Marek Sołtysik – Makumba nad Wisłą

0
1806
Michał Choromański, na rok przed śmiercią, w swoim mieszkaniu w bloku przy ul. Marszałkowskiej w Warszawie. Z archiwum autora [Marka Sołtysika]

            „Pada taki deszcz, a Michał chodzi i chodzi po Warszawie” – zwierzała się dziennikarzom Ruth Sorel pod koniec listopada 1957, kiedy Choromańscy na pokładzie „Batorego” wrócili do Polski po siedemnastoletniej tułaczce
            Jaką Warszawę zobaczył autor Zazdrości i medycyny? Czy była to jego Warszawa? To było inne miasto, inni w nim ludzie. Chociaż…? Hm, rzecz w tym przede wszystkim, że gdy wracamy po dłuższej nieobecności do własnego mieszkania, potrzebujemy czasu, żeby się oswoić ze znajomymi sprzętami. A tu? Do czego się wróciło? I prawie nikt nie czekał.
No, ale przecież z pokładu krakowskiego „Życia Literackiego” już jesienią 1956 roku przywoływał pisarza  dwudziestosześcioletni wówczas Zygmunt Greń[1].
            Ten esej jest jak machanie przyjaznej ręki do samotnego rozbitka. Albo inaczej: na takie dictum mógł już Choromański śmiało pakować swoje emigranckie walizki.
            W każdym razie nie tylko gest. Erudycyjne a lekkie, pięknie się skrzące inteligencją powitanie znakomitego pisarza.
            „Choromański był […] mistrzem dobrej kuchni. Od Francuzów wziął wspaniałą precyzję opisu, psychologii. Od Niemców – ich rozuzdany ekspresjonizm. I konkretnie: od Tomasza Manna – znakomite wyczucie sytuacji na pół patologicznych, w których dwakroć szybciej i dokładniej obnaża się człowiek. Węzłowa scena powieści – operacja – jest taką właśnie mannowską sceną. Tylko że brak jej jednej struny najważniejszej: tego wielkiego, ogólnego, trochę metafizycznego odnośnika filozoficznego, dla którego wydobycia i poznania sięgnął po pióro autor Czarodziejskiej góry. Bagatela!”
            „Choromański przemówił do współczesnych znakomitą techniką literacką, ekstraktem – jakby się dziś powiedziało – formalnej nowoczesności”.
            Greń podkreśla, że ostatniej wydanej przed wojną książce Choromańskiego – w Opowiadaniach dwuznacznych – jest dodatkowa wartość: tragizm.
                Niby banalna fabuła – zauważa Greń i dodaje: „Ta banalność: na niej przecież jedzie od piętnastu lat neorealizm włoski; i nie tylko w filmie, ale w literaturze.”

            No, już są państwo Choromańscy na pokładzie MS Batory… Powrót do Polski umożliwił pisarzowi znany wszystkim dzieciom Jan Brzechwa, który działał wówczas w ZAiKS. Dzięki zaś pośrednictwu Jana Gebethnera – przyjaciela i przez parę następnych lat agenta literackiego Choromańskiego – Wydawnictwo Poznańskie wznowiło (po raz pierwszy po wojnie!) Zazdrość i medycynę. Honorarium starczyło na podróż.
            Choromańscy zamieszkali początkowo w „Bristolu”. Potem, staraniem ówczesnego Związku Literatów Polskich[2], znaleziono dla nich przestronne mieszkanie w ocalałej kamienicy nieopodal Teatru Współczesnego. Pisarzowi i tancerce jakoś nie odpowiadał standard, nie było łatwo o fachowców, którzy mogliby doprowadzić do stanu używalności to miejsce po kimś, znowu, jak dotąd w świecie, o charakterze przejściowym. Nie docenili grubości murów, solidności przedwojennej stolarki. Zrezygnowali, prosząc o możliwość wyboru czego bardziej funkcjonalnego po prostu. W końcu przydzielono im dwupokojowe mieszkanie przy Marszałkowskiej. I to była ostatnia przystań.
            Nikt wcześniej tam nie mieszkał. Winda, jasno i schludnie. Nowe klamki i okna. Naprzeciw wciąż jeszcze Ogród Saski, a gdy spojrzeć w lewo – już, od dwóch lat w tym pejzażu, Pałac Kultury i Nauki.
            „Oto, jak go ujrzałem – postawny pan w słomkowym kapeluszu, wspierający się o lasce, o wyrazistych rysach poważnej twarzy, w której tkwiły oczy skłonne do filuternych błysków” – napisze później Jerzy Krzysztoń. Młodszy od Krzysztonia inny mistrz słowa, człowiek prawy Janusz Głowacki po raz pierwszy zobaczywszy Choromańskiego odniósł wrażenie, że kawiarnię w Domu Literatury przy Krakowskim przedmieściu odwiedził zamożny plantator kawy.
            Tu – trafił swój na swego. „Choromański był małomówny – dodaje Krzysztoń – w towarzystwie przeważnie milczał, ale bacznie przysłuchiwał się rozmowie, a jego nadzwyczaj spostrzegawcze oczy błyskały spod wpółprzymkniętych powiek. Ilekroć ujrzałem taki błysk, mówiłem sobie w duchu: «oho, pan Michał znów coś spostrzegł i sobie zapamięta». Pasjami lubił podpatrywać ludzi, ich słabostki, śmiesznostki, przywary. Potem niejeden z jego interlokutorów odnajdywał siebie w mistrzowsko skreślonej sylwetce[3]”.
            Michał Choromański wydaje pierwsze po wojnie, nowe książki: Prolegomena do wszelkich nauk hermetycznych, rzecz pisaną jeszcze w Kanadzie w roku 1950, mistrzowską formalnie, bardziej metaforycznie niż późniejsza dwutomowa powieść Głownictwo, moglitwa i praktykarze ukazująca podłoże dramatycznych przeżyć w Brazylii, oraz wybór dramatów Cztery sztuki bez znaczenia. Obie te książki ukazały się w Instytucie Wydawniczym PAX[4]. Pisarz ubolewał, że przeszły one właściwie bez echa… Tytuły, i to tak na dzień dobry, nie należały do zachęcających. A i PAX, który miał grono autorów czytelników o skrystalizowanych poglądach, niekoniecznie zabiegał o nagłośnienie dziwnie niezależnego pisarza

*

            PAX to nie było jego wydawnictwo, Choromański nie był autorem Instytutu PAX. Następne swoje książki wydawał już tylko w Wydawnictwie Poznańskim. I nie w Warszawie, gdzie zamieszkał, lecz w Poznaniu spotkał życzliwych mu ludzi. Siódma dekada XX wieku w Polsce to miedzy innym okres luk, i to w przedziwnych miejscach, w zaopatrzeniu rynku. Złamał nogę podczas pobytu na wakacjach w Ustroniu Morskim[5]. Szpital działał sprawnie, kość złożono, kończynę unieruchomiono w gipsie. Ale pacjent nie mógł zdobyć kul na nieswoim terenie. Telegraficzną prośbę o załatwienie drewnianych szczudeł (z podaniem rozmiarów) nadał nie do kogo innego, tylko właśnie do Wydawnictwa Poznańskiego[6]. I Wydawnictwo Poznańskie mu te kule wysłało.[7]

*

            W lokalu Wydawnictwa Poznańskiego, jak zresztą we wszystkich redakcjach, zdarzają się historie mrożące krew w żyłach. O postawnym panu wymachującym laską po ukazaniu się powieści Choromańskiego W rzecz wstąpić już tu wspominałem. Rzecz jest charakterystyczna. Z malowniczej mgławicy nagle wyłania się twarz skądsiś znajoma i sympatyczna widzowi – i błyskawicznie obrzucają ją… błotem, powiedzmy. To w tym najlepszym powojennym okresie twórczym – kiedy Choromański swobodnie zacierał granice między kreacją a mową faktów – z pasją modelując portret rozwydrzonej, migającej seksem panienki, ukazał ją czytelnikowi pod nazwiskiem, które było także jednym z członów nazwiska owego zacnego zakopiańczyka, który miał córkę z temperamentem i sam potrafił wyrżnąć lagą…
            Nowe książki Michała Choromańskiego, które ukazały się po wojnie w Wydawnictwie Poznańskim to: Szpital Czerwonego Krzyża (1959, powieść ukończona przed wojną); Kobieta i mężczyzna (1959, zbiór opowiadań skomponowany przez autora, w jego skład wchodzą wszystkie utwory z przedwojennego tomu Opowiadania dwuznaczne oraz rozproszone, drukowane podówczas w prasie); Memuary (1958 w „Przekroju” – wydanie książkowe, pośmiertne, 1976), opowiadania Warianty (1964); powieść Dygresje na temat kaloszy (1966); Schodami w górę, schodami w dół (1967, powieść niemal gotowa przed wojną, zabrana przez autora z Polski, zaginiona w niejasnych okolicznościach w Brazylii, rekonstruowana w Kanadzie, ukończona w Warszawie); W rzecz wstąpić (1968); Słowacki wysp tropikalnych (1969); Kotły Beethovenowskie (1970); Różowe krowy i szare scandalie (1970); Głownictwo, moglitwa i praktykarze (1971)… W dwa lata po śmierci pisarza ukazał się pochopnie ocenzurowany Miłosny atlas anatomiczny[8](1974), a w roku 1976 tom opowiadań Polowanie na Freuda. „Przekrój” zamieszczał spore fragmenty Powieści o muzyce, a „Miesięcznik Literacki” fragment Pejzaży wewnętrznych. Podczas pisania tej pasjonującej powieści zaskoczyła Choromańskiego śmierć.
            To wszystko w potwornym skrócie… Chrystus zdjęty z krzyża (Chrystus zmarły) pędzla Mantegny tak przedstawiony jest w genialnym skrócie perspektywicznym, że obraz robi wrażenie niesamowitego realizmu; na pierwszy jednak rzut oka obserwator dostrzega tylko głowę i stopy. Reszta, owszem, istnieje, lecz nie ona i dla malarza, i dla przedstawionej wizji jest najważniejsza. A jednak patrząc na ten obraz widz wie już wszystko to, co miał mu do przekazania twórca. W przypadku moich zmagań z tajemniczą postacią pisarza i z jego zagadkowym otoczeniem – i próbując rozwikłać szarady, które gotował nie tylko los – wiem, że wciąż jeszcze nie uzyskałem zamierzonego efektu. Przed trzydziestu pięciu laty, kiedy ukończyłem pierwszą wersję książki o moim pisarzu, przeczuwałem, że pewnie życia całego by trzeba, żeby w koniecznym skrócie ukazać portret artysty we wnętrzach, a także twórcę samego, w różnych sytuacjach, jako sztafaż rozlicznych egzotycznych pejzaży… teraz wiem, że wtedy miałem trochę racji: dziś wiem trochę więcej, doznawszy biedy, padając pod rzucanymi mi kłodami, z doświadczeniem nieszczęść i z traumą tragedii. To nie jest bez znaczenia, że praca Choromańskiego została przerwana brutalnie; śmierć go zaskoczyła przy pracy. To również nie jest dziwne, większość bowiem twórców pracowała intensywnie do końca – Dostojewski, który się schyli, chcąc podnieść z podłogi obsadkę; Matejko, który podczas malowania kolosalnej kompozycji usiłował przesunąć ciężki przedmiot służący za model; Władysław Aleksander Malecki, którego zastano zastygłego z paletą i pędzlami w ręku – dziwnym natomiast zbiegiem okoliczności, czy może zrządzeniem losu, może wydawać się to, że większość powieściowych kompozycji Michała Choromańskiego ma zakończenia tak zaskakujące, ze przywodzą one na myśl nagła śmierć.
            Przypadek? Siła magiczna? Subtelność profetycznych konstrukcji?
            W jednym z listów do Wydawnictwa Poznańskiego napisał, że pracuje jak mnich. To były słowa przeznaczone dla wydawcy; słowa człowieka, który w innym liście zabiegał, żeby mu sumę honorarium za książkę rozłożyć na raty i tak przesyłać co miesiąc przez rok, jak pensję.[9] Inaczej trudno byłoby wyżyć, zwłaszcza że Choromański nigdy nie miał zwyczaju gromadzenia pieniędzy. Po powrocie do Polski z chwilą przypływu większej gotówki kompletował stylowe meble. Resztę, gdy była, zwykł był zostawiać przy restauracyjnym stoliku. Lokali kiepskich nie uznawał. Tanich rzeczy także. Czytelnikom Memuarów dawał bardziej pastelowy obraz swojej pracowitości:
            „Trudno sobie wyobrazić, ile można napisać, wstając co dzień o szóstej rano. [Zapewne z obawy przed nawrotami bezsenności zmodyfikował tryb pracy, przedwojenne pisanie nocne uznając za szkodliwe dla organizmu]. Na stole rośnie kupka zapisanego papieru, i już w południe staje się dla mnie zupełnie jasnym, że nic, ale to nic więcej nie mam do powiedzenia”.
            Ale w tych samych Memuarach zdarzały się barwy ciemniejsze. Nie ponure, broń Boże, kto widział od licznego audytorium domagać się współczucia! – lecz jednak:
            „Teraz pies z kulawą nogą nie wie, kto to jest Choromański, jestem pomijany i kopany przy każdej okazji, sztuk moich na przykład żaden reżyser nie chce wziąć do ręki”. – A przed wojną? – „Panie Michale drogi, szanowny mistrzu! Drzwi wszystkich domów były otwarte przede mną na oścież, panny się uśmiechały, panowie z emfazą ściskali moją dłoń. Jednym słowem, byłem prawie tym samym, co obecnie Brzechwa”.
            Jest taka powieść Michała Choromańskiego, poniechana przez autora – maszynopis, który leży przede mną, urywa się na stronie setnej – będąca bodajże pałubą do ukończonej wiosną roku 1966 dużej powieści W rzecz wstąpić. Zarzucona powieść miała nosić tytuł Narodziny kaznodziei, pisana była dwa lub trzy lata po powrocie Choromańskiego z Kanady, kiedy twórca zdołał się już rozejrzeć i nadziwić zastaną rzeczywistością. Bohater tej powieści jest repatriantem, średnim pisarzem, który zasłynął przed wojną znakomitym dramatem, z który zdziwiony wtargnięciem weń dobra, obraca się, drobiąc delikatnymi, grzecznymi kroczkami, po ulicach i lokalach Warszawy, absolutnie nie mogąc się dopasować.
            Łatwo było odnaleźć autoportret Choromańskiego (stworzony – uwaga – nie z wyobraźni, nie ze zdjęcia, lecz z lustrzanego odbicia) w nie drukowanej dotychczas w całości najpierwszej jego rzeczy – w Powieści o muzyce – nie sprawia także specjalnych trudności odwinięcie woalu z postaci Niesobiedajskiego-obserwatora. Ciekawe, czy pisarz uznał, że Narodziny kaznodziei nie zapowiadają się na powieść udaną, czy też obawiał się, że realia i postacie w książce występujące zostaną ze szkodą dla niego niechybnie rozpoznane – i bez tego nękano go to anonimowymi, to głuchymi telefonami – dość że pracę nad tą powieścią z życia sfer literackich i artystycznych z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX w. przerwał. Zapewne jako twórca postąpił słusznie – z formy Narodzin kaznodziei wyszło po latach arcydzieło prozatorskie, którym jest (głupstwem byłoby w to wątpić) W rzecz wstąpić. Ale patrząc przez pryzmat obserwacji zawartych w nie dokończonej (być może zostawionej „na później”) powieści, spróbujmy ustalić, jaką Warszawę zobaczył Choromański i jakich ludzi:
            „Nie wiedział, że im stawał się lepszy, tym nieufniej odnosiło się doń otoczenie”.
            W mieszkaniu nowo wybudowanego, a już zdewastowanego domu. „Było tak ciasno, że wstrzymywali się od gestykulacji”[10].
            „Przypomniał sobie, że ilekroć panowie korzystali z jego łazienki, zawsze potem zastawał pokrywę mokrą. Było w tym coś… ogromnie się zdziwił… coś rozczulającego”.
            „Po powrocie do Kraju usiłował nawiązać na nowo przyjazne stosunki z kolegami po piórze. […] Okazało się, że o nawiązaniu jakiejkolwiek przyjaźni nie ma mowy. Pisarze żyli zwartą gromadką, nie dopuszczając do siebie nikogo, kto by nie grał w kierki! […] Tylko nieszczęśliwi lub chorzy mogli w ten sposób spędzać czas.
            Mowa tu oczywiście o wartościowych pisarzach, to oni każdą wolną chwile spędzali przy kierkach i Niesobiedajskiego bez ceregieli odepchnęli. Grafomani natomiast czyhali na niego, czekając tylko, kiedy wreszcie przestanie się cenić i przyłączy się do ich grona”.
            „Co mi się stało? Dlaczego mu podziękowałem? Od czasu powrotu do Kraju przestał w ogóle komukolwiek i za cokolwiek dziękować – żył jak wszyscy. Nie mógł zapomnieć zdziwionej i przerażonej z tego powodu twarzy lekarza”.
            „Grafoman Ciasnota, uchodzący za talent, nie należał do wrogów rządu. Właściwie takich wrogów wśród literatów było niewielu. Ale modnym było wówczas psioczyć przy każdej okazji. […] To, co mówił grafoman Ciasnota, było zaokrąglone, nawet wzorzyste, ale nic nie można było zrozumieć z tego, co mówił, zapraszano go przeto często do telewizji. […] Dobre stosunki między dyrektorami teatrów a grafomanem spowite były mgłą dyskrecji”.
            „Niesobiedajski twierdził, że każdą swoją znajomą pozna w ciemnościach po zapachu. Z początku nad tym ubolewał, potem się przyzwyczaił. Ale drzwi jego łazienki zawsze stały gościnnie otwarte”.
W domu pracy twórczej. „Co w tym nadzwyczajnego, mówiono, kto dzisiaj czego sobie nie przywłaszcza? I rzeczywiści, nie tylko książki, lecz i sztućce zabierano z kuchni, a pewien eseista wywiózł nawet z westybulu dwa dymyrlinowskie muzealne zydle. Nie warto wspominać o lampkach […], które znikały z pokojów wraz z gośćmi. Pani kierowniczka przywykła do tego stanu rzeczy i traktowała wszystkich piosenkarzy i pisarzy jako znajomych złodziei”.
            W tych dziwnych dla niego warszawskich i podwarszawskich realiach poczuł się Choromański tak bardzo wyobcowany, że rychło podjął decyzję powrotu do Kanady.
Trzeba spróbować sobie wyobrazić dojmującą samotność tego znękanego człowieka, który jakże mizerne widział szanse powtórnego wejścia do toczącego się dziwacznym dlań teraz nurtem („gra w kierki”) życia literackiego.
            Sporządził katalog swego bogatego, choć – jak już wcześniej wspomniałem – zdekompletowanego księgozbioru i 25 sierpnia 1958 roku uzyskał z Biblioteki Narodowej zgodę na wywiezienie książek za granicę.
Zaistniały jednakże przeszkody – i oto jednym z istotnych powodów decyzji o pozostaniu w Polsce okazał się niepodważalny zakaz wywiezienia do Kanady obrazów Stanisława Ignacego Witkiewicza i Rafała Malczewskiego, z którymi – w czasie jego siedemnastoletniej nieobecności zdeponowanymi, ocalałymi z wojennej i powojennej zawieruchy, a teraz odzyskanymi – nie mógłby się pisarz już rozstać. Tęsknił do nich… i tęsknił do Polski. Obrazy zastał w stanie nienaruszonym.

*

            Choromański zastrzegł sobie wyraźnie, aby w czasie kuracji w Wonieściu nikt go nie odwiedzał. I to był początek izolacji.
            Lew lizał rany, powiedzmy.
            Nikt prócz Ruth (i zapewne prócz tajnych służb, trudno się łudzić, że było inaczej) nie znał miejsca pobytu Choromańskiego. Kilka razy w tygodniu pisała do niego listy i na każdy otrzymywała wyczerpującą odpowiedź.

Ruth Sorel-Choromańska

JESTEM NA KURACJI STOP PRZYJAZD NIEWSKAZANY I NIEMOŻLIWY

            Kontakty z dawnymi kolegami… ach, o tym potem. W każdym razie próby spotkań, osobliwe reakcje i zachowania ludzi, których znał jako normalnych, tylko spotęgowały wyobcowanie, osamotnienie czy jak tam. Doprowadzony do stanu zagrażającego życiu zmuszony był leczyć – początkowo skutecznie – bezsenność i jej następstwa w sanatorium Wonieść w Kościanie, w Poznańskiem. W tej samej placówce wcześniej leczono poetę Władysława Broniewskiego, gdy nie widział sensu dalszego życia po śmierci córki[11]. Broniewskiego, zamroczonego nieszczęściem i alkoholem, wyprowadziły służby specjalne niemal wprost z pogrzebu we wrześniu 1954 roku, żeby poetę pod eskortą dostarczyć do Wonieścia. Choromański zjawił się w Wonieściu na własną prośbę – może inaczej: ze skierowaniem –  z początkiem stycznia 1959 roku.

