Krystyna Konecka – Profesor Andrzej Strumiłło – „SAM OCEANEM I CZASEM”

0
2387
Prof. Andrzej Strumiłło w 1997. Fot. Krystyna Konecka

     W marcowym słońcu A.D. 2020 przejrzysty czerwony proporzec, raczej – feretron zwija się na wietrze, odsłaniając białe liternictwo: „Andrzej Strumiłło – malarstwo nowe”.

     NOWE. Za chwilę w salach Muzeum Podlaskiego zobaczę Twarze i Mandale, świeżo powstałe prace zaprzyjaźnionego „od wieków”, wciąż twórczego, 92-letniego Artysty z Maćkowej Rudy. Malarza i rzeźbiarza, fotografika i autora opracowań graficznych  mnóstwa książek, w tym własnych, także poetyckich, erudyty oraz animatora niezliczonych przedsięwzięć społeczno-kulturalnych.

     W geometrycznym porządku wypełniają przestrzeń identycznej wielkości kwadraty z centrycznie umieszczonymi kręgami: na przeciwległych ścianach – zestawy barwne, wzdłuż – po 20 biało-czarnych, każdy inny, na wielu zapis daty, nieodległej. Albo notka: „Czarina odchodzi – smutno”… Czarina? Jedna z najpiękniejszych arabskich klaczy ze stajni w Maćkowej Rudzie?… Praprawnuczka Mlechy, która pozowała niegdyś Juliuszowi Kossakowi… W dolnych salach Muzeum otwarto właśnie ekspozycję malarstwa Juliusza i Wojciecha Kossaków… Czas pożegnań? Wychodząc czytam umieszczone wprost na białej ścianie słowa Artysty, objaśniające istotę autorskiej interpretacji mandali:

     „In medio stat Veritas” – powiadali starożytni.
     Niektórzy jednak utrzymują, że środek jest wszędzie i nigdzie. Godząc się na to, skazujemy się na miliardy osi, wokół których będziemy krążyć. Dla innych środek jest jeden. To punkt koncentracji wszystkiego, miejsce ostateczne, konieczność spełniona, wartość najwyższa. Dla wielu środek mieści praprzyczynę wszystkiego – istotę boską. Mandala to sanskrycki termin, określający krąg magiczny, nimb, dysk, orbitę ciała niebieskiego. Mandala miała wyrażać metafizyczną strukturę świata. W samym środku koncentrycznej kompozycji umieszczano wizerunek bóstwa lub jego atrybut.
Mnie, człowiekowi niepewności, zwątpień i podejrzeń pozostaje tylko krąg czerni…”.

…Od ponad trzydziestu lat profesor Andrzej Strumiłło – nazywany przez wielu „człowiekiem renesansu”, przez poetę Stefana Maciejewskiego „kresowym Prometeuszem”, przez siebie samego „pielgrzymem z okiem otwartym”, a przez przyjaciela fotografika Wiktora Wołkowa „ostatnim mamutem epoki” – jest mieszkańcem Maćkowej Rudy idyllicznie rozpostartej nad Czarną Hańczą. Ten zielony azyl to odskocznia od spraw wielkiego świata, ale przede wszystkim gwarancja ciszy, spokoju i skupienia potrzebnego do pracy twórczej. Chcę przywołać jedno z wielu naszych spotkań (zatrzymanych na fotografiach oraz w kilkudziesięciu wycinkach prasowych na przestrzeni lat), z czasu szczególnego dla artysty, jubileuszowego. Wtedy, w roku 1997, z 70. rocznicą urodzin zbiegało się 50-lecie pracy twórczej. Dla wielu podopiecznych Muz to okres ostatecznego zamknięcia dorobku życia. Ale nie dla tego mieszkańca wioseczki nad rzeką. W warszawskim Muzeum Azji i Pacyfiku została równolegle otwarta ekspozycja retrospektywna, tylko niewielka zbiorów własnych prac, które zapełniają przestrzeń drewnianego dworku, przeznaczoną na pracownię. Nie, stąd Andrzej Strumiłło nie zamierza już nigdzie się przenosić.

     …Dzień zaczyna się od palenia w piecach. Drewnem z własnego lasu. Trzeba też nakarmić i napoić konie. Potem można by przejść do pracowni, ale właśnie zepsuła się pompa, smok nie ciągnie, bo w studni mało wody, czy też się zwyczajnie zapowietrzył, więc należy rozebrać. Albo, jak dzisiaj, przyjadą goście. Albo zaraz po rozpaleniu ognia w piecach trzeba wyruszyć z Maćkowej Rudy w Polskę.

     Profesor twierdzi, że spotkania to kontynuacja uczestnictwa w gremiach stołecznych, spotęgowanego jego międzynarodową, ONZ-owską praktyką (kiedy w latach 1982-84 kierował Graphic Presentation Unit przy Sekretariacie Generalnym).Także lat prowadzenia wykładów z malarstwa i historii sztuki na kilku uczelniach. Ale nawet jeżeli dzisiaj mają charakter formalno-symboliczny, warto spotkać się z tak zacnymi ludźmi, jak prof. Geysztor czy prof. Kłoczowski. Z równą uwagą artysta traktuje okolicznych mieszkańców i  dzieciaki z Suwalszczyzny, dla których wymyślił konkurs i wystawę „Portret dziko żyjącej zwierzyny”.

      Z okien drewnianego dworku w Maćkowej Rudzie widać połyskujący nurt zakola Czarnej Hańczy, łączącej jezioro Wigry z Niemnem na Białorusi. Gospodarz cytuje etnografa Jakubowskiego, który określiłby budowlę jako „chałupa podlaska, szerokofrontowa, asymetryczna, z dachem naczółkowym”.

     – Budynek był w bardzo kiepskim stanie – wspomina. – Powiększyłem go więcej niż dwukrotnie, podporządkowując architekturę rosnącym lipom. Teraz jest asymetryczny z drugiej strony. Przypomina drewniany statek. Może arkę.

     Wydaje się, że stoi od prawieków. Liczne zabudowania, otoczone białym murem wspartym na kamieniach, zamknięte wrota, wszystko to sprawia wrażenie solidnie chronionego szlacheckiego zaścianka. – Do sforsowania – żartuje gospodarz. – To dom otwarty.

     Zawsze tęsknił do takiego idyllicznego krajobrazu, przypominającego zamierzchły czas dzieciństwa.

     – Urodziłem się w Wilnie. Dzieciństwo i młodość, przyspieszoną przez wojnę, spędziłem w Święcianach na Wileńszczyźnie i na Nowogródczyźnie. Po wielu wędrówkach po Polsce i świecie, po dwuletnim pobycie na Manhattanie, zatoczywszy wielki krąg, przyjechałem tutaj, nad Czarną Hańczę. Myślę, że tak się i skończy.

     Suwalszczyzna ze swoimi urokliwymi, łagodnymi pejzażami przypomina przyrodę Wileńszczyzny. Ten sam spokój, magiczna cisza, nostalgia i serdeczna otwartość ludzi. Dom wśród drzew jest dobrze widoczny od strony rzeki. Strzegą posesji granitowe głazy ułożone w krąg pod leciwym modrzewiem. Niezmierzone ich bogactwo znajduje się w najbliższym otoczeniu. W latach 90. będą zjeżdżać się tu rzeźbiarze ze świata na letnie plenery INTEGRART, będące kontynuacją wcześniejszych takich imprez w Niemczech. To wtedy o zacieśniającej się współpracy i przyjaźni z profesorem rozmawiałam z twórcą Ośrodka Pogranicze w Sejnach, Krzysztofem Czyżewskim, który dotychczas gości prof. Strumiłłę na spotkaniach w swojej, sławnej w świecie, siedzibie.

     Kamienie przed dworkiem układał sam gospodarz. Sam również zaprojektował wnętrze swojej „arki” i całe otoczenie. Katarzyna i Jerzy Samusikowie (z którymi także odwiedzałam Maćkową Rudę) w swojej publikacji pt. „Dwory i pałace Polski północno-wschodniej” przywołują słowa profesora o zgromadzonych pod osikowym wiórowym dachem pamiątkach: „…okruchy materii przeróżnej z dalekich wędrówek: trochę kamieni z Himalajów, Gobi, Ziemi Świętej; trochę sztuki, kilka zasuszonych roślin; dzienniki, fotografie, negatywy i szkice; przypadkowy, ale pożyteczny na wsi księgozbiór; dyplomy zbędne i odznaczenia kurzem okryte; szpargały bibliograficzne; trochę rodzinnych relikwii: listy Ojca umierającego na katordze, fotografie Mamy z lat pierwszej wojny światowej – w białej koronkowej sukience – wykonane w Moskwie; rysunki naszych dzieci, wiersze do Danusi, broń pięknie grawerowaną przez syna; nagrania muzyki, którą Norwid umieściłby pomiędzy Azją a niebem…”.

     Mama, Kazimiera. Ojciec, Rafał. Zamordowany w sowieckim Kotłasie. Była szansa na ocalenie. Kuzyn profesora, mieszkający w Zielonej Górze poeta i dziennikarz Henryk Szylkin, syn fotografa z Ziemi Święciańskiej, wydał, m.in. z ocalałymi zdjęciami ojca i dokumentami, album pt. „Wileńszczyzna w obiektywie”. Jest tu rosyjskojęzyczne „świadectwo zgonu Rafała Strumiłło – Pietraszkiewicza (zmarł 20 grudnia 1945 roku) wystawione przez sowieckie władze więzienne w Łazarecie nr 2 w miejscowości Kotłas koło Komi”. Pod spodem – „Odpowiedź Generalnego Pełnomocnika Rządu R.P. na pismo pani Kazimiery Strumiłło – Pietraszkiewicz z dnia 21 września 1945 roku w sprawie zwolnienia jej męża z więzienia”. Odpowiedź nosi datę …13.IV.46. Pół roku po otrzymaniu pisma z błagalną prośbą żony…

     Tamten czas, tamte Osoby. Głęboko w sercu. W swojej „Jesiennej księdze losu” z 2008 r. Henryk Szylkin zamieścił – obok korespondencji m.in. od Czesława Miłosza i kardynała Henryka Gulbinowicza, także list od krewniaka, przysłany w roku 1997, kiedy powstawał album o Szylkinie – seniorze, tym od wileńskich fotografii: „Jestem jak zawsze pełen podziwu i uznania dla Twojej aktywności na rzecz naszej dawnej Małej Ojczyzny nad Żejmianą (…). To takie piękne  kiedy synowie pamiętają o swoich Ojcach i ratują ich pamięć, którą czasy okrutne starały się zatrzeć. Bardzo bym prosił o album „Nasz Ojciec”, jak będzie gotowy. Zawsze zapraszam Cię i Twoich towarzyszy podróży do M.R.  Z Wigier do mnie tylko 5 km dobrej drogi. W klasztorze każdy wskaże jak jechać. Czekam (…). Uścisk dłoni. Andrzej Strumiłło”.
 
      Na pytanie, dlaczego zamieszkał właśnie tutaj, profesor odpowiada, że przecież człowiek gdzieś musi być. I nie jest istotne, gdzie się znajduje, lecz – kim jest. Od siebie samego i tak się nie ucieknie. To miejsce nie jest przecież spokojnym azylem czy wieżą z kości słoniowej. Gospodarz, który przemierzył znaczną część kuli ziemskiej w swoich artystycznych wędrówkach, nie musi już penetrować świata. To świat przychodzi do niego.

  – Ten dom odwiedza bardzo wielu ciekawych i zacnych ludzi – podkreśla. – Był tu znakomity obywatel Rzeczypospolitej, pan Ryszard Kaczorowski z rodziną. Bywali nobliści. Był Miłosz i Venclowa ze strony Litwy.
     I Tadeusz Łomnicki, i Tadeusz Różewicz, który przez tydzień gościł w spartańsko urządzonym pokoiku w podwórzu.
     – Jednego lata naliczyłem ponad 500 gości z 13 krajów, z Japonią włącznie. A ja już nie mam czasu jeździć. Muszę mieć możliwość podsumowania na finiszu moich doświadczeń, wyciągnięcia pewnych wniosków z życia.

     Za oknami tamtego roku listopad i deszcz. Żona profesora, pani Danuta, jest w stolicy. Na stole gospodarz – jubilat stawia kawę i jeszcze coś na rozgrzewkę. Na kolana gościom włazi jedenastoletni pies Graf z mordką pokaleczoną przez borsuki. Czarna charcica Galicja życzliwa, ale z dystansem. W przestronnej, ciepłej kuchni dominuje ogromny piec z białych kafli, gdzie wszyscy najbardziej lubią przebywać. Profesor Strumiłło zaprojektował go zgodnie z miejscowymi wzorami, uwzględniając wszystkie funkcje użytkowe. Poza czterofajerkowym paleniskiem jest duchówka oraz piec chlebowy. Sprawny, bo sam projektant wypiekał w nim chleb z własnego żyta. Tuż przy podłodze, z boku znalazła się tzw. pieczurka. Dawniej chłopi litewscy i białoruscy trzymali w niej zimą kury z kurczakami. O rozległym miejscu nad pieczurką gospodarz mówi, że to „leżanka do wygrzewania korzonków na starość”, a jeszcze wyżej jest wykaflowany gzyms, gdzie „można by posadzić bose wnuki, jak drzewiej bywało”.

     Z pracowni w sąsiedztwie roztacza się widok na Czarną Hańczę i zupełnie blisko – na prywatne „Stonehenge”, tę kamienną salę pod otwartym niebem z ułożonych 12 głazów w kręgu i jednym pośrodku. Bliżej – ogromny pionowy kamień, gdzie odprawiali msze franciszkanie, misjonarze z Boliwii.
     – Ludzie mieszkali w tym miejscu od bardzo dawna – przypomina Andrzej Strumiłło. – Najstarszy obiekt, krzemienny okrągły nóż, archeolodzy określają na dziesięć tysięcy lat, czyli z okresu łowców reniferów. Mam wykopaliska od paleolitu, neolitu, wczesnego średniowiecza, średniowiecza, czasów jaćwieskich do nowożytnych, potwierdzające ciągłość osadnictwa na tym terenie. Część eksponatów stąd ma Muzeum Etnograficzne, Prehistoryczne oraz Muzeum Okręgowe w Suwałkach.

     Rozmowa o przeszłości i sztuce kończy się, kiedy trzeba wyjść do stajni. Profesor Strumiłło często zaczyna dzień od nakarmienia i napojenia swoich arabów. Tuż za dworkiem wzniesione zostały stajnie, solidne białe obiekty, widoczne z daleka od strony drogi zza równie solidnego ogrodzenia z kamieni. Jest jeszcze wozownia i spichlerzyk. Niewiarygodne gospodarstwo artysty, który światowe gremia, ONZ-ety i wiele innych atrakcji zamienił na kameralność sielskiego żywota.

     W pachnącej sianem stajni wychylają się ze swoich „okien” cztery końskie głowy. Trójka źrebaków arabów czystej krwi to równolatki, urodzone tego samego dnia, 13 marca. Fakt, że klacze miały się źrebić w krótkich odstępach czasu. Ale kiedy w ich stajni pojawił się wspaniały Gabaryt (ogier z Janowa, międzynarodowy czempion), klacze – mówi profesor Strumiłło – jak na komendę, w tej hormonalnej aurze wszystkie trzy się wyźrebiły.

     Jeszcze o swoich podopiecznych.
     – Koń jest zwierzęciem, które tutaj dominuje. Mam dwadzieścia kilka hektarów z lasem, łąką i polem. Ta ziemia musi funkcjonować. Ale nie będę zajmował się hodowlą, bo – chociaż jestem wieloletnim myśliwym – to mam obiekcje, czy hodowla stoi na wyższym etycznie poziomie niż łowiectwo. Nie mogę hodować niczego, co byłoby zarżnięte i zjedzone, wolę zajmować się końmi. Koń jest tak pięknym zwierzęciem, to żywa rzeźba. Obserwowanie jak się rodzi, rozwija, co wyjdzie z tego źrebaka, jak się zachowują klacze, ogiery, i krycie, i dobieranie, i trening, i psychologia tego zwierzęcia – jest to znakomite wzbogacanie życia.

     Na stole w pracowni sterty materiałów do tematu o kształtowaniu się postaci zwierzęcej w różnych epokach i mitach. Osobno – do katalogu na kolejne wystawy. Będzie ich wiele: w Wilnie, Warszawie, Wiedniu, również w Białymstoku, Suwałkach i Łomży. W stertach szkicowników tysiące kolaży, zapisków, notacji, pierwsza projekcja myśli – zbiory na zupełnie odrębną ekspozycję.

     – Czas biegnie szybko. Człowiek ma możliwość zrobienia tylko notatki czy zapisu konceptualnego i nie jest w stanie już więcej zrealizować – mówi artysta. – Ale nie chciałby, żeby ślad jego myśli, jego wyobraźni zaginął.
     Oparte o ścianę dawne obrazy z cyklu „Stosy”. Większość rozproszona po świecie. Olej z Nowego Jorku z serii „Okna”. Ogromne, zagruntowane płótna na blejtramach czekają.

   Profesor mówił pod koniec XX wieku:
     – Ostatnio pasjonuję się tematem dwoistości natury ludzkiej. Wielorakości człowieka w jednym, zawierającego w sobie masę wcieleń, odmian, aspektów. W uproszczeniu – może być stary i młody jednocześnie. Dobry i zły. Żywy i martwy. Może być kobietą i mężczyzną. Jedną nogą w starożytności czy prehistorii, a drugą wychodzący w przyszłość. Chciałbym, żeby oprócz programu literacko-filozoficznego moje nowe prace zawierały również jakąś wartość plastyczną.

     Drzwi w sosnowej szafie zwracają uwagę ciemnymi płaskorzeźbami. Zrobił ją miejscowy stolarz Zdzisław Świacki „spod lasu” (zwany tak dla odróżnienia od imiennika). Świerkowe ozdoby mają swoją historię. Były to, zrobione przez staroobrzędowców, płyciny w drzwiach domu we wsi Wodziłki. Drzwi miały „zagrać” w filmie Tadeusza Konwickiego „Dolina Issy”, czyli… spłonąć wraz z domem Baltazara.

     – Kiedy zobaczyłem, że ten dom ma drzwi z pięknym drewnianym reliefem i z patyną czasu, zrobiło mi się ich żal – opowiada właściciel niezwykłego mebla. – Zdjąłem je, położyłem na bagażnik samochodu i przywiozłem tutaj. Z płycin, które udało się uratować, pan Zdzisław zrobił szafę.

     Niskie szafy w głębi rozległej pracowni kryją książki autorstwa profesora lub takie, w których pisano o nim. Katalogi ważniejszych wystaw, w tym z „Zachęty” z lat 70-tych. Ilustrowane osobiście książki dla dorosłych i dla dzieci. Przysłany z Anglii reprint „People on the Bridge” – „Ludzi na moście” Wisławy Szymborskiej w graficznym (bezinteresownym) opracowaniu profesora. Tylko dodano na okładce „Nobel Prize Winner 1996”.

     – Zamieszczone tu moje rysunki nie były robione specjalnie dla Szymborskiej – wspomina artysta. – Na prośbę wydawcy wybrałem takie, które pasowałyby do atmosfery tej poezji, do jej jak gdyby – skromnej powagi, a jednocześnie były proste, elementarne w swoich formach.

     Dochodzę do wniosku, że nie ma bardziej uważnego, wnikliwego czytelnika poezji od jej ilustratora, od autora graficznej szaty książki. On czyta „bardziej”. Są na półkach antologie poezji z Rosji, Uzbekistanu, Gruzji, Armenii. Książka „Moje” (Słowa. Obrazy) – wiersze i ilustracje, która ukazała się w Wydawnictwie Literackim. Tryptyk ekologiczny – wspaniałe, nagrodzone w Białymstoku albumy o Parkach Narodowych: Mazurskim, Suwalskim i Wigierskim. Profesor ma szczególną słabość do Wigier (do czego zresztą nie ma). Tutaj w klasztorze przez dwadzieścia lat organizował spotkania ze sztuką i przyrodą, czego konsekwencją stały się Supraskie Spotkania z Naturą i Sztuką UROCZYSKO w Supraślu. Jest jedyny podówczas album z wojaży azjatyckich.

     – Nie mam siły, żeby zrobić osobiste albumy o Mongolii, Chinach czy Indiach. Zrobiłem tylko ten o Nepalu. Motta są bardzo fajne. To w ogóle specjalny rodzaj twórczości, wypisy z moich lektur. Świadczą o tym, jak różnorodny, rozdarty, konfliktowy i paradoksalny jest świat. Wśród jakich wirów i burz przychodzi człowiekowi się poruszać, szczególnie jeżeli myśli, czyta, ogląda i słucha innych.

      Pozycje innych autorów, w opracowaniu graficznym Andrzeja Strumiłły. Jego ilustracje na okładkach książek zaprzyjaźnionego dziennikarza i poety, wieloletniego prezesa Oddziału Związku Literatów Polskich w Zielonej Górze, Eugeniusza Kurzawy. Przyjaźń z nim i jego żoną Lidią to przygoda, warta osobnej opowieści, o czym myślałam wielokrotnie, goszcząc w ich „ogrodzie sztuk”, w Wilkanowie pod Zieloną Górą. W Zeszycie nr 2 serii Zeszytów bibliograficznych ZLP Oddział Zielona Góra – w rozmowie z Beatą Patrycją Klary – Eugeniusz Kurzawa wspominając niezapomnianych przyjaciół z zamieszkiwania przez dekadę (1980 – 91) na północnym wschodzie i aktywnej działalności kulturotwórczej – wspomina w sposób szczególny profesora.

      „…jest to postać pomnikowa wręcz. Renesansowa. Grafik, rysownik, malarz, poeta, podróżnik po całym świecie, hodowca koni arabów. Znamy się od 39 lat z hakiem. Wciąż bywam u niego. Projektował okładki do  kilku moich zbiorów wierszy, a ja parę lat wstecz redagowałem jego dzienniki pr. „Factum est”.

     Strumiłło był komisarzem corocznych seminariów pn. „Kultura i środowisko” w byłym klasztorze kamedulskim nad Wigrami. Po latach wydaliśmy o tym wydarzeniu wspólnie książkę pod takim tytułem. Na te spotkania – zawsze we wrześniu – zjeżdżała przez 20 lat, od 1977 roku począwszy, elita kulturalna kraju i wielu ludzi z zagranicy. Nie tylko artyści. Uczeni, zwłaszcza ekolodzy, ale i politycy nowego rzutu, architekci, ekonomiści, pisarze. Mieszkałem z nimi – rok w rok – przez dwa tygodnie w tymże klasztorze, jadałem śniadania, obiady i kolacje, i cały czas dyskutowaliśmy. Bez koturnów i tytułomanii.   

 I jeszcze:     „…gdy się siedzi koło Strumiłły to człowiek autentycznie czuje, że musi coś robić, tworzyć. Płyną do ciebie fluidy, w które ja… nie wierzę. Ale czuję je, bo gdy wyjeżdżam po całym dniu z jego Maćkowej Rudy nad Czarną Hańczą to tańczą myśli, chce się pisać, działać, przestawiać bryłę świata”.

     Lidia Kurzawa, wywodząca się z Suwalszczyzny absolwentka białostockiego wydziału lalkarskiego PWST w Warszawie, związana z Białostockim Teatrem Lalek, artystka rzeźbiąca w utwardzonym płótnie wspaniałe trójwymiarowe, uduchowione anioły. Prezentowała je m.in. w suwalskiej Galerii Agaty i Piotra Szeligów na wspólnej z profesorem Strumiłłą ekspozycji, pokazującym podówczas serię końskich głów. Wydała także kilka kalendarzy ze swoimi aniołami – w opracowaniu graficznym Andrzeja Strumiłły. Ilekroć odwiedza rodzinne strony, nie zapomina o dworku nad Czarną Hańczą. – Zawsze mam taki rytm: odwiedzić Krzysztofa Raua w Zuśnie, koleżanki, profesora Strumiłłę w Maćkowej Rudzie – mówi. Słówko o przyjacielu: – Jak maluje w pracowni, to piórkiem, ale tak jakby się spieszył. Nie używa sztalug, pracuje nad stołem.
Fotografia, którą Lidia Kurzawa podarowała do tego tekstu, pochodzi z grudnia 2019 roku. Kiedy rozmawiałyśmy telefonicznie 17 marca 2020 r. właśnie stała przed wejściem do dworku w Maćkowej Rudzie…

     Na moich półkach – albumy fotograficzne przyjaciela profesora, Wiktora Wołkowa, każdy zrealizowany wspólnie. Z roku 1984 – po prostu „Wołkow” – według koncepcji i w opracowaniu graficznym Anny i Andrzeja Strumiłło, złożony z impresji fotograficznych artysty i tekstowych Edwarda Redlińskiego. Kolejny – monumentalna, pełna majestatu „Biebrza”. Andrzej Strumiłło, autor koncepcji i opracowania albumu, do którego dokonał wyboru blisko 150 barwnych zdjęć z trzydziestoletniego dorobku fotografika, napisał w tekście wprowadzającym, iż Wołkow wędrując „…przez rozlewiska, grądy, łąki i wsie nadbiebrzańskie, spływając nurtem rzeki, latając nad nią w różnych porach roku, pięknie i prosto widzi…”. Trzeci wspólny album (z tekstami Sokrata Janowicza i Ewy Pierożnikow) to „Podlasie. Supraśl. Puszcza”, który pojawił się w roku 2005 pod skrzydłami białostockiego Instytutu Wydawniczego Kreator, kilka lat przed śmiercią Wiktora Wołkowa. Artysta pozostał we wspomnieniach wspólnych wyjazdów do Maćkowej Rudy, na zdjęciach w pracowni profesora czy w swoim domu w Supraślu, przy kominku…

     Sięgam po „Odwitania z Suwalszczyzną” Leszka Aleksandra Moczulskiego z 1989 r. – książka według koncepcji i pod redakcją Zbigniewa Fałtynowicza, w opracowaniu graficznym i zilustrowana specjalnie przygotowanymi drzeworytami prof. Andrzeja Strumiłły. Inny suwalski poeta, Stefan Maciejewski w swoim przewodniku ilustrowanym z 1998 r. pt. „Wigry”, obok naszych wierszy zamieścił i swój, dedykowany „Panu Andrzejowi Strumille”:

…Pozostaniesz zawieszony
między ziemią a niebem
aby doświadczyć męki
kresowego Prometeusza
skowanego zakolem Czarnej Hańczy

     Poezja. To, co podskórnie pulsuje w każdym zamyśle, każdym działaniu artysty. Zbiorów wierszy samego profesora jest kilka, katalogów wystaw, projektów, opracowań cudzego dorobku – nieskończenie wiele. Spisać wszystko w niewielkim tekście jest niepodobieństwem. Pewien „koncentrat” opracowano w polsko – białoruskim katalogu prac scenograficznych „Teatralia” z roku 2015, wydanym przez Muzeum Podlaskie. To samo, które hołubi działalność artystyczną Andrzeja Strumiłły od dziesięcioleci. Które z okazji… 90 rocznicy urodzin uhonorowało twórcę całym rokiem prezentacji jego dorobku w różnych formach, zamykając ten etap ekspozycją pn. „Andrzej Strumiłło. Malarstwo i rysunek. Dziennik A4”.

     W „Teatraliach”, sygnowanych na okładce charakterystycznymi inicjałami „as”, zamieszczono na wstępie słowa artysty z katalogu „Zachęta” z 1976 roku (gdyż wciąż pozostają aktualne). Przywołując liczne nazwiska najsłynniejszych ludzi teatru oraz bohaterów dramatów, do których tworzył scenografie, prof. Strumiłło podkreślił, iż wszyscy oni „…byli dla mnie cennym doświadczeniem zawodowym przydatnym później gdzie indziej; pozwolili obserwować styk słowa i obrazu, rozumieć to, co zawarte jest pomiędzy nimi i co je łączy”.

     Tu właśnie znalazły się m.in. projekty scenograficzne monumentalnych lalek i postaci do „Ptaków” Arystofanesa, których premierę oglądaliśmy z zapartym tchem na plenerowej scenie Teatru Dramatycznego im. Al. Węgierki w żwirowni w Ogrodniczkach – w czerwcu 1998 roku. Tak sfinalizowano coroczne Supraskie Spotkania z Naturą i Sztuką UROCZYSKO, których jednym z inicjatorów, organizatorów i stałych uczestników był właśnie profesor Andrzej Strumiłło. Mógł zatrzymać się, odetchnąć. Albo zaprzestać… Ale – gdzie tam. Po dłuższym czasie, w roku 2005 spotkaliśmy się znowu w białostockim Teatrze Dramatycznym podczas premiery „Wiśniowego sadu” Antoniego Czechowa – autor scenografii do sztuki, Andrzej Strumiłło i autorka fotograficznej ekspozycji w teatralnym foyer, poświęconej dramatopisarzowi Williamowi Szekspirowi… Co u profesora? Nieustający apetyt na życie…

     Osiem lat wcześniej w tak zatytułowanym tekście – relacji z kolejnej mojej wizyty w Maćkowej Rudzie, siedząc z żoną w pobliżu pieca – artysta zwierzał się:

     – Jestem gotów do odejścia, co też jest optymistyczne, ale nie chcę odchodzić.

     To wtedy, jak zwykle częstując gości „czym chata bogata”, wprost na blacie kuchennego stołu obok słoików domowych konfitur, ułożył efektowny półokrąg z bułek. Wtedy, i wcześniej, i później, zawsze było wiadomo, że ze świecą szukać bardziej gościnnego, serdecznego gospodarza… Bardziej otwartego na innych, empatycznego…

     W zupełnie magiczny sposób łącząc codzienną krzątaninę na swojej posesji, przez lata udostępniał ją profesor Strumiłło na międzynarodowe letnie plenery INTEGRART, organizowane przez Okręg Warszawski ZPAP. – Mam zaszczyt – witał tradycyjnie rzeźbiarzy głosem archaicznego dzwonu (i serwując osobiście coś na rozgrzewkę) – gościć państwa pod, chciałem powiedzieć, swoim dachem. Ale w gruncie rzeczy pod wspólnym niebem. Ten plener jest kontynuacją pięknej myśli integracji przez sztukę.

     W reportażach „Posłuszny granit” (1997) i „Kamień na kamieniu” (1998) w „Gazecie Współczesnej” zapisałam, wtórujące tym słowom entuzjastyczne refleksje wielu uczestników plenerów z Litwy, Niemiec, Korei Południowej i Polski – o naturze granitu i pirytu, o klimatach tych międzynarodowych spotkań, o ich gospodarzu….

     Na kamiennym stole w kręgu „Stonehenge” nieodmiennie znajdowała się rzeźba Lopu Lamy z Nepalu. Owalny kamień zdobi ryt z tajemniczym liternictwem.

     – To emigrant tybetański, który obecnie mieszka w Katmandu, pod świątynią Swajambu Nat – opowiadał Andrzej Strumiłło w 1998 roku. – Był tu krótko, przejazdem. Na tym kamieniu wyrył mantrę „Om mani padme hum” , co w wolnym przekładzie znaczy „Bądź pozdrowiony kwiecie lotosu”. Jest to niejako symboliczny kamień, który bardzo poszerza zasięg naszego pleneru, o skalę sięgającą bardzo daleko poza Europę – i geograficznie, i cywilizacyjnie, i duchowo.

     Trudno określić stan ducha, kiedy po latach, w marcu A.D. 2020 dzieło Lopu Lamy oglądamy jako centralny punkt ekspozycji profesora Strumiłły w muzealnej sali z jego Mandalami…

     Obydwie dekady XXI wieku zaowocowały ilością dzieł, których wielu artystów nie zgromadzi przez całe życie. Książki – nie tylko w opracowaniu graficznym, ale też samodzielne twórcze projekty. „Factum est. Dzienniki 1978 – 2006” (STOPKA, 2015). Trzy znakomite pozycje, wydane przez białostocką Fundację Sąsiedzi: z roku 2017 „Tajga” i „Manhattan” oraz z 2018 – „Koń”. Artysta spotyka się z czytelnikami na dorocznych Międzynarodowych Targach Książki w Białymstoku, w stolicy (nie konia, a kota na dachu, pod księżycem, zdobywam od profesora w serii magnesów na stoisku Wydawnictwa Edyty Wittchen). W następny roku ukazał się album „Azja Sacrum” (Słowo/obraz/terytoria), a już w roku 2020 wydawnictwo ZNAK podarowało czytelnikom „Powidoki. Wiersze i zapiski z lat 1947 – 2019”, rekomendując tę błękitną księgę jako „…przejmujące ślady poszukiwań filozoficznych i religijnych, medytacje nad przemijaniem, bólem istnienia, teksty wyrastające z głębokiego przeżycia Psalmów, Apokalipsy, św. Augustyna, Paracelsusa, mistyków Wschodu”. Przy tym – mnóstwo działań niewymiernych, kontaktów i relacji z wieloma zaprzyjaźnionymi osobami.

     – Nasze drogi przecięły się dawno temu – mówi w marcu 2020 r. Janina Osewska, znakomita poetka z Augustowa. –  Dziś trudno określić kiedy, ale z pewnością był to XX w. Potem tych punktów stycznych było wiele. Wszystkie pamiętam. Najbardziej te nieformalne, w gościnnym domu w Maćkowej Rudzie przy herbacie, konfiturach i świecy. Andrzej Strumiłło opowiadał o swoich podróżach, spotkanych ludziach, przygodach i o najnowszych dokonaniach artystycznych. I czytał wiersze. Wielokrotnie bywaliśmy tam z poetą, Tadejem Karabowiczem. Świętowaliśmy niespieszne bycie i rozmowy o życiu. Woziłam tam swoich uczniów ze Szkolnego Klubu Turystycznego „Włóczykij”. Na tę okoliczność opracowałam trasę „Szlakiem artystów znad Czarnej Hańczy”. Potem zapraszałam tego człowieka renesansu do wymyślonej przeze mnie Kawiarenki Literackiej, gdzie opowiadał np. o fazach tworzenia cyklu prac do „Psalmów” w przekładzie Czesława Miłosza. Kiedy ogłoszono rok 2017 rokiem Andrzeja Strumiłły miałam przyjemność otwierać jego wystawę w Augustowie. Spotykaliśmy się na wielu wernisażach, promocjach i wystawach. Jego i moich. Ostatnio, 7 lutego 2020 r., podczas wernisażu wystawy pt. „Miejsca i ludzie”(Centrum Sztuki Współczesnej, Galerii Andrzeja Strumiłły). Gościł tam jako mój nauczyciel i kolega. Bywał też w zaciszu  domu na Kościuszki, gdzie smakował z upodobaniem własnej roboty wypieki. Ostatni obraz, jaki noszę w pamięci, to pochylona sylwetka wyłaniająca się na końcu alei prowadzącej do modrzewiowego dworu, jego „arkadii”. W niedzielę, 24 lutego 2020 r.

     W  “Factum est” profesor Andrzej Strumiłło zamieścił przed laty ważny wiersz:
 
Sam sterem i okrętem
Sam oceanem i czasem
Sam ponad światem
Sam sędzią i katem
 
I równie ważne słowa z drugiego:

…A i my rozsądni idący w górę
Obłędy innych na dnie prawdę tają
A w naszych prawdach obce ciało
Węgle wystygłe lub pustkę białą
Ukaże na szczycie światło przeraźliwe

     W domowych ramkach pod szkłem mam kremowy arkusz ze złotymi literami – to życzenia na rok 2000, ozdobione rysunkiem profesora, podpisane jak zawsze, odręcznie, piórkiem: Strumiłłowie. Parę lat wcześniej, ówczesny jubilat zwierzał się ze swego „apetytu na życie”. Na twórczość.

     – Jest znakomitym przykładem parcia do przodu – mówi o profesorze Andrzeju Strumille w marcu 2020 roku Lidia Kurzawa. – On nie odpuszcza. Popycha go do tego ten niezwykły charakter. Prawdziwy artysta nie ma spoczynku. On boi się spać, bo ma taką galopadę pomysłów. Bo mózg zawsze pracował na 200 procent. Planuje nadal.
 

Krystyna Konecka

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko