziecko
calineczko
drobniutka tak
dom płonie
na dłonie
nie spływa łza
to nie jest jak z bajkami
to nie był pluszowy miś
dom spłonął
by nie mógł
znów w nocy przyjść
Zapis urzędowy
Miała na sobie podarte ubranie.
Jakby zbyt szybko z niego wyrosła.
Sukienka o wzorze w kwiaty zdeptane,
dziecinna i prosta.
Milczała. O splocie zdarzeń
matka za nią mówiła.
Coś o winie i karze
za to, że się puściła.
Zacząłem spisywać wszystko.
Najpierw bezduszne dane.
Wiek, imię i nazwisko,
szkoła, zamieszkanie.
Rubryka opis zdarzenia
pozostała pusta.
Matka nie miała nic do powiedzenia,
dziewczyna wciąż zaciskała usta.
Patrzyła w ścianę, jakby chciała
żeby był za nią inny czas.
A potem gwałtownie wstała,
gdy matka uderzyła ją w twarz.
Wybiegła. Nie wróciła
tego i następnego dnia.
Rubryka białą plamą świeciła
więc napisałem sam,
że dziewczyna w ciele kobiety
chciała dotknąć nieba jak bóg,
lecz z jej oczu wypadły planety,
rozbiły się o bruk.
Joanna Jagiełło
Joanna Jagiełło urodziła się w 1974 r. Ukończyła studia na Wydziale Anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Wykładała językoznawstwo na UW, pracowała jako nauczycielka angielskiego w gimnazjach i liceach. Współpracowała z czasopismem „Perspektywy”, gdzie m.in. prowadziła kolumnę poetycką „Karczma pod pegazem”, oraz z czasopismem „Cogito”. Od wielu lat pracuje jako redaktorka podręczników do języka angielskiego (obecnie jako freelancerka).
Debiutowała w 1997 r. tomikiem wierszy Moje pierwsze donikąd. Jej debiutem prozatorskim była powieść dla młodzieży Kawa z kardamonem, wydana w 2011. Za tę książkę była nominowana do nagrody Polskiej Sekcji IBBY Książka Roku 2011. Książka uzyskała też nominację do nagrody Donga oraz została wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej; została przetłumaczona na język ukraiński oraz rosyjski. Na Ukrainie Kawa z kardamonem jest lekturą obowiązkową dla klasy 11. Nie ulega wątpliwości, że tą książką rozpoczęła właściwą karierę literacką. Świadczą o tym publikacje kolejnych książek, tłumaczenia, nagrody i wyróżnienia. Od jej publikacji powstało około dwudziestu książek, głównie dla młodzieży, ale również młodszych dzieci i dorosłych. Powieść Zielone martensy otrzymała drugą nagrodę w Konkursie Astrid Lindgren (2016), natomiast powieść Jak ziarnka piasku została Książką Roku Polskiej Sekcji IBBY (2018). W międzyczasie powstały też dwie następne książki poetyckie: Ślady i Perspektywa powietrzna. O sobie Joanna mówi, że jest przede wszystkim poetką. Chętnie bierze udział w konkursach jednego wiersza (m.in. w Żyrardowie, Poetyckie Wieczory Podwójne), Międzyborowie (Szyszka), w ramach Warszawskiej Jesieni Poezji. Czasem coś wygrywa. Oprócz pisania, jej dwie inne pasje to gitara i malarstwo. Wydała płytę Skrzypek bez dachu ze swoimi utworami, a jej obrazy brały udział w wielu wystawach zbiorowych i jednej indywidualnej. Mieszka w Warszawie. Ma dwie córki i roczną wnuczkę. Należy do warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Wybrane publikacje
• Jagiełło, Joanna. Moje pierwsze donikąd. Warszawa: Fundacja Sztuki na Rzecz Integracji, 1997.
• Jagiełło, Joanna. Ślady. Iwonicz-Zdrój: Mons Admirabilis, 2013.
• Jagiełło, Joanna. Perspektywa powietrzna. Iwonicz-Zdrój: Mons Admirabilis, 2017.
• Jagiełło, Joanna. Kawa z kardamonem. Łódź: Literatura, 2011.
• Jagiełło, Joanna. Jak ziarnka piasku. Warszawa: Nasza Księgarnia, 2018.
• Jagiełło, Joanna. Hotel dla twoich rzeczy. Czarne, 2014.
Tutaj
Leżałyśmy na trawie, kolana źrebaków, myśli soczyste.
Gryzłyśmy naszą młodość i całe wypełniałyśmy się światłem.
Miałyśmy pokonywać wąwozy i morza, przeskakiwać
horyzont lekko, jak w grze w gumę. Pić kawę z jasną pianką
w konfetti srebrnych kropel wody z fontanny di Trevi.
I wciąż od nowa zdobywać nieskończoność.
Teraz piję kawę w ogródku Amatorskiej. Cukier
lekko chrzęści w zębach, a ja patrzę godzinami
jak w łyżeczce odbijają się autobusy i ludzie.
Potem leżę na trawie w Parku Skaryszewskim.
Lekko wilgotne źdźbła, zapach ciepłej ziemi, mrówka.
Słońce kładzie się spać codziennie trochę wcześniej,
a ja już potrafię je do snu ukołysać.
Dzwonię do przyjaciółki. Mówi, że jabłka
obrodziły pięknie w tym roku, pies utyka na lewą łapę,
i jeszcze, że znalazła prawdziwka obsypanego igliwiem.
Nie mówi, że nie byłyśmy w mieście miłości
i nie otworzył się przed nami bezkres oceanu.
Ani że wszystko jest tutaj, bliskie, niespieszne.
Przezroczyste
Kiedy przestali na mnie patrzeć? Niebieskie oko
prześlizguje się po moich ustach, szyi i piersiach. Dzieło sztuki
nie istnieje bez odbiorcy. Opuszczone waginy
tęchną jak drewniane domki na ogródkach działkowych.
Mężczyźni na Tinderze nie odsłaniają twarzy ani przyrodzenia.
Pokazują się na motorach i leżakach przecięci czarnymi okularami
z fallusami gór w tle. I zawsze w lewo. Tinder. Tender. Nie ma
pocieszenia. Kiedyś chcieli płacić, teraz ja musiałabym zapłacić.
Marzę o tym, by żyć wśród ludu Nama, który upodobał sobie
obwisłe wargi sromowe. Albo być bakterią i wymieniać
geny bez namysłu, w bezczasie. Zazdroszczę kanapce odwijanej z głodu.
Kupuję na kredyt a w końcu ogłaszam upadłość miłosną.
A co jeśli rozbiorą mnie dopiero w kostnicy? Czyje ręce zdejmą
moją koronkową bieliznę, zmyją gąbką pozostałości życia? Pewnie
jakiejś staruchy, albo młodzieńca, który pomyśli,
że dawno nie dzwonił do babki. W lustrze znajdzie odroczenie.
Liczba pojedyncza zawsze krótsza. Dumne „Jesteśmy”. A „Jestem” –
jak nazwa wyschniętego jeziora. W liczbie mnogiej demaskujące „ł”.
Dlatego przestałam opowiadać życie. Potem kupiłam psa. Poszliśmy
do parku i na kawę, spaliśmy razem, jedliśmy ze wspólnej miski.
Zakonnica odziana w sukna malowane ręką flamandzkiego mistrza
wręcza mi obrazek z Matką Boską Różanostocką. Mogłaby powiedzieć:
kobieto, to ty zostałaś oszukana. Zawierzyłaś mu, a on cię porzucił.
Lepiej było, jak ja, zaufać Bogu. Ale pyta tylko, jak często chodzę
do kościoła.
A ja – czy gorzej ma ślepy od urodzenia, czy ten, który stracił wzrok
w wyniku strasznej choroby? Lata rosną jak rak. Wyciągnęłam
Czarnego Piotrusia pod sam koniec gry. Kościotrupa,
potwora, Murzyna. Rozgrywka się kończy. A ja wychodzę
z przyjęcia po angielsku, cicho zamykając drzwi.
Małe światy
Otwarcie sezonu w Barze Przystań. Facet wyrywa drugiemu leżak, przestań,
usiądziemy na trawie, na naszym trawy kwadracie. Może coś się zwolni. Zwalnia.
Czas. Małe światy. Małe getta. Trawnik metr na metr lub siedzenie metra.
Przy stoliku staruszkowie. Każde ze swoją krzyżówką, zawieszeni w prostopadłościanach
szklanych domów. Nic nie jedzą, a piją z termosu. Może odlecieliby już. Obok
w chmurze dymu bez ognia dwie z policzkami jak przejrzałe renklody. Inne ściany.
Ogrodzenia. Płoty. Inne głosy. Jedne o teściowej, co tak strasznie się męczyła
zanim wreszcie nie umarła, drugie, że z tamtym to by nie poszła za żadne skarby.
„Weź, jemu to się ze Smoleńskiem myli Katyń”. Czarna słomka powoli się zanurza
w zawsze do połowy pustej szklance krwi. Siedzę dwadzieścia centymetrów od nich,
z takiej odległości twarze rozpoznaje nawet noworodek. Jakby na scenę tuż
przed aktorów wejść. Wsunąć bilet w szczelinę. Pojechać. Odjechać – z nimi
a bez nich. A kiedyś tak jechali na zsyłki, na śmierć, czy się wtedy bratał
ten open space? Jakby być na imprezie, setki gości i nikt z tobą nie gada. Ludzie
jak obrazy żywe, nowe, w Muzeum Narodowym. Jak u Dwurnika, albo w miasteczku
Mamoko. Znajdź postać i idź za nią. Patrz, co robi, jest wesoła czy smutna. Jak ta kobieta,
która płakała przed każdym pomnikiem rozstrzelanych. Mnie od płaczu
chronią soczewki, przynajmniej przy obieraniu cebuli. Jesteśmy jak homary,
albo raki. Zmieniamy kolor tylko we wrzątku. No bo jak inaczej? Jak w zoo
papuga, wilk i osioł, każde w swojej klatce, patrzymy na siebie w naszych
małych światach. Tamta mówiła zresztą, że nie je nic co ma oczy, więc rybne filety,
jeśli już. Do robotników machała siedzących w koparce, bo nazwa jej się podobała –
Manitou. Lubi ją personel i inni pacjenci. Ale się nie zbliżaj, każdego klepie
po pośladkach
i plecach. Małe światy. Małe getta. Trawnik metr na metr lub siedzenie metra.
Niewspółczulne światy. Niedotknięte głosem. Tylko wzrokiem rozpakowywane,
rozgarniane, jak w paczce dezodoranty z trocin. To tam, to
tu. Małe światy. Małe getta. Trawnik metr na metr lub siedzenie metra.
Głód
Nie mówimy o głodzie, choć głód
wciąż w nas krzyczy. Zatykamy mu usta
kaszą, mąką, batonami upychanymi po szafkach.
Milczy głód zakopany pod jabłoniami
na podradomskich wsiach. Milczy głód niekochany
bez nagrobka, bez imienia. I wypuszcza kiełki wątłe
jak tamte dzieci.
Nie mówimy o głodzie, choć głód
wciąż w nas krzyczy. Zatykamy mu usta
belgijskimi czekoladkami i pasztetem z gęsich
wątróbek. Milczy głód zakopany pod szkiełkiem
razem z bratkiem i sercem z marcepanu. Czuć go
tylko w czubkach palców, które tak bardzo chcą
dotknąć mężczyzny. Tak bardzo dotknąć kobiety.
Nie mówimy o głodzie, choć głód
wciąż w nas krzyczy. Zatykamy mu usta
dłońmi udającymi dłonie filozofów. Zamyślenia,
polityczne debaty i wiersze. Nasze życia krojone na talerzu,
sztućce zawsze na krzyż. Milczy głód po trzech daniach,
przystawce, deserze. Zjedliśmy wszystkie rozumy, lecz
wciąż czujemy pustkę.
Mówimy więc o jedzeniu, choć głód
wciąż w nas krzyczy. O gładkich ciałach wędzonych
węgorzy, słodyczy agrestu pękającego w zębach,
jaka najlepsza panierka do kotleta i ile nasolić mizerię,
by zmiękła. Milczy głód zapomniany,
milczy głód niekochany. I tylko nasze dłonie
na ciepłych bochnach chleba zawsze lekko drżą.
Magdalenki
Spałeś od ściany. Demarkacyjna linia nadal oddziela
choć już dawno po wojnie. Pół-na-pół. Puste miejsce
jak szczelina na kartę pamięci. Może kiedyś uciekną ci
wszystkie autobusy, spłonie wynajmowany pokój. Albo
zgubisz drogę. Błękitna poduszka z odciskiem
twojej głowy jak chrystusowy całun. Pościel szorstka
jak papier. Porcelanowy kot patrzy mi prosto
w oczy. Dlaczego pozwoliłaś mu odejść?
A przecież wyrzuciłam wszystko. Pomalowałam meble.
Wyburzyłam kuchnię. Tylko jedno zdjęcie: nie miałam odwagi.
Jest jak informacja na pustej ścianie: ten obraz
został przeniesiony w wieczne nieistnienie.
A wiesz, że wczoraj znalazłam twoją skarpetkę,
pod komodą? Przypomina martwego szczura. Otrzepuję
ją z kurzu, który lśni jak złoty pył w popołudniowym słońcu
i przypominam sobie kształt twojej stopy. Lekko spękane
pięty i te drobne włoski na palcach. Sucha ziemia i kiełkująca
wiosenna trawa. To ty powiedziałeś, że stopy są
najbardziej niewinne.
Mocno ściskam skarpetkę w dłoni. Muszę napić się wody.
Kofeinowa armia kubków pilnuje, żebym nie zrobiła nic głupiego. Ja,
jedyny gość, w tym ponurym muzeum.
Adam Marian Jałocha
Adam Marian Jałocha urodził się w 1967 r. w Krakowie. Wydał dwie książki poetyckie: Świadomość przemijania (2016) i Za horyzontem snów (2017). Jest współautorem kilku antologii. Jego wiersze publikowane były w miesięczniku literackim „Akant” oraz internetowych czasopismach literackich. Mieszka, pracuje i tworzy w Krakowie.
Wybrane publikacje
• Jałocha, Adam Marian. Świadomość przemijania. Kraków: Ridero IT Solutions, 2016.
• Jałocha, Adam Marian. Za horyzontem snów. Kraków: Ridero IT Solutions, 2017.
• „Akant”. 05/2018, 5 (265).
• „Akant”. 09/2018, 9 (269).
• „Akant”. 03/2019, 3 (276).
• „Magazyn Literacko-Emigracyjny Obszary Przepisane”. 04/2019, nr 7.
Czułość
odmierzam dystans
dzielący nasze kruche spojrzenia
dosłowność zaburza proporcje
świata żywych i tych którzy
nie muszą już nikomu przysięgać
w kieszeniach starego płaszcza
znalazłem imiona naszych dzieci
zagubione między
godzinami i datami seansów
już wiem
tam po drugiej stronie
nie ma nocy –
sny nie kradną miłości
głaszczę psa
puszczam go wolno
biegniemy razem
znikając w oparach porannej mgły
Światełko w tunelu
pocałowałem ją w czoło
brakowało mi słów
gdzieś wyparowały
zostały skasowane
przez moją
tchórzliwą świadomość
później –
wśród białych korytarzy
umierały słowa
patrzyłem wtedy na nią
jak szuka
światełka w tunelu
Trędowaci
niczym trędowaci
na czworakach
zdobywają supermarkety
pałają platoniczną miłością
do kasjerek
a potem
przymierzają
pakują
i krążą bez powodu
jak ten neurotyczny facet
w taniej starej tancbudzie
między drzwiami skrzypiącymi
niczym kolana stuletniego staruszka
a ubikacją
płaczącą ze starości
i wśród tego wszystkiego
moje tańczące myśli
przy smętnej muzyce retro
wokół nadmuchanego świata
wypełnionego brudnymi ulicami
z niebieskimi ptakami
(nie mylić z aniołami)
trzymającymi kurczowo w kieszeniach
comiesięczną rekompensatę
za picie używek
wash and go
i smutnymi starcami
siedzącymi na ławkach
wpatrzonymi w czubki swoich butów
jakby szukali oznak życia
pod wiekiem trumny
Moje miasto
zeskrobano graffiti
z ciała tysiącletniego miasta
jak ze skóry tatuaż
usunięto plamy
młodzieńczego buntu
fala zimnej wody
zmyła z kostki brukowej
ślady człowieka
a ostrzyżony na jeża trawnik
umiera od nadmiaru słońca
zmęczony – uciekam
od chorego zgiełku ulic
tylko muszę kupić bilet
do innego lepszego świata
Kolor nieba
była gra w dmuchanego
na pieniądze
i ksiądz który
linijką prostował palce
kolejka po cukier
na tyle długa
że mogłem obszczać
wszystkie przyległe
do sklepu drzewa
była pierwsza kobieta
i pierwsza setka
Teresa Orlowski
i Toshiro Mifune
pierwszy oddech
i śmierć
kochałem kolor nieba