            Pałac z początku XX wieku, pakowny, ozdobny, eklektyczny, mieścił (i mieści do dziś) sanatorium dla nerwowo chorych. Otoczony rozległym parkiem krajobrazowym, obiekt nie budzi smętnych skojarzeń. Michał Choromański z okien dwuosobowego pokoju na piętrze obserwuje pejzaż zamknięty w dali  grupą potężnych dębów. Bliżej, miedzy podjazdem a klombem, ktoś z personelu, opatulony, kobieta, mężczyzna, nie wiadomo, usiłuje odśnieżyć ławeczki, dodatkowo pokryte lodem.
            Po miesiącu pobytu w Wonieściu ma go odwiedzić żona. A informacja, że pozostanie tam przez dwa dni[12], wynika z listu, który odbiorca („drogi Michał”) jeszcze trzyma w rękach. „Poproś lekarza albo pielęgniarkę, żeby wysłali taksówkę na dworzec (Stare Bojanowo, w sobotę [31 stycznia 1959] rano)”.
            „Dzięki Bogu jestem znowu sama – pisze Ruth po wyjeździe dwudziestoletniego siostrzeńca męża, który bawiąc w Warszawie korzystał z gościny w pokoju wuja. – Zamknęła się na cztery spusty i mam przynajmniej spokój. W nocy budziły mnie hałasy i kto mógł mi zagwarantować, czy ktoś nie wtargnie do mojego pokoju? Potrzebuję całkowitego spokoju. Cały mój czas i siły pochłaniają przygotowania do występów”.
            Codziennie ćwiczy z akompaniatorem, świetnym pianistą Stanisławem Ursteinem, dyrygentem i pedagogiem, robiąc próby przed tournée po NRD, organizowanego przez PAGART. Przegląda stroje, notuje, co trzeba w nich zmienić lub uzupełnić. Wieczory spędza w domu, często wpadają na herbatę koleżanki z zaufanego grona. „Poza tym mam dużą bibliotekę [powróciła z depozytu, z Harendy], nie odczuwam przeto potrzeby przebywania z ludźmi”. W domu udziela lekcji niemieckiego (skarży się, że po zażyciu barbituranu[13] zapomniałaby o lekcjach, na szczęście o drugiej po południu obudził ją telefon), stara się wyprostować krętą drogę honorariów i tantiem męża.
            „Byłam w ZAiKS-ie i rozmawiałem z dyrektorem naczelnym Jastrzębcem[14]. Brzechwa[15] doradził mi, żebym tak zrobiła, ponieważ Gebethner[16] powiedział mi, że mu się należy 50%, co oznacza, że zawsze będzie brał 50% od każdej Twojej ksiązki. Potrzebujemy pieniędzy i nie możesz oddawać połowy swoich dochodów. Pisarz nie jest w stanie napisać aż tylu książek, by mógł pozwolić sobie na taką hojność. Podpisz to i wyślij do ZAiKS-u. Sa tam przecież po to, żeby załatwiać takie sprawy, a Ty będziesz miał spokój”.
            Dodaje, że świeżo wydane „Prolegomena…” zachwyciły znajomą, Joannę („zwłaszcza nastrój” – no, a przy tym w warstwie artystycznej, w konstrukcji, w kompozycji i w sensie rzetelności wykonania, miała ta mała powieść wszystkie cechy kandydatki do Nobla w tamtych, niezłych dla literatury latach), załącza list od Litki, siostry Michała, z Rabki, same niepokojące wieści, żywi się głównie pomarańczami, żeby schudnąć (jeszcze dwa miesiące do występów, a pięćdziesięcioletnia tancerka waży 136 funtów).
            Z jednej strony życzy sobie: „Byłabym niezmiernie rada widzieć Cię w lepszym zdrowiu, kiedy przyjadę za tydzień”, z drugiej – zawiadamiając, że kładzie się spać, bo „jest niedziela i nie ma co robić”, jakby mało było drobnych udręk dla obojga, zawiadamia: „Tylko sąsiedzi tłuką się jak zwykle. Pracują nawet w nocy i wbijają gwoździe w ściany”.
            „Kochana Ruthi – pisze „drogi Michał” 10 lutego 1959 roku – jutro pierwszy dzień leczenia insuliną. Czuję się nieźle i staram się o wszystkim zapomnieć (…) Nie przyjeżdżaj do Wonieścia, dopóki nie napiszę do Ciebie, to by mnie tylko denerowało…” – ale już kilka dni później, choć przechodzi na „drogą Ruthi”,  wyznaje: „Myślę o Tobie i kocham Cię bardzo, bardzo mocno. Było to bardzo mądre z Twojej strony, że przyjechałaś do Wonieścia”. Zawieziono go do szpitala w Śmiglu, gdzie chirurg musiał przeciąć dokuczliwy ropień powstały w sanatorium. Tego dnia obudził się cały mokry, był u doktora Buxakowskiego[17] na brydżu, słowo po słowie, dowiedział się, ze nie powinien chodzić na długie spacery (z Ruth, podczas jej odwiedzin, chodził) i dlatego przesiaduje głównie w oranżerii na parterze, wśród agaw przenoszonych tam z parku na zimę. Zdumiewają go prawie codzienne przerwy w dostawie prądu. Kontaktuje się z Ruth także telefonicznie. Wprawdzie za każdym razem notuje, ile zapłacił za rozmowę (rozbieżności rachunków: od 12 do 35 złotych), ale nie może sobie odmówić tej odrobiny… ciepła. „Byłem szczęśliwy ubiegłej nocy słysząc Twój głos – pisze – i nie wyczuwałem w nim niczego złego. Jednakże powinnaś pisać o wszystkim. Co z Twoim bólem?”.
            Toteż Ruth odpisuje: „Ćwiczyłam wczoraj z Ursteinem, jutro znowu to samo. Odczuwam tylko bardzo słaby ból, nawet nie warto o tym mówić, mam nadzieję, że Twój ból nie jest bardzo dokuczliwy! Powiedz lekarzowi o wszystkich swoich dolegliwościach dokładnie w ten sam sposób, jak piszesz o tym do mnie” – radzi 19 lutego 1959 roku i odsłania rąbek tajemnicy, której trochę więcej poznamy w ostatnich akapitach tej korespondencji: Choromański lubił grać w brydża, ale jakże odwykł, jak pozapominał przez kilkanaście lat izolacji!… – „Udało mi się zebrać kilka osób, które chciałyby grać z Tobą w brydża” i te osoby wymienia.
            Dodaje kilka zdań o kłopotach w kontaktach z ZAiKS-em, o podsłuchiwaniu rozmów, o tym, że do pieniędzy do pierwszego musi starczyć. „Żywność przynosi kobieta ze wsi, poza tym Irena [koleżanka] aż nadto zaopatruje dom. (…) Przez cały czas słyszę, jak trzaskają sosnowe szyszki [przywiezione z Wonieścia] – otwierają się w cieple. Przypomina mi się piękny las daleko stąd i jest mi przykro, że nie mogę spacerować tam razem z Tobą. Cieszę się, że myślami jesteś ze mną – nie pomijasz mnie tak jak przez pięć ostatnich tygodni, a nawet dłużej”.
            Jan Gebethner, już nie wydawca, lecz agent literacki, nie ustaje w usiłowaniach pozyskania Choromańskiego na owych warunkach fifty-fifty. Ruth – last but not least –dopisuje:  „Pani minister Dębińska[18] sądziła, że Gebethner przechował i ocalił Twoją książkę Czerwony Krzyż [Szpital Czerwonego Krzyża] i że gdyby nie on, to Twoja książka przepadłaby. Powiedziałam jej, że przywiozłeś książkę ze sobą z Kanady. Była tak zdziwiona, że powtórzyła pytanie. Być może Gebethner usiłował nadać swojej osobie nieco fałszywego rozgłosu”.
            I jeszcze, dla młodszych, gwoli kolorytu tamtych czasów: „Samochód [sanatoryjny, zapewne z demobilu] , który zabrał nas na stację, był w okropnym stanie. Od wstrząsów i szarpnięć chorzy ludzie mogą się naprawdę rozchorować . W jaki sposób przewozili tym w czasie wojny rannych – nie mogę sobie wyobrazić”.
            No, ale od zakończenia wojny minęło czternaście lat i w tym czasie samochód dzień w dzień pomykał po wyboistych drogach.
            „Jestem bardzo rozgniewana, że zrobił Ci się ten wrzód – gdyby pielęgniarka była bardziej staranna i zrobiła zastrzyk tak jak powinna, z pewnością by się to nie stało – pisze 24 lutego  Ruth Sorel, jakby niepomna, że  niejedna jest przyczyna powstawania wrzodów. – Albo igła nie była czysta lub zbyt gruba, albo zastrzyk zrobiony w niewłaściwe miejsce i niedbale”.
            Jej już ból przeszedł. Skąd wziął się? Prawdopodobnie nie wytrzymały przemęczone nerwy. „Doktor Kwiatkowski powiedział, że przez jakiś czas będę miała spokój. (…) Co do telefonu – to proste – jeżeli Irena jest w mieszkaniu, a prawie zawsze jest wieczorem, nie mogę mówić tak swobodnie jak bym chciała, bo ona rozumie trochę po angielsku”. (Michał zapyta przytomnie w następnym liście: „Czy Irena zna także francuski?”).
Życzy mężowi – przy pełni – by już go nie dręczyły żadne głosy. A ona sama? „Czuję się silna i spokojna. Tydzień w Wonieściu dobrze mi zrobił. Wszyscy potrzebujemy od czasu do czasu popatrzeć na drzewa i pola. Rodzaj ludzki i zburzone w czasie wojny miasta – trudno to będzie zrozumieć przez bardzo długi czas”. W celu lepszej regeneracji myśli o przyjeździe do Wonieścia nawet na trzy tygodnie. „Czas by się tak nie dłużył. Bądź spokojny o mnie, kocham Cię niezmiernie i mam jedyne życzenie: żebyś odzyskał zdrowie i miał dobry humor”. Powiadamia, że przyszły 92 dolary przez PKO. Niezła podówczas sumka.
            25 lutego Michał odpisując „drogiej Ruth” nie odpowiada na jej pytanie, czy wędkowanie było udane, pisze, że sprawa wrzodu jest zażegnana, choć codziennie jeździ do Śmigla na zabiegi. Prosi o wybaczenie: był rozdrażniony, pod wpływem medykamentów i dlatego rozmawiał z nią przez telefon „nie tak, jakby sobie tego życzył”
            „Byłem wściekły na Gebethnera, nie zobaczy już ani centa więcej. (…) Jeśli nie przyślesz mi jego adresu, napiszę do niego za pośrednictwem ZAiKS-u:
            JESTEM NA KURACJI STOP PRZYJAZD NIEMOŻLIWY I BEZCELOWY STOP WSZELKIE SPRAWY WYDAWNICZE ZAŁATWIA ZAIKS”.
            Z nadzieją oczekuje powrotu Brzechwy, człowieka, który mu sprzyja.
            Śnieg stopniał. W tej sytuacji rezygnuje ze spacerów, które się stały męczące.
            Wcale nie jest tak dobrze. Bezsenność, bezsenność. I jeszcze to (a jednak): „Mam straszny bałagan z pościelą – wrzód daje o sobie znać, ale Czeglik [lekarz] obiecał mi wkrótce pomóc”.
            Ważny akapit (wciśnięty przez Ruth 25 lutego między omawiane kwestie wydawnicze i finansowe):
            „Wydaje mi się, że powracasz do mnie po bardzo długiej – osiemnastoletniej podróży. Zawsze biegłam za Tobą albo obok Ciebie, a Ty nawet mnie nie zauważałeś, dopiero teraz zaczynasz iść razem ze mną. Teraz jest o wiele lepiej, szkoda tylko, że przez połowę swojego życia byłam ofiarą fatamorgany. Ale nigdy nie jest za późno i jestem szczęśliwa w obecnej sytuacji”.
            Pamiętają o Ruth jej siostry z Niemieckiej Republiki Demokratycznej. „Otrzymałam znowu paczkę od Alicji. Była w niej ładna piżama i zielone chińskie domowe pantofle. Od Lei też dostałam paczkę. Przysłała mi szlafrok i różne rodzaje płatków mydlanych”.
            Zjawiła się w warszawskim mieszkaniu Choromańskim „miła dziewczyna (studentka) z Gdańska”. Ma pisać pracę na temat kompozycji Zazdrości i medycyny. „Może napiszesz do niej kilka słów? (…) Pisz do mnie codziennie. Twoje listy wprawiają mnie w dobry humor”.
            Odpisał w jakiś czwartek (bez daty):
            „Kochana Ruthi,
            sądzę, że dziś nie zadzwonię do Ciebie. Ostatnim razem telefonowałem zbyt wcześnie, chyba przed 7 wieczór, i zapłaciłem za rozmowę trzydzieści pięć złotych. Raczej nie będę dzwonił w tym tygodniu. Ktoś powinien oszczędzać.
            Wczoraj byłem w Śmiglu. W małej jasnej kawiarence zamówiłem filiżankę wyśmienitej kawy ze śmietanką i ciastka. Jest to maleńkie urocze miasteczko, gdzie wszyscy są bardzo uprzejmi.
            (…)
            Nie spałem już trzy noce, poproszę dziś o inne lek. Na domiar złego poziom ich wiedzy medycznej nie budzi mojego zaufania. Cały Wonieść jest owiany blefem”.
Nie poszedł na brydża do dyrektora Buxakowskiego, skorzystał z zaproszenia na kolację u znajomych, którzy „kupili w Poznaniu surowego mięsa”.
            „Właśnie przed chwilą otrzymałem Twój list, w którym piszesz o Gebethnerze. Z całą stanowczością powtarzam, że nie chcę go tu wcale widzieć. Nie mogę wysłać do niego telegramu, kosztuje około 100 zł. [Gdy to pisał, otrzymał jeszcze dwie paczki od Ruth]. Jestem z Tobą. Twój Michał” I dopisek:
            „Sprawa z Gebethnerem –– całkiem zabawna.
            Uśmiechaj się i myśl o mnie trochę”.
            Nazajutrz informuje żonę, że właśnie upoważnił listownie swojego nowego wydawcę – Wydawnictwo Poznańskie – do wysłania Gebethnerowi telegramu o wiadomej treści (ten tekst się powtarza w wielu listach, więc i my tutaj powtórzmy, już w nieco przez Autora zmodyfikowanej wersji, że „JESTEM NA KURACJI. PRZYJAZD BEZCELOWY I NIEWSKAZANY WSZELKIE SPRAWY WYDAWNICZE PROWADZI ZAIKS”).
            „Powinno to załatwić sprawę. Nie widziałem dziś dra Buxakowskiego, toteż trudno mi powiedzieć, jak zareagował na Twój telefon. Nie chcę rozpoczynać z nim rozmowy, zobaczę, czy poruszy ten temat”. Telefon Ruth zawierał prośbę, aby doktor – w razie kontaktu z Gebethnerem – przekonał agenta o absolutnie ścisłym reżimie unikania wszelkich wzruszeń przez  kuracjusza, a co za tym idzie, o niemożności kontaktu zarówno osobistego, jak i telefonicznego. Ruth Sorel, która, jak wiadomo, słabo i z błędami mówiła po polsku, w jednym z następnych listów będzie się starała po swojemu zinterpretować ową rozmowę międzymiastową:
            „Co do telefonu do pana Buxakowskiego – nie rozumiał ani słowa z tego, co do niego mówiłam. Tylko dzięki mojej masażystce, która tu właśnie była, i jeszcze dzięki komuś w poznańskiej centrali, a może w Starym Bojanowie, można było rozmawiać. Pan Buxakowski z pewnością niczego nie zrozumiał. (Chyba trochę niedosłyszy, prawda?)”.
            Choromański zastanawia się nad sensem kontynuowania kuracji. Zwierza się w liście do żony:
            „Nie spałem przez cztery noce. Dali mi tabletki nasenne, które pobudzają mnie zamiast uspokajać. Dr Czeglik dał mi do przeczytania artykuł na temat bezsenności, napisany po francusku. Dowiedziałem się, że w niektórych przypadkach środki uspokajające mogą pobudzać. Dalej przeczytałem, że jest juz w użyciu w Europie urządzenie, przy którego pomocy można ustalić przyczynę bezsenności – zbyt wysoki poziom sodu lub potasu. W pierwszym przypadku chory powinien przestrzegać diety bezsolnej. Czeglik powiedział mi, że nie ma jeszcze w Polsce takiego urządzenia. Znowu Zajączkowski nie popisał się, mówiąc, że wszystko, co ma zagranica, jest również w kraju. Dostałem dzisiaj jakąś miksturę, zastanawiam się, jakie będzie działanie.
            Wysłałem do ZAiKS-u podpisane papiery. Musze znaleźć numer paszportu i poprosić o potwierdzenie podpisu. Nie przejmuj się Gebethnerem – już się nie liczy, chyba nie będzie aż tak głupi, żeby wszystko zaczynać od nowa.
            Dziękuję za kalosze – był to znakomity pomysł. (…) Cieszę się, że (…) nie gnębi Cię żaden ból. Mam nadzieję, że to prawda.
            Pozdrowienia dla pani Dembińskiej. Powiedz jej o tym liście [do Gebethnera] i o raczej nieskutecznej kuracji. Byłem dziś w Śmiglu – być może ostatni raz, z wrzodem już wszystko w porządku. Wypiłem filiżankę wyśmienitej kawy. Pora na obiad”.
            Nie przestaje go trapić sprawa z Gebethnerem. Rozstając się na zawsze ze swoim przedwojennym wydawcą zrywa więź, która, słabo bo słabo, ale jednak łączyła go z tym-tamtym czasem-światem należącym do niego, powszechnie uznanego, popularnego i z tym, czego braku zawsze się najbardziej obawiał – z przywilejami.
            Te ostatnie wciąż jeszcze – odpukać – miał.
            Pisze w jakąś niedatowaną niedzielę do żony – z sanatorium, w którym jest szanowany:
            „Kochana Ruth, (…) czułem się fatalnie przez całą noc. Minęło już sześć nocy jak nie śpię. Nie dają mi już nembutalu[19] i czuję się bardziej spokojny. Biorę krople trzy razy dziennie. (…)
Bądź rozważna, nie telefonuj do nikogo innego  niż zwykle. Jestem trochę zaniepokojony brakiem wiadomości od Ciebie.
            1) Co z Twoimi dolegliwościami? 2) Czy panna Irena jest w dalszym ciągu z Tobą? Nie chcę, żebyś teraz była sama. (…)
            Moja pościel była w okrutnym nieładzie przez pewien czas – ale teraz jest już czysta i uporządkowana. Jutro pojadę do Śmigla ostatni raz. Dzisiaj leżę w łóżku do wieczora i czytam (dlaczego w dalszym ciągu piszesz something bez „e” po „m”?).

Niedziela wieczorem

            Wstałem na brydża. Graliśmy na górze. Teraz jestem znowu u siebie w pokoju. Jest bardzo przyjemnie, ponieważ jestem sam. Mój sąsiad wyjechał i od tej pory nikt mi nie przeszkadza. Grałem w karty, lecz przez długi czas myślałem o Tobie. (…)
            Spytaj sekretarki pani Englert[20], ile egzemplarzy Prolegomenów sprzedali[21].
            I z dopisków (zaraz po pocałunkach):
            „Bądź ostrożna z pieniędzmi”.
            „Powstrzymaj się z remontem mieszkania”.
            Tamtego dnia odbyło się konsylium i odstawiono tabletki nasenne. Nazajutrz, w poniedziałek, stęskniony kuracjusz miło gawędził z lekarzami Buxakowskim i Czeglikiem. „Poczynili pewne zmiany w leczeniu, jakieś nowe tabletki; dziś nie pojadę do Śmigla. Zadecydują sami, co zrobić z moim wrzodem, jest juz prawie zagojony. Jestem sam w pokoju, przypuszczam, że przyczynił się do tego Buxakowski. Bardzo chętnie przystałem na to. (…) Byłem w chatce wysłać do Ciebie list i kupić papierosy. Jest godzina druga, idę do łóżka na półtorej godziny”.
            We wtorek cieszy się, że może żonie przesłać dobre wieści: spał całkiem dobrze od godziny 22 do 6 (a nawet trochę dłużej). „Jestem wypoczęty i spokojny. Być może te tabletki są lepsze, zobaczymy. (…) Czy byłaś ostatnio w kawiarni? Myślę o Tobie przez cały czas i którejś nocy czułem Cię bardzo blisko siebie, było to dwa labo trzy dni temu. Niepokoję się o Ciebie. Jak z bólem? Przebywanie z tak różnymi ludźmi (nowymi ludźmi) było dla mnie niezłym doświadczeniem. W jakiś sposób się przystosowałem, może nawet lepiej niż Ty. Czuję przypływ energii…”. Dodaje żonie otuchy, zapewnia, że wspólnie potrafią stawić czoło przeciwnościom, przesyła najlepsze słowa pani minister Dembińskiej… „Jest piękna słoneczna pogoda. Bądź silna, opanowana i spokojna. Po raz pierwszy od lat mam znowu jakąś nadzieje. Dr Wolański[22] postawił niezbyt dobrą diagnozę – co? Była to tylko przygoda, potrafimy temu sprostać. Uśmiechaj się i bądź ostrożna z pieniędzmi”. Dodaje jeszcze, że napisał właśnie list do siostry[23], że niecierpliwie oczekuje listu od Ruth… i na sam koniec:
            „Co z naszą Wandą? Wybierz się do niej wieczorem”.
            W liście z 5 marca Ruth odparuje:
            „Czy nie zapomniałeś jeszcze Wandy? Możesz być pewien, że nie wróci. Nie płacze się z powodu rozlanego mleka. Słyszałam, że Polacy zaczynają wtedy być mądrzy, kiedy jest już za późno. Przestań żyć mrzonkami – możesz utracić kogoś, kto jest Ci bardzo potrzebny.
            Przez dwadzieścia lat nie zauważałeś mnie, żyłeś marzeniami, raniąc mnie i siebie”.
            Listy pary się wyminęły. Michał się cieszył, że mógł znów rozmawiać telefonicznie z „moją najdroższą Ruthi” i że kosztowało go to tym razem 9 złotych, a nie, jak poprzednio 35 zł. „Ubiegłej nocy czułem się bardzo zmęczony. Postanowiłem opuścić sanatorium tak szybko jak to tylko możliwe, z powodu bezsenności. [Przyjechał tam, żeby się leczyć z bezsenności!]. Buxakowski [w niedzielę] poprosił, żebym odłożył decyzję do wtorku albo środy.
            Wieczorem, zaraz po Twoim telefonie [Ruth dzwoniła więc na koszt odbiorcy], dostałem dożylny zastrzyk i szybko położyłem się do łóżka. Prawie od razu zasnąłem. Była godzina siódma, kiedy obudziła mnie pielęgniarka i poprosiła, żebym zszedł na dół  na jeszcze jeden taki sam zastrzyk. Tak też zrobiłem i poszedłem do łóżka. Spałem prawie do południa. Znaczy to, że jednak mają jakieś lekarstwa, które mogą mi pomóc. Wstałem na obiad. W holu spotkałem Buxakowskiego, który polecił mi, żebym nie wstawał z łóżka przez cały dzień. Rzeczywiście czułem się słabo, zrobiło mi się ciemno przed oczami, serce zaczęło kołatać. Teraz (a jest południe), kiedy jestem znowu w łóżku, czuję się nieźle. Zastanawiam się, co będzie w nocy. (…)
            Rzecz dziwna, ale nabieram przekonania, że interniści mogliby mi bardziej pomóc niż psychiatrzy czy neurolodzy. Dostałem ostatnio tak dużo lekarstw, że przestałem w nie wierzyć. Kuracja jest mało skuteczna. Mają takie podejście do chorego jak chirurg czekający na nowego pacjenta”.
A w poniedziałek rano: „Spałem od dwunastej do siódmej i czuję się wypoczęty, i zupełnie normalnie. Wszystkiemu winna jest bezsenność i jeszcze raz bezsenność. Zastanawiam się, jak będzie jutro”. I tak dalej.
Ruth na to, wprawdzie uszczęśliwiona, że dostała od Michała aż dwa listy, nie omieszka kwaśno-gorzko a niepokojąco dodać, iż wie „z własnego doświadczenia (moje nie tak dawne dolegliwości), że chory człowiek staje się egoistą. Jeżeli nie piszesz, znaczy to, że nie czujesz się dobrze. (…)
Myślę, że wkrótce otrzymasz pieniądze i przyślesz mi trochę. Telefon za luty – 235 zł, mieszkanie – 200 zł, prąd 40, etc. Musze też zapłacić pianiście. Irena jest oczywiście ze mną. Mam nadzieję, że zostanie do czasu Twojego powrotu. (…)
            Może będę jeszcze mogła przyjechać do Ciebie przed końcem Twojego pobytu w sanatorium. Powietrze sosnowych lasów i spacery dobrze mi zrobiły. (…) Kładę się spać bardzo wcześnie, cieszę sie, że Ty możesz znowu spać. Twoja wola walki jest wspaniała. (…)
            Tylko opór okazuje się pomocny i niezbędny, oczywiście jeżeli jest odpowiedni. Pobudza w człowieku wszystkie siły, które być może były uśpione.
            Dobranoc. Chodź każdego dnia na spacery. Jest to jedyna rzecz, której Ci zazdroszczę. Świeże powietrze, przyroda, spacery po lesie – jest to odświeżająca kąpiel dla duszy i ciała . Kocham Cię. Napisz jeszcze dzisiaj.

Twoja Ruth”

            I dopiero pod tym poradziła mu bezpardonowo, żeby raz na zawsze zapomniał o Wandzie (o jednej spośród tych wielu…).
            Ktoś, kto ma nie od dziś kłopoty z narządem ruchu, nie podchodzi do kwestii spacerów z takim entuzjazmem jak patrzy na nie osoba prawidłowo zbudowana, w dodatku zawodowa tancerka. Michał Choromański opisuje żonie świeżą „nieprzyjemną rozmowę z dr Czeglikiem”:
            „Nie zmrużyłem oka przez trzy noce. Powiedział, że zrobili wszystko co możliwe i że nie mają dla mnie żadnych innych medykamentów, ani też innego sposobu leczenia. Poza tym doradził mi, żebym chodził na spacery. Równie dobrze mogę spacerować po Warszawie – pomyślałem. Powiedziałem pielęgniarce, że chcę dziś porozmawiać z doktorem Buxakowskim. Później prawdopodobnie wyruszę do Warszawy i to jak najprędzej. Mój pobyt w Wonieściu nie ma żadnego sensu. Bądź spokojna i czekaj na mój telefon. Chyba będę musiał zaczekać na pieniądze – zostało mi tylko dwieście złotych. PKO ma chyba jakieś kłopoty. Stąd moje zdenerwowanie i nie wiem, czy powinienem czekać na te pieniądze. (…) Proszę, nie myśl już o Wandzie, nie obrażaj mnie. Kocham Cię tak bardzo, jesteś moim życiem, powinnaś o tym pamiętać.
            Brakuje mi Ciebie bardzo mocno.

Twój Michał”

           
            A już we wtorek, 10 marca, był w doskonałych humorze. Przespał trzy noce. „Zastrzyk – nie wiem, co to jest – pomaga znakomicie”. Myślał, żeby do Ruth zadzwonić, ale nie zadzwoni, bo musi oszczędzać. Zaraz po tym stwierdzeniu oznajmia: „Kupiłem dziś czosnek, olej i zieloną sałatę. Zjadłem to wszystko z wielkim apetytem”. I tak to z dwustu złotych, które miał, pozostało mu sto. Nie dostał żadnych wiadomości z Rabki, gdzie cierpią ciężko chorzy jego siostra i szwagier. Zobowiązuje Ruth, aby zadzwoniła do wspólnego znajomego, pana Hüttnera z Rabki (prywatne telefony wciąż wówczas były w Polsce  rzadkością), by się spróbować dowiedzieć.
            „Piszę ten list w swoim pokoju. Mój nowy sąsiad o twarzy gangstera przygląda się ciekawie, cóż ja takiego robię – dlatego nie mogę narysować świnki[24]. Gotów jeszcze pomyśleć, że jestem stuknięty”.
            „To bardzo nieładnie, że Twój sąsiad podglądał, kiedy pisałeś do mnie list. Chyba jest do tego w jakiś sposób przystosowany, może kształtem?” – reaguje Ruth Sorel w liście z 12 marca, lekka znów i radosna. Otrzymała nie tylko dwa listy od męża, które czytała „na ulicy, idąc do ZAiKS-u. Ludzie dziwili się, dlaczego jestem tak szczęśliwa i uradowana”. Otrzymała także pieniądze, dużo, w sumie równowartość osiemnastu ówczesnych średnich wynagrodzeń.
            „Telefonowałam do Brzechwy, jest już w Warszawie, przesyła Ci pozdrowienia. Powiedział mi, żebym zadzwoniła do pani Wiśniewskiej (ZAiKS) w sprawie pieniędzy. Wzięłam cztery tysiące, Wydawnictwo Poznańskie wysłało Ci piętnaście tysięcy, poza tym masz jeszcze siedem tysięcy w ZAiKS-ie.
            Zapłacę dziś Ursteinowi 1400 złotych. Irena – 500 zł (pożyczałam od niej). Pani Madejska [dochodząca gosposia] – 300 zł”.
            Zapowiada, że w przyszłym tygodniu będzie miała wykłady czy pogadanki na kursie dla nauczycieli w Poznaniu, nie absorbujące, do dwóch godzin dziennie, i że potem każdego dnia – od czwartku do niedzieli mogłaby męża odwiedzać w Wonieściu… To jednak dobre kilka godzin jazdy w tę i z powrotem… Ona także napisała list do Lidii (szwagierki nie nazwie Litką, jak bliscy; nie znosi przecież obłudy).
            Nazajutrz po otrzymaniu tych wiadomości Michał obiecuje, że będzie do Ruth pisał znowu codziennie. „Po zastrzyku largactilu[25] spałem dziś dość dobrze i czuję się zupełnie wypoczęty. Nad ranem spałem głębokim snem, co ma dla mnie podstawowe znaczenie.
            Otrzymałem nareszcie pieniądze – 7.5000 i klika złotych[26]. Nie mogł wypłacić gotówką, bo w całym Wonieściu nie było tak dużej sumy, musieli pisać do Bojanowa o pieniądze. Ale otworzyłem konto w PKO (…). Będę dziś z Tobą rozmawiał, chciałbym wiedzieć, czy powinienem wysłać Ci trochę pieniędzy. Wydaje mi się, że chyba nie. Lepiej byłoby zaoszczędzić. Mam jeszcze w ZAiKS-ie pieniądze za książki”.
            Oszczędzać na czarną godzinę, czy może na nowe wyzwanie? Albowiem: „Dowiedziałem sie przypadkiem (od Buxakowskiego), że jest w Polsce lekarz (Breleoni lub podobnie brzmiące nazwisko), który leczy hipnozą. Tylko nie mów o tym nikomu. Postaram się z nim zobaczyć w najbliższym czasie, jestem prawie pewny, że wyleczy mnie z bezsenności, etc.”.
            I w dalszym ciągu listu, jak gdyby nigdy nic, jakby nie zamierzał natychmiast opuszczać Wonieścia, jakby nie stała między nimi żadna Wanda, dysponuje: „Przyślij mi mleko skondensowane i trochę kawy. Czy mogłabyś przysłać karty do brydża – kosztują chyba 70 zł. Pan Wanda powie Ci, gdzie można je kupić . Spytaj pani Wardałowskiej, czy ona albo jej mąż nie orientują się, gdzie można nabyć podręcznik dla grających w brydża – książkę o brydżu (np. Coulberson bridge) (…).
            Gram w brydża przez cały czas i jestem na swój sposób szczęśliwy – nie myślę o przeszłości. Brydż nie wywołuje we mnie przykrych skojarzeń, niczego mi nie przypomina. (Ale na przykład nie lubię grać w brydża sam ze sobą – przypomina mi to Morin Heighst[27]. Grywam też od czasu do czasu w bilard.
            Czytałem trochę w sobotę wieczorem. Wolę czytać literaturę angielską, polska mnie denerwuje”.

