czekając
gwiazdo
planeto
ziemio
tu życie
tam trwanie
tu czas wezbrany
tam wieczne milczenie
pośrodku – ja
ledwo punkt
draśnięty niewidzialną ręką
na malowidle nocy
w przelocie mgławic
czekam
na nienazwane
obliczanie
bezbłędne stąpanie czasu
dokąd zdąża
jakim prawem unieważnia
miłość
pragnienia
gniew
ból
wydaje się że stoi niemy
naprzeciw pędzących w otchłań
ale za tę pomyłkę w obliczeniach
drogo trzeba zapłacić
bo jednak idzie obok nas
pozornie obojętny
przyzywa
unosi
czas nieodwracalny
a może tylko pogłos
naszych przeczuć ciemniejących
jak pożegnalna plamka tchu
w powietrzu
jesienne rozmowy
nawołują
przez jemiołę nieustępliwie zieloną
w gałęziach drzew
przez szrony dymiące jesienią
przez pokruszony srebrny blask
z wnętrza ziemi
nad nimi rozrósł się
zatruty korzeń ciemności
więc przyzywam ich
oddalona
jeszcze obca choć najczulej bliska
przyzywam przez magię jemioły
przez listki szronu
przez tajemnicze świecenie obłoków
przez nagi chłód powietrza
chcę wierzyć w ciał półprzejrzystość
i w przezroczystość istnienia
zasnuci niepamięcią dają znak
że wszyscy powolnym krokiem
idziemy w głąb
i powracamy jak echo
umarłej błyskawicy
pośpiech
dokąd tak śpieszy się
ten świat
dlaczego wali pięściami
w obiecujący ścieg poranków
w ruiny wieczorów
po licho sieje zamęt
lub wiedzie krętym marszem po palecie ziemi
oszalałe mrówki
nieświadome celu
gdy nadmiar wiedzy staje się niewiedzą
dojrzałe słowo zamienia się w popiół
chóry śpiewają głuchym
i tylko w mrokach
ślepi jasno widzą
kto powstanie z klęczek
kiedy ślad naszych kroków
opasze się ościstym łańcuchem złudzenia
kto
mocą czyjej woli
czyim zawołaniem
meta
rozmowna czeluść czaszki
przypada do piachu
w oczodołach zamknięty
piorun przerażenia
nie osądzeni
czują płatki krwi
ulatujące w ciemność
trafiony ptak krzyczy w chaszczach
i strąca cierń bólu
śmierć dymi z wnętrza ziemi
nie ma zapomnienia
sobowtór tamtej chwili
czołga się
i rośnie
gotowy do biegu!
skowycze wiatr w przestrzeni
bezdroża
zgrzyt dziejów
a meta daleko
ciągle niedosiężna
Pamięci Wuja Władysława
(Starobielsk –Charków1940)
Beethoven – co w człowieku
drzewa
drzewa i leśne doliny i ren
za nimi kryją się rzeczy trwożne
jak ból serca
jak pożegnanie kogoś kto był obok
a teraz mija śmiertelne przełęcze
dźwięki pogód nieba
milczenie rozpaczy nieuchwytne w słowach
rozedrgany świat
oddalić się od nich w bezpieczne obszary
wypowiedzieć im posłuszeństwo
niech nie trzymają na smyczy
czym ten entuzjastyczny krzyk oswobodzenia
pochyleniem głowy?
do końca nie wiemy
uciekać od niego w samo wnętrze siebie
w potężne c-moll trwania
w muzykę nadziei
przerwać złudy samotność tęsknoty i lęki
drzewa uczą miłości
choć umilkł na zawsze ich kojący szum
więc powrócić do rzeczy imiona im nadać?
czy wciąż bezimienne
jak niewidzialne ptaki cisnąć w przestrzeń
unicestwić materię?
huczy marcowa burza śnieżna
grzmiąca nawałnica
znak uniesionej ręki zaciśniętej w pięść
może to los triumfalnie puka do bram świata
może wschodzi p r a w d a
lecz tego nie wiemy
w porę
może dość nazywania określania
nadawania pokracznych imion
drążenia pustych miejsc
czyżbyś chciał pożądliwym gestem dłoni
myślą nieopanowaną
powołać do istnienia inną Ziemię
choćby tylko we śnie
zapisać siebie w świętych księgach
po raz drugi
dreptać zwodniczą drogą
która zwie się nicość
gąbką słowa nie zmyjesz niewysłowionego
w poprzek stanie ci własny lęk
szybkim krokiem nadejdzie
przypadkowy dzień
może noc przekorna
i doganiaj wiatr w bezwietrznej pogodzie
kiedy już cię nie będzie
dość daremnych poszukiwań
opukiwania zmiennych prawd
próżności luster
kim chcesz być
tkwiąc w nienaprawialnym błędzie
lepiej zamilcz
krótka historia
wiersze jak zapach igliwia w lesie
zmieniał się tylko ich wątek
osnowa była mocna
najpierw brzęczał potok słów
które działały nasennie
wróżąc na przemian:
ciepło-zimno-ciepło
potem przyplątał się
głos rzeczywistości
krzyczał obco butnie
śmiertelnie
nie chciał zniknąć
w mrokach niepamięci
aż zazgrzytało wieloznaczne
zachrypnięte choć – zdawało się –
trwałe
wiersze jak kwitnący wrzos jesienią
gdy zamiera życie
strofy kalekie
osowiałe
nagle cała konstrukcja runęła
w koleinach mózgu
pojawił się niepewny cień
ledwie ślad czegoś
czy to ja?
nauczona doświadczeniem
słucham po nocach jego szeptu
drażniącego
ale wyraźnego:
co dalej?
odejście
już było po wszystkim
liście już krwawiły
lepką posoką
rozdroża wędrowały
raz w lewo
raz w prawo
to znowu donikąd
niepokój mnie przenikał
od stóp aż po włosy
smakowałem gorycz
przymierzałem śmierć
właśnie wtedy na chwilę
pojawił się błysk
nie wiem:
pierzchającego słońca
czy doznania siebie
o samowiedzo dogłębna
dotknął mnie śmiałą ręką
poczułem że żyłem
i teraz mogę odejść
z uśmiechem zwycięstwa
miejsce
zniknęły oczekiwania
nadzieje
widoki
nawet historia zapadnięta w czas
nawet matka
niosąca uśmiech
jak lustrzane światło
wszystko zniknęło
odeszło życie
odeszło zwątpienie
zostało miejsce gdzie w ostatniej chwili
zapalił się twój wzrok płomieniem
niemal dotykalnym
śmierć jest skuteczną wiedzą
także dla wątpiących
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl