Prof. Andrzej Gronczewski – zmarły 14 lipca 2019 roku, historyk literatury i wybitny eseista, nasz stały współpracownik i Przyjaciel – obchodziłby 3 października 79. rocznicę urodzin. Z tej okazji publikujemy dwa nieznane Jego eseje z mającej się ukazać wkrótce książki Andrzeja „Dłonie czasu”, przygotowywanej przez Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego.
Red.
C i e ń r z e c z y i c i e ń s ł o w a
Doprawdy, książki są
więzieniami. Mają swe mury, żelazne
bramy, okratowane okna,
szczelne wnętrza. Wola artysty
zamyka w nich
fantomy tak cielesne
i spragnione rozmowy, że
gotowi jesteśmy współczuć
losowi tych fantomów, dzielić ich
samotność, cieszyć się każdą
próbą „zburzenia” choćby
jednej z tych
Bastylii, jakimi – w istocie – są
zawsze wielkie eposy, poematy,
powieści.
Dlaczego nie
ma jawnych przejść, korytarzy,
łączących te więzienia ? Dlaczego nie
ma tuneli, dzięki którym
można by wtargnąć –
z czasu do czasu, z
kraju do kraju, z wyobraźni – do obszaru innej wyobraźni ?
Dlaczego
Don Kichot nie
może stanąć oko
w oko z
Hamletem ?
Dlaczego Faust nie
wymienia ironicznego uśmiechu
z Don Juanem ? Dlaczego
Raskolnikow nie zwierza
się Julianowi Sorelowi ? Dlaczego Flaubert – jako bohater
własnych listów – nie słyszy
skargi Tonia Krögera ?
Czy nie
jest możliwe jakieś „dzieło – dzieł” ? Jakiś powtórny
zaświat dantejski, poligon wspólnoty
i czynnej pamięci, jakiś teren
czyśćca, piekła i raju, w
obrębie którego wszyscy
oni obdarzeni byliby
szansą spotkania i łaską
rozmowy ?
Zapewne, łaska owa
jest prawdopodobna, realna, choć
ujawnia się tylko
w tak rozproszonej, cząstkowej i
nieśmiałej postaci, jaką wolno tu
unaocznić. Łaska ta wynika
ze sztuki czytania. Łączy się
z nią, czerpie z
niej energię. Akt lektury
bywa zwielokrotnioną tragedią. Własną samotność
uśmierzamy dzięki figurom, których
więzienna osobność rozprasza
się dzięki nam – czytelnikom gorzkim
i przenikliwym.
Nie tylko poeta – czytelnik okrążony
jest zawsze przez
tłum widm, przez niewidzialnych sojuszników, świadków i admiratorów dialogu. Wystarczy znaleźć
się między drzewami, na trasie „ciemnych ścieżek”, by doznać tego
uczucia nasilonej obecności –
doznania widzących i gadatliwych
fantomów. By powtórzyć wyznanie, słyszalne w
okolicach Iwaszkiewiczowskiego
Stawiska :
Nieraz kiedy
samotnie przechadzam się
lasem
Jak Rafał
za Tobiaszem ktoś
stąpa poza mną
[…]
Stronice dawnych
książek tak mnie
gonią rankiem,
I wszystko, w
co wierzyłem, trwożą moją
duszę,
Aliosza Karamazow
w szarym kapeluszu
I Zina – zła
księżniczka – ze swoim kochankiem.
Książę Andrzej, co
niebo spostrzega nad
sobą,
Kiedy się do wiecznego
uspokaja snu.
I siwe pasmo
włosów niosąca z
żałobą,
Ukochana,
żałosna, mdła pani Arnoux.
Jarosław Iwaszkiewicz, Ciemne
ścieżki,
Ich głosy mieszają się, krzyżują. Dopełniają się w natrętnym zgiełku słów, zdań i fraz. Ich dialogi są dźwięczne, donośne. Usta fantomów korzystają z pomocy ust realnych. Stają się czynne dopiero dzięki poezjotwórczej akustyce, jaką doskonali, uszlachetnia, swoiście „organizuje” wyobraźnia poety – czytelnika.
Rzecz jasna, bywają dialogi nocy i rozmowy dnia. Dialogi pośród rzeczy oświetlonych i pośród rzeczy, jakie tracą imienność w mroku. Inna jest akustyka ciemności, inna zaś akustyka czasu, gdy słońce stoi w zenicie.
Godzina, którą ustala poeta, godzina myśli, nie bywa nigdy wymierna dzięki zwykłym, obojętnym chronometrom. Już sama ta godzina każe myśleć o ideowej zasadności wyboru. Już sam wybór świadczy o utajonej premedytacji.
Hamlet i Don Kichot spotykają się nocą. Ciemność ogarnia ich ciała. Ani jeden detal stroju nie wyłania się z mroku zupełnego i szczelnego. Ani jeden gest dłoni nie rozdziera żałobnych kulis. Widać tylko gesty mowy – w teatrze nocy i teatrze nocnego dialogu.
Chodzi o spotkanie głosów. 0 „audycję”, w której słowa szukają swej drogi między niewidzialnymi rzeczami i kształtami, dotykając ich z napiętą, ostrożną uwagą i czujnością ślepca.
W takiej godzinie, w takim mroku odczuwa się szczególną samotność mowy, całą jej nagość i żałosną nędzę. Widzi się wszelkie związki miłosne, łączące mowę z językiem gestu, dotyku, uśmiechu, dociekliwego spojrzenia. Te głosy – głosy Hamleta i Don Kichota – świecą przecież, jak głosy samotnych skrzypiec i wiolonczel świecą po uciszonej eksplozji orkiestry.
„Dialog w ciemności” dozwala ujrzeć słowa świecące, rozjarzone energią znaczeń, pełne fosforycznego, bagiennego lśnienia. Ciemność dookolna wydaje się nieodzowna, by słowo mogło ujawnić siłę zawartej w nim energii elektrycznej.
Kim jest Hamlet i Don Kichot ? Tylko głosem podwójnym, który ponawia się dzięki trzeciemu głosowi. Każdy z nich ma odrębną dykcję. Mówi o innej skali doświadczenia i losu. Słyszymy nadal owe bolesne różnice, choć głosy są głosami umarłych, choć ich krtanie uformowane zostały z różnych tworzyw, choć ich śmierci dokonały się w innych obszarach. Także noc „dialogu w ciemności” nie jest nocą Hamleta i Don Kichota. Jest nocą trzecią. To noc poety, noc konkretna – z lat trzydziestych naszego, ubiegłego wieku. Noc tyleż „prywatna”, ile dziejowa, bowiem lęki jednostki i trwogi czasu mieszają się tu z sobą w aurze złych przeczuć i surowych diagnoz.
Królewicz duński, rycerz z La Manchy, warszawski poeta korzystają z ciszy zwykłej nocy, z łask nocy przedostatniej, zanim nie zgęstnieje nad Europą noc inna, noc totalitarnych zbrodni, która reżysera naszej widmowej konferencji doprowadzi do katyńskiego lasu.
O czym mówią fanatycy lektury, narkomani czytania, nosiciele europejskich marzeń i złudzeń ? O czym mówią – w przededniu epoki, która będzie epoką szyderstwa, żałosnego, brutalnego i ponurego rechotu, rozlegającego się nad wszystkimi niemal księgami, jakie spiętrzyła Europa w swych zasobnych i świętych bibliotekach ?
Mogą prowadzić dyskurs o mroku i świetle słowa. 0 cieniu rzeczy i cieniu słów. Mogą rozmawiać o echu słowa. O jego dobroczynnych łaskach i mimowolnych krzywdach. 0 Norwidowym, testamentalnym zakresie słowa. O słowie jako kształcie żałobnego pożegnania. O słowie, w którym zamyka się tajemnica porodu nowego świata. O słowie, z którego – bezsenną nocą – buduje się całe katedry, by w świetle dnia zobaczyć ich wątłe konstrukcje, złomy „nagich i jałowych skał”.
Dwa typy człowieczeństwa zwarły się tu z sobą w śmiertelnej powadze i jątrzącej ironii. Dwa żywioły stanęły w szrankach ideowego sporu. Choć poeta szanuje odrębność pierwszego i drugiego typu, mieszkają one zwykle w jednym człowieku. Prowadzą ciągłe wojny, przeczą sobie, żywią się własnymi antynomiami.
Zwykłe symetrie psychologiczne nie są jednak domeną rzetelnych artystów. Ich właściwym królestwem są ułomne podręczniki, w których wola schematu, podziału i paragrafu dominuje nad wolą prawdy.
Hamlet i Don Kichot zwykli instalować się w naszej duchowości równie łatwo i sprawnie, jak doświadczony podróżnik, który wcześniej zamówił pokój w swym ulubionym hotelu. Hamlet i Don Kichot mijają się – bezwiednie – w korytarzach naszego domu duchowego, by miejsce ich zajął Don Juan lub Faust. Także i my – dosłownie i metaforycznie – możemy zamieszkać w „Hotelu Hamlet” lub wypić mądre, ciężkie wino kastylijskie w oberży „Don Kichote”, co wiele razy przytrafiło się piszącemu te słowa na drogach jego wędrówek po okolicach Elsynoru i obszarach Hiszpanii.
Wielkie dary otrzymujemy zawsze od wielkich artystów, którzy – będąc nimi – w pierwszym rzędzie są przecież bohaterami poznania, rewelatorami „rzeczy ludzkiej”. Szekspir dał nam bowiem figurę „hamletyzmu”. Określa ona jedną z głównych prób człowieczeństwa. Próba owa uczynnia tych, którzy znaleźli się w sąsiedztwie duńskiego księcia. Ale – zarazem – próba ta usypia innych, utwierdza ich w apatii, w lunatycznym wahaniu, w braku cielesnej formy.
Cervantes ofiarował nam model „donkichotyzmu”. Dzielą nas od tej figury całe stulecia, wszystkie wyobrażenia o istocie wojny i pokoju, o istocie podróży, cnoty, hierarchii ziemskiej, higieny duchowej. I może figurę tę godziłoby się przekornie kontemplować w muzeach Madame Tussaud, w muzeach oswojonej wyobraźni europejskiej, gdyby zechciała być ona więźniem muzealnym, gdyby mogła utrzymać się w ryzach statycznego posągu. Cervantes nie ulepił jej wszakże z wosku, lecz z tych pierwiastków, z których i my jesteśmy uformowani, o tyle późniejsi od Don Kichota. Maskując się w różnych kątach naszej duchowości, Don Kichot wysterkuje z nich cechami donkichotyzmu. Mobilizuje swą gotowość, swą „powrotność” – w nowych gestach i czynach.
Bezcenny, wielofunkcyjny prezent dał nam Cervantes, czytelnikom, filozofom i psychologom powierzając model „donkichotyzmu”. Poróżnił tym darem cały świat ludzki. Cervantes dokonał perfidnego podziału, dzieląc swych czytelników na ludzi śmiechu i ludzi płaczu. Skłócił całe epoki; przeciwstawił sobie różne formacje humanistyczne.
Człowiek śmiechu widzi w przygodach rycerza słoneczne, żyzne, wolne od tajemnicy, przestrzenie komizmu. Człowiek płaczu jest świadkiem i sygnatariuszem tragedii o wysokich, mocnych, groźnych murach. W tej próbie człowieczeństwa, która wiąże się z perspektywą śmiechu lub płaczu mało kto umie pogodzić obie szanse – pogodzić, zatem ogarnąć pogodę obu możliwości – odczuć dwoisty tragizm śmiechu i docenić wielostronną humorystykę płaczu.
Dialog Hamleta z Don Kichotem należy – jak powiedziałem – do dialogów nocy. Rządzi się prawami nocnej rozmowy. Słowa lśnią tu na pograniczach snu i jawy. Słowa zyskują wartkość, lotność słów, wypowiadanych nocą, i blask myśli, nocą „myślanych”.
Ale owe protokoły nocy inaczej oglądamy w świetle dnia. Nocą jesteśmy szczęśliwszymi tragarzami myśli. Wypełnia nas energia, tężyzna i odwaga. Dzień uczy pokory. Wracamy szybko do Syzyfowego cierpienia, do mozołu, do przekleństwa pytań, do tragicznej cierpliwości, do wątpienia i niewiedzy. Ujawnia się wówczas ciężar słów i myśli, odsłania ich bryłowata, kamienna materia.
By rozjaśnić horyzont nocnego dialogu, należałoby tu ogłosić powszechną mobilizację dla filozofów wszystkich czasów i pięter poznania. Godziłoby się ich niepokoić naszą potrzebą ratunku, pomocy, nagłego sukursu. Za jednym zdaniem poety winien więc stanąć długi szereg cieni. Chodzi o cienie tych, którzy udzielali nam kredytu w bankach myśli. O tych, którzy są naszymi wierzycielami. O tych, którzy dawno temu „poręczyli” nasze duchowe weksle – cyrografami swych doktryn i systemów.
Jaki dziwny, niesamowity byłby ów tekst – niby odwrócone Bramy raju Jerzego Andrzejewskiego. Tekst, złożony z lapidarnego, głównego zdania poety. I z monstrualnego, olbrzymiego, ryzykownie pulsującego zdania – potwora, i zdania drugiego, zdania – wielokształtu składni. Dla oszczędności należałoby to zdanie ujawnić w mrówczym peticie, w zecerskich insektach, by nieogarnięty, groźny nadmiar komentarza nie zdławił w końcu zdania pierwotnego. Nie unicestwił go, nie usunął, jak tę rybę poetów nadrealizmu, która ciągle rozpuszcza się w morzu.
Muszę pamiętać o przywilejach tekstu głównego i o pokorze tekstów innych. Nie wplączę tu zdań Władysława Sebyły w ocean filozoficznych wodorostów. Nie pozwolę im zniknąć w gigantycznym niewodzie, który ciągną filozofowie przez morze poznania, morze błędu, uzurpacji i pychy. Ciągną daremnie, tak nieznużeni i wielosłowni – od czasu Platona do czasu Kanta, od epoki Berkeley’a do epoki Bergsona.
Nie wolno mi dopuścić, by wystygł gniew, sprężony w słowach Hamleta, choć wiem, że fizjologia gniewu – w każdym sporze – czyni z nas stare dzieci. Choć jestem pewien, że gniew nie przystoi ani księciu, ani myślicielowi, zwłaszcza wtedy, gdy gniew duńskiego księcia obraca się przeciwko filozofowi, przeciwko filozofowi o pustej twarzy, filozofowi w ogóle, filozofowi bez imienia: „…A ja mówię: olbrzym – a widzę wiatrak machający niepotrzebnie łapami skrzydeł ; mówię: filozof – a widzę wiatrak, mielący pustą plewę słów, z których nigdy nie będzie mąki. Nie, raczej będzie mąka, mąka, z której dzieci lepią placki i babki, rozsypujące się na słońcu”.
Ze wszystkich scen teatralnych, jakie zgromadziła moja pamięć, tę widzę i słyszę do dzisiaj. Dłoń Hamleta, dłoń w żelaznej rękawicy. Dłoń młodego Daniela Olbrychskiego, która uderza w żelazną bramę Danii, bowiem – jak powszechnie wiadomo – Dania jest więzieniem.
To był pierwszy dźwięk tego wieczoru, zanim wypowiedziane zostało jakiekolwiek słowo, zanim usłyszeli je widzowie, żyjący w innym, wieloimiennym więzieniu.
Zgrzyt owego żelaza zawsze wymusi pierwszeństwo czynu przed słowem, każe cofnąć się słowu, stulić się słuchaczowi – w lęku i grymasie daremności. Uderzając żelazem w żelazo, tamtego wieczoru tamten Hamlet, Hamlet Olbrychskiego, mógłby na chwilę odstąpić od słów Szekspira. Mógłby sprowadzić ducha poety, o którego śmierci nie można było wtedy nawet wspomnieć. Mógłby to zrobić, gdyby w widzach, w twarzy któregoś z nas dostrzegł uparte, inaczej widzące oczy Don Kichota: „…Jesteś niewolnikiem słów, rycerzu. Przymierzasz czyny do słów, które zawładnęły tobą, a ja przymierzam słowa do czynów. U ciebie czyn następuje po słowie – u mnie słowo po czynie. Nie wiem. Póki nie uderzę, póki nie dotknę rzeczy. Jestem Tomasz, który wierzy dopiero wtedy, gdy rany dotyka. Ty jesteś Żyd, który wierzy w Zakon, w słowo, który świat chce nagiąć do słowa, który mówi: tym gorzej dla świata. A może ty nie jesteś rycerzem – możeś wiatrakiem ? Nie wiem. Ciemno jest i nie widzę…Dźwięczy blacha. Tak, to ty, Rycerzu Smętnego Oblicza. Ty jesteś wolą nocy, podległą słowu, a ja jestem wolą dnia, który widzi rzeczy ”.
Hamlet Władysława Sebyły stuka więc palcami w zbroję Don Kichota. Czyżby drwił nie tylko z fantomów, tak materialnych dla rycerza, lecz zwątpił również w samo istnienie tego, który z fantomami zwykł się wadzić ?
Czy to wszystko: to złudne, niepojęte, niewidzialne, wielorakie, groźne, to, z czym potykamy się w wierszach, prozach, esejach, nie czyni nas osobliwie przeźroczystymi, ukształtowanymi z materii mgły i cienia ? Z bezdomnego echa ?
Czy nie kasuje nas w oczach tych, którzy cenią jedynie krwawe befsztyki realności ? Czy nie musimy tu – do siebie odnosząc drwiny książęcego reisty – przyznać się w końcu do nader kwaśnego humoru, do złego samopoczucia, do przekonania, że bywamy tylko ośrodkiem snu, jego rwącą się ciągle nitką, jej daremnym powidokiem ?
Źle, surowo, nędznie, ponuro żyłoby się w państwie, rządzonym przez Hamleta z utworu Sebyły. W państwie dnia, uległym jedynie wobec uzurpatorskiej „woli dnia”. W państwie „ciemnej siły”, która „uderzając o rzecz błyska światłem”.
Ideowy autoportret księcia odsłania despotę, który z równie bezwzględną siłą chciałby uderzać w ludzi, co w rzeczy. Taki władca – przede wszystkim – pragnie wyegzekwować właściwą sobie hierarchię, ustalić szczeble dostojeństw, powołać autorytety, zadekretować kompetencje, nie dopuścić do żadnej samowoli ducha, inteligencji, do aktów wyobraźni. Musimy wystrzegać się nadmiaru wyobraźni praktycznej, bo wyobraźnia ta jest bezkorzenna, gnuśna w pozorach krzyku i krzątactwa, w ślepocie języka, w dyktaturze tego, co pływa jedynie na powierzchni politycznej i ekonomicznej fikcji.
Musimy lękać się tych, którzy zakłócają stosunki miedzy trzema stronami rzeczywistości, między słowami, rzeczami i ludźmi. Odpowiada im raczej harmonijna trójjednia, są bowiem splecione jako wspólne – dla siebie – miary i szale.
Jesteśmy po stronie Don Kichota, dla którego słowa są rzeczywistością, bardziej uchwytną i dotkliwą od rzeczywistości dookolnej. Jesteśmy po stronie tych, którzy formują odrębne światy, czerpiąc materiał z zasobów własnego marzenia.
Jesteśmy przekonani, że wszystko: mądrość, piękno, prawda, dobro – zyskują byt najpierw w ojczyźnie słowa, dzięki miłości i szacunkowi tych, którzy o czystość i ciężar słowa walczą w cierpliwym, codziennym, pokornym i dumnym trudzie, w takim napięciu dyscypliny, jakiego nie zna inna czynność. Jesteśmy po stronie księgi, nie zaś mowy doraźnej i poronnej.
Boli, obraża nas pycha księcia, ironia wobec słów, wobec znaków pisma. Wobec pojęć, które rodzą się jak „błysk światła od uderzenia o nazwy”. Boli nas każda zapowiedź, która skłonna jest utożsamiać kulturę z siecią pajęczą, wiotką i drżącą, gotową rozerwać się od samego podmuchu żelaznej rękawicy.
Boli sofistyka władców, ideologów, praktyków dnia i godziny, którzy – jak Hamlet Sebyły – zwykli powtarzać, w poszumie banału, podobne przestrogi: „Nie buduj, Rycerzu, na słowach. To zamki na lodzie, które rozpłyną się we mgle, skoro wstawisz w nie jedną rzeczywistą cegłę”.
Ale my sądzimy właśnie, że jest inaczej. To jeden, pierwszy, rzeczywisty kamień słowa, wmontowany w budowlę uchwytną i wymierną, czyni ją dopiero domem prawdziwym i stabilnym.
Bo umarli – na wiele sposobów – mogą rozmawiać z umarłymi i żywymi, cofając się w czasie, albo drwiąc z nakazów chronologii, i wyprzedzając swą obecność w regionach post mortem, kasując właściwe sobie dystanse, jak dzieje się to w Nieśmiertelności Milana Kundery, gdzie humorystyka śmiertelnej obcości nasila się gwałtownie ze strony na stronę, gdzie obnaża w równym stopniu tych, którzy trwają w pozorach snu i tych, którzy krzątają się jeszcze w obszarach doczesności i jawy.
Czy umarli mogą czytać nas, oddając się tajemnym szyderstwom nad wieloma naszymi literami, płonnymi i kalekimi ?
W Porto Ronco, w idyllicznym osiedlu nad brzegami Lago Maggiore, na granicy Włoch i Szwajcarii, autor Łuku Triumfalnego – po długiej podróży – wrócił do swego domu i uważnie, solennie penetrował wszystkie jego pokoje, jakby ogarnęło go święto wielkiego powrotu, jakby oddawał się cały modlitwom powitalnym, dzięki którym stary dom Remarque’a zyskiwał niemal znamiona domu nowego i pozbawionego cech widomej samotności.
„Czułem się, jakbym przeszedł przez szklaną ścianę, a te dziewięć lat nigdy nie istniało.[…] Dziwne uczucie. Dojmujące i tajemnicze. – zanotował Remarque. – To, że może tak właśnie być, że coś całkowicie przeminie, że wśród burzliwej egzystencji cząstka życia może zniknąć, jak gdyby nic takiego się nie wydarzyło. Potęga materii: złożyć dwa końce ze sobą, pomijając to, co w środku. Chodzę po całym domu…”
W świecie rzeczy sprzęty domowe są nieocenionymi narratorami. Prowadzą z nami ciągły dialog.
W pracowni, we wnętrzu własnego biurka Remarque znalazł rękopis Johanna Wolfganga Goethego, co nie powinno nas zaskakiwać, bo Erich Maria Remarque był także zasobnym, wybornym kolekcjonerem płócien impresjonistycznych, sędziwych dywanów i bezcennych manuskryptów.
Kiedy Remarque próbował odcyfrować wyblakły rękopis, trafił na pewne zdanie Goethego. Zdanie owo natychmiast wciągnął do swego diariusza. Goethe napisał: „Ktokolwiek przychodzi na świat, buduje nowy dom; odchodzi i zostawia go komuś innemu, a ten go odmieni. Ale nikt go nie skończy.”
C
h w i la f a u s t y c z n a
Nasze doznanie
szczęścia jest fragmentaryczne, rozproszone. Wiąże się
nie tyle z
dniem czy godziną, ile
raczej z małymi
wysepkami czasu, z archipelagami
minut i sekund, które
zatopione są w
błocie chaosu, znużenia,
bólu i
lęku.
„Chwilo, trwaj wiecznie ! Jesteś tak
piękna.” Ilu wybornych poetów
zmagało się z
tymi zdaniami Goethego, by
w monecie polszczyzny
ofiarować nam cały
kapitał sensów, zgromadzony przez
weimarskiego mistrza. Ilu translatorów – tak
mozolnie, cierpliwie – szlifowało zdania
Goethego, by powtórnie ukształtować
ten wielościenny brylant
semantyczny, opalizujący
nadmiarem wzruszeń.
„Gdybym mógł
chwili rzec : Jak pięknaś ! O, nadal trwaj, nie
uchodź mi !” Gdybym
mógł… Prawda, że to są
zupełnie inne zdania ? Że
w jednym z
przekładów Fausta, w przekładzie Feliksa
Konopki, ujawnia się bolesna
wątpliwość ? Odsłania
gorzkie pytanie ? Że faustyczny
rozkaz degraduje się, spada
na niższe piętro ? Na
kondygnację nieśmiałej,
daremnej możliwości i
hipotezy ?
Odwołujemy się
do zdań Goethego
w modlitewnym pragnieniu, by momentowi
naszego życia dana
była łaska trwania. By dla kosztownej chwili otworzyły
się granice czasu, tak
szczelne, okrutne wobec snów
o szczęściu stałym, całkowitym i
przestrzennym.
Zapominamy, że słowa
Goethego wypowiada Faust
w czasie kulminacji. Że te
słowa testamentalne, uformowane jako
apologia życia i
pochwała jego szczytów, w
istocie są pochwałą
śmierci, jej uwodzicielskiego daru, jej
zatrutych słodyczy. Stary Faust
jest ślepy. Źrenice Fausta
nie biorą już
udziału w święcie
zachwytu. Jego umysł ulega
złudzeniom. Jego samowiedza szczęścia
ufundowana została na
błędzie i fałszu.
Faust umiera, oplątany siecią
marzeń i fantomów. W
euforii zwycięstwa, które jest
klęską. W narkotycznym upojeniu tych, co
sądzą, że chytrą, rozwiązłą i
złośliwą Mutter Natur
godzi się poddać
rygorowi woli człowieczej. Faust nie
wie, że wszystkie dźwięki
są kłamliwe. Że nie
łączą się z
dziełem konstrukcji. Z mozołem, który niesie
wieczną szczęśliwość. Że te
dźwięki należą do
muzyki szorstkiej, ziemskiej,
konkretnej. Że nasila je
łopata grabarza. Faust nie
wie, że lemury kopią
zwykły grób ludzki, dla
niego właśnie przeznaczony.
Czy Goethe
ustala jątrzącą pewność, że
samowiedza szczęścia, chwili,
nawet tej najwyższej, świetlistej, musi być
zawsze ułomna, ryzykowna,
cząstkowa ? Podminowana przez jady, toksyny
i mikroby zła, których
nie umiemy rozpoznać ? W
chwili, kiedy chwili tej
chcemy zapewnić trwanie ?
Czy trzeba
pamiętać, że każdy prawdziwy
zachwyt jest krokiem
w stronę śmierci ? Że
za kurtyną zachwytu
i szczęścia kryje
się domena podstępu, szyderstwa, diabelskiego śmiechu, negacji ?
Muszę tu
odwrócić faustyczny,
Goetheański schemat. Odwrócić świadomie, bluźnierczo i
przewrotnie. Jesteśmy
bogatsi od Fausta, przynajmniej na
razie. Bogatsi w tym
sensie, że nadal obdarzeni
łaską trwania i
łaską pamięci. Bogatsi – o szansę
wzroku odwróconego.
Przeklinamy, gdy dni
nasze są puste, jałowe, bezdźwięczne. Gdy wydają
się szare, pozbawione jędrności
i soku. Gdy nazbyt
mało zawierają tych
kropel czasu, z których
można odcedzić tęgie, kosztowne wino
życia. Gdy nie kwapimy
się ponowić faustycznego
żądania, bo atomy naszego
czasu nie są
go warte.
Ale potem, niekiedy po
latach, te przeszłe chwile – po
Norwidowemu „odpomniane” – wracają
do nas. I dopiero wtedy
odsłaniają swą cenę. Zyskują
faustyczną urodę, której
Faust nie mógł już
doznać. Dopiero wówczas – w obszarze
kapryśnej, czynnej, jawnej i ukrytej
pamięci – możemy być suwerennymi
tłumaczami takich chwil. Ich
kolekcjonerami, ich
szczęśliwymi bankierami.
To nie
jest sztuka zwykłego, tępego ciułania. To
subtelna biegłość, jaką doskonali
się dzięki sojuszowi
z wielkimi twórcami. Z
tymi, którzy umieli nadać
chwili minionej szczęśliwą
powrotność. Umieli zachować jej
światłoczułe, trudno uchwytne,
zamaskowane piękno.
Wbrew pozorem,
szczęście i zachwyt nie
mają zbyt wielu diagnostów. Nie mają
ekspertów, godnych zaufania i
szacunku – w odróżnieniu
od bólu, rozpaczy, od zamętu
i ciemności, za którymi
kłębią się całe
tabuny, głośne gromady chętnych przezierców, kartografów i
notariuszy.
W rodzinie
człowieczej szanuję nade
wszystko tych jej
rzeczników, którzy są nosicielami
rajskiego, cudownego talentu.
Jaki to
dar ? To zdolność
do odczuwania zachwytu. Zdolność do
zachwycenia. Zachwyt wydaje mi
się osobliwie cenną, surową
i szlachetną próbą
człowieczeństwa. Wiem, że
bywa nieludzki. Że oddala
nas od bogów. Że
mocniej łączy ze
światem zwierząt i
dzieci. Że domaga się czujnych, głodnych nozdrzy
i źrenic. Że kasuje
ból rozstania – dzięki ofercie
nowych dłoni.
W
słowie „zachwyt” dźwięczy zresztą
inne słowo: „uchwyt”. Chodzi więc – pisałem w Rajskich
plenerach – o
„uchwycenie” się rzeczywistości. O zespolenie
z nią i
pojednanie. O spazmatyczny,
miłosny, olśniony związek człowieka
z materią rzeczy
i zdarzeń, drzew i
ludzi.
Taki człowiek
zachwytu, człowiek olśnienia pojmuje
chwilę jako ciągłe, Hemingwayowskie, „ruchome święto”. Jako
odwrotność czasu powszedniego, podrzędnego. Jako czas w
stadium permanentnego owocowania
i porodu. Widzi świat – jako
wielki, gigantyczny prezent,
wszystkie zaś barwy
codzienności – jako elementy
owego świata – daru, świątecznego
świata.
Nie, nie chcę
szerzej mówić o
moich grach z
faustyczną chwilą. O liturgiach, którym jestem
wierny. O poetyckich fetyszach, talizmanach, amuletach. O zdaniach, które Józef
Czapski nazywał
„diamentowymi cytatami, tak czynnymi
w sztuce zaklinania
chwili.
Tylko – na koniec – wiersz, w którym jasne
pewniki są procentem
od kapitału ciemności. Wiersz, w którym
mieszka faustyczna wiedza
o ciele świata
i ciele człowieka. Wiedza o
zimnych i słonecznych
krwiobiegach.
Jeden wiersz
Miłoszowy. Bezcenna, świetlista
muszla – z morza
zgiełku, żalu, skargi. Trzeba
wiele męstwa, aby uciszyć
to pierwsze morze, i
dostrzec wtóre, pogodne :
Dzień taki szczęśliwy.
Mgła opadła
wcześnie, pracowałem w ogrodzie.
Kolibry przystawały
nad kwiatem kapryfolium.
Nie było
na ziemi rzeczy, którą
chciałbym mieć.
Nie znałem
nikogo, komu warto byłoby
zazdrościć.
Co przydarzyło
się złego, zapomniałem.
Nie wstydziłem
się myśleć, że byłem, kim
jestem.
Nie czułem
w ciele żadnego
bólu.
Prostując się, widziałem niebieskie
morze i żagle.
Andrzej Gronczewski