MAREK SOŁTYSIK

Fragment vie romancée o Michale Choromańskim pt. WIECZNY PRZYBYSZ. Portret z odbitym w lustrze wizerunkiem śmierci.
Od wielu pozaartystycznych czynników zależy, kiedy ukaże się ta obszerna książka barwna, wciągająca opowieść pisarza o pisarzu ze scenerią od Ukrainy, poprzez Zakopane, Warszawę, Alpy, Włochy, Brazylię, Kanadę, z epilogiem w innej Warszawie…
Autor, krótko mówiąc, od półtora roku poszukuje sensownego wydawcy.


[1] Zygmunt Greń, „Zazdrość i medycyna”, „Życie Literackie”, 1956, nr 39.

[2] Prezesem Zarządu Głównego ZLP był Jarosław Iwaszkiewicz. Prezesem Oddziału Warszawskiego ZLP był Lesław M. Bartelski

[3] Jerzy Krzysztoń, Wspomnienie o Michale Choromańskim, „Więż”, 1972, nr 9.

[4] PAX i jego założyciel Bolesław Piasecki to oczywiście temat na kilka osobnych opracowań. Jan Gebethner, agent literacki Choromańskiego, o tyle chciał dobrze i był przekonany, że robi dobrze, gdy kierował pisarza do Instytutu Wydawniczego PAX, że istotnie w tej oficynie ukazywały się tłumaczenia tak znakomitych i, rzekłbym, wykwintnych autorów, jak Gilbert Keith Chesterton, Evelyn Waugh, Julien Green…

[5] W swym Wspomnieniu o Michale Choromańskim („Więź” 1972, nr 9) pisze Jerzy Krzysztoń: „Widywaliśmy się (…) w ukochanym przez niego Ustroniu Morskim, gdzie rok rocznie wypoczywał latem. Lubił przekomarzając się z moja córka, rozśmieszać ją przy obiedzie. Robił to zawsze z bardzo poważną miną”.

[6] [nadawca] Michał Choromański / Ustronie Morskie / (pow. Kołobrzeg)/ ul. B. Chrobrego 70 / u Pani Michalak / [adresat/ Do / Wydawnictwa Poznańskiego [z lewej: pieczęć Wydawnictwa Poznańskiego z adnotacją: wpłynęło; u góry odręczne dopiski dotyczące załatwienia sprawy] / B. pilne / Uprzejmie proszę o wyświadczenie mi wielkiej przyjacielskiej przysługi. / Proszę – możliwie szybko – kupić dla mnie kule (szczudła). Mój „wzrost” – 1 m.79 cm. Ale obecnie kule są podobno „przesuwalne”, które można dopasować do każdego. Kule te proszę – też możliwie zaraz – przesłać mi pod wskazanym u góry adresem. / Wysokość pachy / mniej więcej 1 m.40 cm.

[7] Redaktor Aleksandra Karska (w Wydawnictwie Poznańskim opiekująca się prawie wszystkimi tekstami Choromańskiego) opowiadała mi, jak osobiście zanosiła te kule na dworzec kolejowy.

[8] Operacji tej dokonał Wacław Sadkowski.

[9] Potem załatwiał te sprawy za pośrednictwem ZAiKS-u.

[10] Wspomniany tu przy okazji spotkania autorskiego Choromańskiego w Wilnie żagarysta i człowiek teatru Józef Maśliński, w latach 70. i 80. XX w. mój dobry redakcyjny kolega z „Życia Literackiego”, mieszkający kątem, ale w secesyjnej kamienicy w centrum Krakowa, po powrocie z wizyty u kolegi w mieszkaniu w Nowej Hucie – gdzie, jak się okazało -nieopatrznie zapalił fajkę – nie mógł się otrząsnąć z przykrego wrażenia, że on sam i gospodarz zostaną zaduszeni.

[11] Córka Władysława Broniewskiego z pierwszego małżeństwa, Joanna (Anka) Broniewska-Kozicka (19291954), reżyserka filmów dokumentalnych, zmarła w swoim mieszkaniu wskutek zatrucia gazem. Po jej śmierci Władysław Broniewski napisał cykl przejmujących wierszy pt. Anka.

[12] Odwiedziny przeciągną się do tygodnia.

[13] Somnifen – podobnie niekoniecznie bezpieczne specyfiki były powszechnie stosowane w latach 50-70 XX w.

[14] Walery Jastrzębiec-Rudnicki (18881962), autor tekstów popularnych przed wojną przebojów, konferansjer, dyrektor kabaretów, po wojnie działacz kulturalny i związkowy. Z wykształcenia prawnik.

[15] Jan Brzechwa

[16] Jan Gebethner. Sentymenty, ale…

[17] Aleksander Buxakowski (1901-1970), doktor medycyny, psychiatra, m.in. dyrektor sanatorium dla nerwowo chorych w Wonieściu.

[18] Zofia Dembińska (19051989), polonistka, nauczycielka – żona Henryka Dembińskiego (1908-1941)przywódcy Wileńskiej Lewicy Akademickiej „Front”, zamordowanego przez Niemców. W 1951-1960 Dembińska – współzałożycielka i wiceprezes największego po wojnie koncernu wydawniczego S.W. „Czytelnik” – była wiceministrem oświaty, posłem do Krajowej Rady Narodowej i Sejmu PRL I kadencji, działała w komisji ONZ, opracowującej Deklarację Praw Dziecka, była czynna w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci. współzałożycielka i wiceprezes największego po wojnie koncernu wydawniczego S.W. „Czytelnik”.

[19] Nembutal – jeszcze jeden barbituran.

[20] Teresa Englert, dyrektor Domu Wydawniczego PAX.

[21] Łagodnie mówiąc: ta książka, bez raczej odgórnych akcji reklamowo-propagandowych, rzadko gościła na witrynach księgarń. Niebawem w większych miastach trafi do tzw. księgarń tanich książek (gdzie zresztą można było za bezcen kupić Walkę z szatanem Żeromskiego, rewelacyjny Pamiętnik malarza Mariana Trzebińskiego, wspomnienia Przy lampce naftowej Bronisława Kopczyńskiego, a nawet komplet Pamiętników Kazimierza Chłędowskiego!

[22] Tadeusz Jan Wolański ( 19101959), doktor medycyny, działacz robotniczy i komunistyczny, od 17 stycznia 1959 wiceminister pracy i opieki społecznej.

[23] W Rabce źle: Lucjan Rzepecki (ur. 1901), na poły sparaliżowany , umrze 31 XII 1959, a chora na raka Lidia (ur. 1902) – umrze 26 lutego 1960.

[24] Ruth i Michał rysowali świnki na marginesach tych listów. Śmiejące się, smutne, zamyślone.

                Całość cytowanej tu korespondencji małżonków z Wonieścia i do Wonieścia po raz pierwszy, w przekładzie z angielskiego, podałem do druku w „Życiu Literackim”.

[25] Niebawem Choromański, niejako na pamiątkę i na pożegnanie z tym specyfikiem, napisze „wariackie” słuchowisko pod tytułem Largactil.

[26] W roku 1959 średnia miesięczna pensja wynosiła wprawdzie 1453 zł, ale często już za 900 zł trzeba udawało się przeżyć i utrzymać rodzinę. Dziś (rok 2017) średnia krajowa wynosi 4635 zł. Gdyby tak przeliczyć – Choromański zamierzał podjąć równowartość dzisiejszych 24.565 zł.

[27] Siedział sam całymi nieraz tygodniami. Odległość od Montralu, gdzi Ruth miała szkołę baletową i pewnie tam mieszkała – prawie 90 km. Dziennie trzeba byłoby strawić na dojazdy w tę i z powrotem od 5 do 6 godzin.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko