Jan Stanisław Smalewski – W sowieckich obozach śmierci (14)

0
432

Polacy wyróżniali się spośród innych więźniów kulturą osobistą

Na początku stycznia 1954 roku zima była wyjątkowo sroga. Praca w kopalniach nadal odbywała się na dwie zmiany, wydobywaną w nich rudę cynową wzbogacano w fabryce nr 8, którą kierował nierzadko uciekający się do rękoczynów Baryszew. Głównym inżynierem wciąż pozostawał Szełkow, a naczelnikiem laboratorium chemicznego Grebieszkow.

Pewnego dnia główną trasą w pobliżu obozu „Dnieprowskij” transportowano więźniów kryminalnych – bytowików. Ponieważ zepsuł im się samochód, liczącą około dwudziestu osób grupę ulokowano w obozie więźniów politycznych.

Bytowików do żadnych prac nie wysyłano. Zaprowiantowano ich tylko i czekano, aż powstaną warunki do dalszego transportu. Kryminaliści unikali kontaktu z politycznymi, patrząc na nich z pogardą i traktując jak trędowatych. Najczęstszym określeniem, jakiego używali pod ich adresem, była pogardliwa nazwa „kontryki”.

Wśród kryminalistów był jeden Polak z Brześcia. Ponieważ nie wyłamywał się z zasad przyjętych przez ogół bytowików i unikał kontaktu z politycznymi, Polacy do niego nie podchodzili.

Bytowiki przebywali w obozie ponad tydzień, szybko orientując się w ogólnej sytuacji. Polityczni też w krótkim czasie ich rozpracowali. Przebywający na ich terenie złodzieje należeli do kasty błatnyje – urki, to znaczy do tych, którzy trzymali się ściśle ustalonych przez siebie praw i złodziejskich obyczajów.

Na terenie obozu funkcjonowała w owym czasie brygada karna, tak zwana sztrafszaja, gdzie czasowo kierowano więźniów, którzy dopuścili się różnych przewinień. Jej brygadzistą był niejaki Zinczenko, Ukrainiec sadysta. Strafszaja wyznaczana była do najcięższych, najbardziej uciążliwych robót, a Zinczenko miał nieograniczoną władzę. Bicie i maltretowanie „karniaków” sprawiało mu wyraźną przyjemność. Pewnego razu tak pobił kawałkiem żelaznego świdra jednego ze swych podopiecznych, że ten na drugi dzień zmarł. Administracja obozu podeszła do tego obojętnie, co nikogo nie dziwiło. Zinczenko i tak zbierał pochwały za utrzymanie dyscypliny i wykonywanie norm, zbierając tym sposobem zaliczenia do skrócenia odbywanej kary, bo taka możliwość istniała.

Zinczenko miał gdzieś koło czterdziestki, był dobrze zbudowany i – korzystając z przywilejów – całkiem nieźle odżywiony. Terroryzując cały obóz, był za pan brat ze wszystkimi dozorcami, na swoich współbraci więźniów patrzył z pogardą. Wiele osób, które się z nim zetknęły, okaleczył na całe życie.

Przyszedł jednak czas, że Zinczenką zainteresowali się błatnyje – urki i zgodnie z ich niepisanym prawem – jako osobnika znęcającego się nad więźniami – postanowili go zgładzić. Po naradzie, drogą losowania wytypowano do tego zadania Polaka. Nocą, gdy Zinczenko spał, wszedł on do baraku, obudził go (według ich prawa nie wolno było zabić śpiącego) i specjalnie wyostrzonym kawałkiem metalu, z okrzykiem: „Wot tiebie za to, że znęcasz się nad więźniami!”, zadał mu kilka ciosów w klatkę piersiową.

Zerwany ze snu Zinczenko zdołał odepchnąć napastnika nogami i przedzierając się pomiędzy narami, począł wzywać pomocy. Tam jeden z kolegów asekurujących mordercę podstawił mu nogę i powalił go na ziemię. Polak ponownie dopadł swej ofiary i jak potem policzono, zadał mu dziewiętnaście ran kłutych. Odczekał potem, aż Zinczenko skonał, po czym poszedł na wartownię i zameldował, że zarżnął brygadzistę sztrafszai.

– Przyjdźcie zabrać trupa! – głosem niemal polecającym zwrócił się do dowódcy warty. Nie zatrzymany przez nikogo, wrócił do baraku.

Chwilę po jego wejściu, drzwi otworzyły się i stanęli w nich dwaj dozorcy.

– Oddaj nóż! – zwrócili się do stojącego przy narach zabójcy, który miał na dłoniach zakrwawione rękawice, a w prawej ręce trzymał narzędzie zbrodni. – Rzuć go nam pod nogi!

Na polecenie dozorców Polak rzucił piekielnie długi, wyostrzony trzpień, zdjął rękawice i upuścił na ziemię. – Prowadźcie mnie do izolatora. Jutro będę rozmawiał z wami, co zrobiłem i dlaczego – oświadczył.

Przepuścili go przed siebie i wyszli bez słowa. Od tego czasu nikt z politycznych go nie widział, a jego grupa po kilku dniach odjechała z obozu.

Tak zakończył życie Zinczenko – brygadzista faworyzowany przez administrację obozu, znienawidzony przez współwięźniów obozu „Dnieprowskij”.

Ignatowska była naczelnikiem OTK. To ona czasami zostawiała Antoniemu Rymszy w gazecie kawałek chleba. Była kobietą nie do opisania. – Na świecie nie słyszałem – wspomina Rymsza – żeby mężczyzna tak rugał podwładnych. I nie tylko podwładnych, jak robiła to ona. – „Mać, pro mać…” – klęła jak szewc. Bali się jej wszyscy. Nawet naczelnik samego prińska uprzedzał swoich współpracowników: „Nie trąćcie jej lepiej, bo ona będzie zaraz dzwoniła do Abramowa”.

Abramow był w Magadanie zwierzchnikiem całej kontroli technicznej nad Kołymą. Widocznie Ignatowska była z nim w dobrej komitywie. Jak zadzwoniła do niego, zaraz na obóz spadało nieszczęście. Przychodził nakaz po linii partyjnej, a tego nikt się podważyć nie ważył.

Trudno zrozumieć, dlaczego taką władzę miał Abramow i dlaczego Ignatowska to wykorzystywała, faktem jest jednak, że nawet Grebieszkow wolał nie wchodzić w drogę Ignatowskiej i nie mieć do czynienia z Abramowem.

Ignatowska była jedną z ładniejszych kobiet Kołymy. Podobno jej mąż też był bardzo przystojny. Ormianie na ogół wszyscy są przystojni, a on był Ormianinem. Uroda urodą, a ruganie ruganiem. Kłóciło się to z sobą, ale… komu to przeszkadzało? Więźniom nie. Ci nie mieli i tak nic do powiedzenia. A jeśli komuś z nowo przybyłych, w styczności z naczelnik Ignatowską, nagle zwiędły uszy, wtajemniczeni mu zaraz wyjaśniali: „Ta kobieta to były Stachanowiec”.

Tak, Ignatowska karierę zrobiła w szeregach Stachanowców. Z kołchozu, poprzez stachanowskie szeregi przodowników pracy, na Instytut Metalurgii Kolorowej. A po instytucie prosto na Kołymę. Ponoć pieniędzy miała jak lodu. Złota też, co było widoczne w ustach, na palcach, na szyi. Najważniejsza jednak była władza i to, że wszyscy się jej bali. Może taki był jej szczyt marzeń, do którego wytrwale dążyła? Kto to mógł wiedzieć? Sowieccy ludzie byli zresztą zwykle bardzo skomplikowani. Gdy tylko udawało się poznać ich psychikę, często można było zorientować się, że co innego siedzi w nich w środku, a co innego widać na zewnątrz. Prawdopodobnie Ignatowska była właśnie taka. Kiedyś, gdy oprócz nich dwojga nie było w pomieszczeniu nikogo, zapytała go: – Rymsza, ty żonę masz?

– Tak. U mnie jest żona i rebionok – odparł.

– Malczik?

– Tak, chłopiec – przyznał.

– No to wychowają ci go na komsomolca – stwierdziła, uśmiechając się dwuznacznie.

– Gdyby tak było, a ja kiedyś go zobaczę, to już po piętnastu minutach rozmowy ze mną, przestanie nim być na pewno – zażartował.

– Co? Powiesz mu o Katyniu? – spytała na ucho i odeszła.

Jak to mówią? – Nie każdy pies, co szczeka, także gryzie. – I tak było z niejakim Krawczenką, naczelnikiem cechu budowlanego. Wprawdzie nie dorównywał on w wulgarnym języku Ignatowskiej, ale wśród mężczyzn obozowej administracji plasował się bezwzględnie na pierwszym miejscu. Ten jak rozmawiał, nie potrafił ułożyć zdania, żeby nie znalazła się w nim zaraz jakaś blać lub męskie narządy. A krzyczał przy tym… I co ciekawe w cechu razem z nim pracowała jego córka Lusia. Siedziała za drewnianym przepierzeniem i prowadziła księgę inwentarzową. Czasami, jak Krawczenko przypomniał sobie o niej, a chciał kogoś wyjątkowo zrugać, wołał najpierw w jej stronę: „Lusia, wychadi!”. – I ona wychodziła na zewnątrz, do czasu aż w pomieszczeniu zrobiło się cicho.

Kiedyś Rymszy udało się ściągnąć do swojej brygady Felka Milana. Felek pochodził z Łodzi, miał średnie wykształcenie, ale był niziutki, szczuplutki – taki „szpunta szwagier” – jak go Rymsza nazywał. Żal mu było rodaka, że wykończy się w kopalni. W fabryce nr 8 trafił najpierw do metałło kasy, gdzie musiał cały dzień szuflować rudę cynową. Szufla była większa od Felka.

– Wiesz, „szpunta szwagier”, tobie trzeba załatwić coś lżejszego – zauważył Antoni. – Nie o takiej ja dla ciebie robocie myślałem.

Jego przyjaciel był niecierpliwy, bo praca była potwornie ciężka, a Antoni krążył uparcie, szukając dla niego lżejszej roboty. I znalazł. W cechu budowlanym. Jego kierownikiem był Estończyk. Akurat tak się złożyło, że wówczas, gdy pierwszy raz przyprowadził tam Milana, nadszedł Krawczenko. Chwilę wcześniej Estończyk przyłapany został przez niego, jak wydawał drewno wolnemu, zamieniając go nielegalnie za rybie mięso. Krawczenko jeszcze nie przekroczywszy progu, zaczął go wymyślać: – Och ty blać! Ja już ciebie „taki owaki” znam! Ja ci „taki owaki” nogi z dupy powyrywam! Z tobą nie ma co gadać „taki owaki”, tylko od razu jaja urwać ci trzeba!

Milan słysząc to, wystraszył się jak diabli. Pobladł i… mimo iż jeszcze w cechu nie pracował, chwycił za leżący pod ręką hebel i zaczął nim heblować deskę. Rymsza wycofał się w kąt i czekał, aż Krawczenko ucichnie. Krawczenko wiedział, że jest brygadzistą i nie zamierzał go sztorcować. Podszedł jednak do Milana, rozejrzał się i z miejsca zauważył, że ten w życiu nie heblował.

– Co teraz będzie? – wystraszył się Rymsza. – Tyle trudu zadał sobie, żeby przekonać Estończyka, że powinien wziąć do siebie Milana.

Krawczenko przestał krzyczeć, rozejrzał się po kantorku i twarz jego złagodniała.

– Ty się nie trap. I nie śpiesz się, nie spiesz się – poklepał przyjaźnie Milana po ramieniu. A potem udzielił mu kolejnej rady.

– Ty słuchaj jego, a będziesz żyć – pokazał na stolarza – Polaka o nazwisku Żołnierczyk. – Ja ciebie nie wygonię – wyjaśnił, rozwiewając ostatecznie wątpliwości Rymszy.

Antoni, gdyby mógł, pocałowałby go w rękę. Kamień spadł mu z serca. Krawczenko kapnął się, o co chodzi, ale zachował się po ludzku. I o dziwo?! Ani razu nie zaklął na nich.

Zanim Rymsza wyszedł z cechu, wysłuchał jeszcze Estończyka, o co go tak zrugał Krawczenko. Na Kołymie drewna nie było, przywozili go z innych rejonów ZSRS. Wolni potrzebowali drewna nie tylko na opał. Do palenia w ziemiance wystarczył im chrust – kosodrzewina zbierana na stoku góry. Klocki, deski wykorzystywali na budowę swoich ziemianek. Żyjąc poza obrębem obozu, musieli sami troszczyć się o wszystko. Najpierw trzeba było zadbać o ziemiankę dającą schronienie przed mrozem i opadami.

Dziurę w ziemi można było wykuć kilofem. Później jednak należało coś z nią zrobić. Zimą wystarczało zwykłe igloo, ale na dłużej niezbędne były jakieś ściany i dach. A drewno można było jedynie ukraść lub skombinować. Na deski najczęściej wykorzystywano skrzynki po materiałach wybuchowych: trotylu lub amonicie.

Drugim, bardzo ważnym warunkiem przetrwania, było pożywienie. Za pieniądze, które wolni otrzymywali w niewielkich ilościach, można by było go kupić, tylko że nie było gdzie tego zrobić. Te braki w rejonie Kołymy wolni uzupełniali pozyskiwaniem rybiego mięsa. W sezonie, jak rzekami szła na tarło kietra, garbusza i łosoś – trzy gatunki ryb o czerwonym mięsie – przez rzekę przejść można było po rybie. Żyjący tam Jakuci wybierali ją rękami prosto z rzeki i wyrzucali na brzeg. Tam zamarzała, a później rozdzierana na pół suszona była na słońcu i pakowana w worki.

Przeżyć tak pięć lat – bo wszyscy zwolnieni z obozu tyle otrzymywali tak zwanego porażenia, czyli pozbawienia praw obywatelskich – nie było łatwo. Dlatego ludzie wzajemnie pomagali sobie. Jeśli tylko było to możliwe, więźniowie pomagali wolnym, a wolni więźniom.

Przez przypadek zdarzyło się Antoniemu zajść do cechu, do Milana, gdy Krawczenko po raz drugi przyłapał Estończyka na wydawaniu drewna wolnemu. Antoni był pewien, że tym razem naczelnik już mu nie daruje.

– Ty „taki owaki” – znów posypały się przekleństwa i wulgarne epitety, a potem Krawczenko spoważniał. – No, teraz to ja będę akt pisać – wyjaśnił i wyjął kartkę, ołówek, usiadł na ławie, rozłożył papier na krawędzi zafajdanego stolarskim klejem stołu i znów zaklął, obrażając jego matkę. – Ja państwową bumagu marnuję! Ja swój czas marnuję, a ty „taki owaki” stoisz przede mną i gęby otworzyć nie potrafisz?!

Jak Estończyk to usłyszał, podbiegł do Krawczenki i załamał ręce.

– Naczelniku, ja więcej nie będę. To było ostatni raz!

– No widzisz?! Potrafisz coś powiedzieć! Idź, idź do diabła! – udobruchał się naczelnik. Papier i ołówek włożył z powrotem do torby i wyszedł.

Parę dni później naczelnik Grebieszkow zapomniał wypisać Rymszy kwit na drewno z cechu budowlanego, które przynosili, aby go pociąć na deseczki niezbędne w laboratorium chemicznym do suszenia prób metalu.

– Co tu zrobić? – zastanawiał się Antoni. – Jak na rano nie wykonają prób chemicznych, Grebieszkow będzie miał kłopot. Szkoda go, miał zaufanie do jego brygady, a i im też z nim tak źle nie było; mogli trafić gorzej.

Poszedł więc w nocy na skład drewna do Estończyka i mówi mu: – Ty mnie pożycz jeden kawał drewna, żebym ja miał na czym na rano wykonać próby dla Grebieszkowa, a ja ci rano od niego kwit przyniosę.

I taki traf: wraca z tym klocem, a tu nadchodzi naczelnik cechu budowlanego. – Zdarow Rymsza! – pozdrowił go, choć ten, na jego widok języka w gębie zapomniał. Wystraszony, zamiast odpowiedzieć na pozdrowienie, od razu zaczął się mu tłumaczyć.

– Naczelniku. Ja niosę ten kawał drewna, żeby na rano zrobić próby, bo jak nie zrobimy, to mój naczelnik będzie miał kłopot. On zapomniał wypisać kwit, ja ten kwit od niego jutro

– Cisze, Rymsza. Ot durak! – popatrzył na niego i nie wytrzymał: – Ja nie myślałem, Rymsza, co ty taki durny! Co takiego?! Twój naczelnik to od chytrości w garb rośnie! Ty za niego karku nie nadstawiaj! Ja myślałem, że ty niesiesz ten klocek więźniom, żeby się ogrzali, a ty dupy bronisz swojemu naczelnikowi?! Ty nieś, ja słowa nie powiem, ale więcej za „tego owego” głowy nie nadstawiaj, jasno?!

– Tak jest naczelniku, rozumiem.

Taki był Krawczenko.

Władza deprawuje na każdym szczeblu; nawet najniższym. Chociaż nie wszystkich, zdarzały się wyjątki; w odniesieniu do obozowych decydentów nieliczne. Zależne od ich kultury osobistej. Generalnie chyba tylko jeden człowiek wśród załogi fabryki nigdy nie odezwał się do więźnia arogancko: Szełkow – główny inżynier fabryki nr 8. Ten człowiek już z wyglądu przypominał intelektualistę. Nosił okulary, miał subtelną i pogodną twarz, ale nigdy się nie uśmiechał.

Mimo warunków sprzyjających zatraceniu człowieczeństwa, spośród tylu narodowości, z jakich więźniowie przechodzili przez przysłowiowy czyściec Kołymy, Polacy wyróżniali się kulturą, moralnością, szacunkiem do ogólnoludzkich wartości prawa. Można powiedzieć: należeli do najgrzeczniejszych.

Gdy Antoni Rymsza został brygadzistą, mógł stać się podobny do innych. Mógł rugać swoją brygadę, nie przebierając w słowach, żądać ślepego posłuszeństwa, wymagać stawania przed nim na baczność, bić po pysku tych, którzy się nie podporządkowywali. Mógł, ale nie robił tego, bo wiedział, że cywilizowany człowiek tak nie postępuje. I nie w ślepym posłuszeństwie, krzyku i mordobiciu przejawia się władza.

On i jego współwięźniowie także byli przecież więźniami politycznymi. Przeciwnik uznał ich za najbardziej niebezpieczny element dla swego ustroju, ponieważ byli najbardziej świadomi i wykształceni. Nie mogli zatem pozwolić sobie, by ich równano z błatnymi. Jako brygadzista miał to szczególnie na uwadze.

Chronić inteligencję, pomagać wszystkim tym, którzy wyrastali ponad przeciętność. Bez względu na to, jakiej są narodowości. Taki przyświecał cel Antoniemu Rymszy. Zatem sam musiał przodować, dawać przykład kultury osobistej, doświadczenia.

Kultury osobistej – jak twierdził – nie uczył się na zamówienie, ale miał ją we krwi, podobnie jak inni Polacy.

Kiedyś przyjechała z Moskwy Żydówka – specjalistka od maszyn górniczych. Miała sprawdzić skonstruowaną na Kołymie maszynę.

– Nasi inżynierowie – Putiatina mówiła o zatrudnionych na Kołymie fachowcach – zbudowali adsadacznuju maszynu. Jeśli zostanie uznana, w przyszłości stanie się bardzo pomocną w pracy więźniów. Nie o intencje Putiatiny jednak chodziło – przyznaje Rymsza – gdyż mówiła o przyszłości, a z tą jakoś nigdy jako więzień się nie identyfikował. Putiatina wyjaśniła im, kim jest kobieta, która któregoś dnia pojawiła się przy niej na terenie fabryki, i która – jak dowiedział się później – bardzo bała się kontaktu z łagiernikami.

Mistrza Putiatinę z ową Żydówką spotkali, wychodząc razem z Milanem z hali fabrycznej. Antoni zauważył, jak na ich widok Putiatina przyciągnęła za rękaw towarzyszącą jej kobietę i coś do niej powiedziała. Gdy podeszły bliżej, oni grzecznie się ukłonili: – Zdrastwujtie. Dzień dobry – wypowiedzieli zgodnie pozdrowienie w dwóch językach.

Kobiety zatrzymały się. – A widzisz, mówiłam ci. Jak ja ich znam – zwróciła się do swej towarzyszki Putiatina. – Tacy właśnie są Polacy. – A potem wyjaśniła, że powiedziała swojej przyjaciółce, że właśnie tak się zachowają.

Putiatina nie znała jeszcze Milana, dlatego zwróciła na niego uwagę.

– Czy twój przyjaciel jest zdrowy? Nie pracuje ponad siły? On taki rebionok, podobny do dziewuszki – dodała.

Antoni wyjaśnił, że opiekuje się Milanem, jest on zdrowy, a jego wygląd – podkreślił, kierując wzrok w stronę nieznajomej – wcale nie świadczy o kondycji.

– Czyżby? – niedowierzała Putiatina. Gdy Rymsza potwierdził, zażartowała: – I może jest niebezpieczny tak jak Czajkowski? Błatnoj, rozumiesz? – zwróciła się do współtowarzyszki i zaczęła się śmiać.

– Oj, Rymsza, Rymsza. Tobie znowu psoty w głowie. Ta kobieta – pokazała na Żydówkę – jest specjalistką od maszyn górniczych i wcale nie boi się błatnych i gwałcicieli. Nie musisz jej straszyć.

– Ja się nie boję?! – zaprotestowała nieznajoma – Ja bardzo się ich boję i nigdy nie chciałabym spotkać się z nimi.

Jest takie rosyjskie przysłowie: „Nie miej sto rublej, miej sto druziej”. „Nie miej stu rubli, miej stu przyjaciół” sprawdza się w każdych warunkach. W obozach większość narodowości starała się trzymać razem. W barakach tworzyły się narodowościowe grupy więźniów, którzy we wszystkich ważniejszych, dotyczących ich sprawach, konsultowali się z sobą, pomagali sobie, tworzyli – na ile to było możliwe – swoje subkultury charakteryzujące ich odrębne zachowania

Żeby nad losem swoim i bliskich nie lać łez, często bronili się dowcipem, śmiejąc się z byle czego. Obok zwykłego humoru i żartów w obozie jednak można było też spotkać się ze złośliwościami; z humorem złośliwym stanowiącym przejaw odwiecznych waśni narodowych i etnicznych

Wołogda to kraina słynąca z więzień i obozów oraz z bardzo surowej ich ochrony. Do tych, którzy pochodzili z tych terenów, Rosjanie zwracali się na przykład z dozą lekkiej pogardy: „Ty wałagockij konwoj!”. Stanowiło to odniesienie do powtarzanej z ust do ust opowieści dowodzącej, iż stamtąd wziął się sposób postępowania straży z więźniami podczas ich eskortowania do pracy. Podobno to wołogocki konwój ostrzegał: „Wałagockij konwoj żartować (szutit) nie lubi! Będziesz uciekał, to cię kula dogoni. Jak cię kula nie dogoni, to psa spuszczę! A jak cię pies nie złapie, to sam zdejmę łapcie, na bosaka w pogoń się puszczę i ode mnie już nie uciekniesz”.

Łapcie to były sandały z łyka. Tym którzy w nich chodzili przed dostaniem się do obozu, dokuczano nieraz: „Co ty tam wiesz? Ty tylko w łapciach chodziłeś. Idź, przepraw się przez Wołgę”.

Rzekomo – jak głosili wtajemniczeni – dwóch takich z Wołogdy chciało kiedyś przeprawić się przez matkę sowieckich rzek. Nie mieli jednak łódki, a i pływać nie potrafili. Znaleźli więc kloc drzewa, przyciągnęli go nad rzekę i postanowili przeprawić się na nim. Odważniejszy usiadł na klocu okrakiem, a drugi – dla bezpieczeństwa, żeby z niego nie spadł – zawiązał mu łykiem pod spodem nogi. Uczyniwszy to, odepchnął go od brzegu. Ledwie to jednak uczynił, ten hyc i obrócił się nogami do góry.

– Patrzcie, jaki chytry – zauważył ten na brzegu. – Ledwie łapcie zamoczył, a już na słońcu suszy. – Mało, że łapcie suszy – podpowiadali stojący na brzegu – ale jeszcze do tego ryby łowi.

cd.n.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko