(nie)oswojeni
to właśnie ten jesienny czas
suchy wiatr od północy przynosi złe wieści
mówi o dzwonach ze stali i wyborze kwiatów
które ona lubiła kiedy jeszcze miała upodobania
(działkowy ogródek jak fototapeta w jej mieszkaniu
pełen herbacianych róż) trzeba to uszanować
z pod kościoła wyrusza ciąg lśniących samochodów
pakujemy się gdzie kto może. ciężkim dudnieniem
potwierdzamy swoją obecność
i jak oswojony kot szybko wracamy do ciepłego domu
otrząsając śnieg ze skórzanych butów (wiadomo
najdłużej zostają trudne w rozkładzie spinki i kawałki folii)
stary mężczyzna głośno płacze
Lustro widzi zbliżający się mrok
ale to tylko lustro. widzi lecz nie słyszy
a dzwon coraz bliżej straszy ptaka na balkonie
jest dość wolnej przestrzeni by rozpiął skrzydła
gdy nagle usłyszy metaliczny chrzęst niebieskich ziarenek
którego nie da się pozbyć. przemilczy krzyk zbierze włos
z podłogi. utka skórki czereśni jak zapas na drogę
kamienie wyobraźni trudno udźwignąć
gdzie się rozgrywa pośmiertny teatr?
dziś w przedsionku czyśćca czekam na ocalenie
jutro tam gdzie ptak nie dofrunie kret nie zrobi kopca
nigdzie?
On tu jest
niebieskie iskry zawsze pełzały pod podłogą
odsłaniając spalone miejsca resztki dopalanego knota świeczki
chciałam wiedzieć czy znikną jak zebrana do worka trawa
po skoszeniu. albo czerwony ulotny dym z komina Emitu
może gdy kryształki soli rozpuszczą się w oczach dziecka
ucichną odgłosy martwego morza
zawsze gdy patrzyłam w ciemną kulę nocy
kształt ojca pasował do przeszklonych drzwi
przechodziłam przez niego jak przez wodę
3.30 nie mogę spać. wpuszczam zimę
jak jasna pustka wołająca z głębi nocy: dbaj o sen
jej spokojny ton głosu prawie zapomniałam
ale nie dziś. dziś zmieliłam ciszę skrobiącą o szkło
razem pijemy kawę. ona dawno temu rzuciła palenie
mój dym gryzie w oczy wychodzi kącikami na zewnątrz
w czerwonej bluzce stoi w słońcu. lepi duży kotlet
nadziewa lekarstwem dla psa z nosówką
i zachłanny wzrok dzieci jęk smakowych kubków
teraz obie śmiejemy się do łez
jasność jasność. biel filiżanki
przemilcza co nie do powiedzenia
hałda śniegu żeby poczuć krew aż oślepną powieki
horyzont dryfuje za oknem. czas wracać siostro
Aż do końca wiara w człowieka
zakorzeniła się w nim niewiara
burza w głowie dawno ucichła. zrosły się rozdarcia
duszy nie ma. starał się objąć rozumem czego objąć się nie da
a teraz ziemi oddaje życie rzece wodę ludziom przywiązanie
ale co można zrobić wobec otchłani w którą wpada
biały kamyk. nic
na szpitalnym korytarzu półmrok. tylko tutaj lampa
burzy porządek nocy. tylko jedna cicha łza wsiąka w poduszkę
wytoczona jak armata
Zgorzelec, 2011
Anioł dostarcza listy
po drodze zajrzał do szpitala
pogładził włosy kobiet uśmiechał się niewinnie
wyszedł zostawiając zamknięte drzwi
biały fartuch sterylne rękawiczki
pierwszy oddech brak
za drżącym parawanem
powiedziałeś: będzie spał tysiąc lat
o zmartwychwstaniu
Nie zaproszę ich na
na zewnątrz trwa noc. powietrze sine
nie wierzy się latarni. wiecznie śni. trochę patrzy
na ślady w ścieżce rudy dom w którym mieszkali dziadkowie
skrzydła okien z blaszaną konewką. zardzewiały krajobraz
most zasypany ziemią
nie ma lepszej pory żeby tęsknić. każdy drut kolczasty
chce ryć ściany od wewnątrz przebić serce topoli
wielkie gdzie indziej śpiewa w trawie
tam kończy się łąka i oczy którymi nie patrzą
drętwy taniec. przecież w mroku się nie tańczy
Jeszcze raz zabiorę cię w sen
nieżywe wiosny czasem wypadają z rudych włosów
na rowerze mijamy wsie. w podwórkach już wstają psy
trzmiele czekają na słońce w zenicie. jesteś ciekawy myśli
schodzących z góry by je zdrapać z mojego zdjęcia
z budynku poczekalni słychać pociąg. nie znasz odległości
która łamie głowę. nie przeczuwasz soli w ustach
potem wcierając w piasek odbarwione ślady
a może wbrew nas i śpiącemu czasowi
ja na ramie Urala ty prędki jak wiatr budzić będziemy
senną wieczność: cztery kilometry w tę i z powrotem