Andrzej Gronczewski – Cień rzeczy i cień słowa

0
802


         Prof. Andrzej Gronczewski – zmarły 14 lipca 2019 roku, historyk literatury i wybitny eseista, nasz stały współpracownik i Przyjaciel – obchodziłby 3 października 79. rocznicę urodzin. Z tej okazji publikujemy dwa nieznane Jego eseje z mającej się ukazać wkrótce książki Andrzeja „
Dłonie czasu”, przygotowywanej przez Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego.
                                                                                                                            Red.

       

                           C  i  e  ń     r  z  e  c  z  y    i   c  i  e  ń    s  ł  o  w  a

              Doprawdy, książki  są  więzieniami. Mają  swe  mury, żelazne  bramy, okratowane  okna, szczelne  wnętrza. Wola  artysty  zamyka  w  nich  fantomy  tak  cielesne  i  spragnione  rozmowy, że  gotowi  jesteśmy  współczuć  losowi  tych  fantomów, dzielić  ich  samotność, cieszyć  się  każdą  próbą  „zburzenia”  choćby  jednej  z  tych  Bastylii, jakimi – w  istocie  – są  zawsze wielkie  eposy, poematy, powieści.
              Dlaczego  nie  ma  jawnych przejść, korytarzy, łączących  te więzienia ? Dlaczego  nie  ma  tuneli, dzięki  którym  można  by  wtargnąć –  z  czasu do  czasu, z  kraju  do kraju, z  wyobraźni – do obszaru innej  wyobraźni ?  
              Dlaczego  Don  Kichot  nie  może  stanąć  oko  w  oko  z  Hamletem ? 
Dlaczego  Faust  nie  wymienia  ironicznego  uśmiechu  z  Don Juanem ? Dlaczego Raskolnikow  nie  zwierza  się  Julianowi  Sorelowi ? Dlaczego  Flaubert – jako  bohater  własnych  listów – nie  słyszy  skargi  Tonia  Krögera ?
              Czy  nie  jest  możliwe  jakieś „dzieło – dzieł” ? Jakiś  powtórny  zaświat  dantejski, poligon  wspólnoty  i czynnej  pamięci, jakiś  teren  czyśćca, piekła  i  raju, w  obrębie  którego  wszyscy  oni  obdarzeni  byliby  szansą  spotkania  i łaską  rozmowy ?
              Zapewne, łaska  owa  jest prawdopodobna, realna, choć  ujawnia  się  tylko  w  tak  rozproszonej, cząstkowej  i  nieśmiałej  postaci, jaką  wolno tu  unaocznić. Łaska  ta  wynika  ze sztuki  czytania. Łączy  się  z  nią, czerpie  z  niej  energię. Akt  lektury  bywa  zwielokrotnioną  tragedią. Własną  samotność  uśmierzamy dzięki figurom, których  więzienna  osobność  rozprasza  się  dzięki nam – czytelnikom gorzkim i przenikliwym.
              Nie tylko  poeta – czytelnik  okrążony  jest  zawsze  przez  tłum  widm, przez  niewidzialnych  sojuszników, świadków i admiratorów  dialogu. Wystarczy  znaleźć  się między  drzewami, na  trasie „ciemnych  ścieżek”, by doznać  tego  uczucia  nasilonej  obecności –  doznania  widzących i gadatliwych fantomów. By  powtórzyć  wyznanie, słyszalne  w  okolicach  Iwaszkiewiczowskiego Stawiska :
                     
                         Nieraz  kiedy  samotnie  przechadzam  się  lasem
                        Jak  Rafał  za  Tobiaszem  ktoś  stąpa  poza  mną
                         […]
                        Stronice  dawnych  książek  tak  mnie  gonią  rankiem,
                        I  wszystko, w  co  wierzyłem, trwożą  moją  duszę,     
                        Aliosza  Karamazow  w  szarym  kapeluszu
                        I  Zina – zła  księżniczka – ze  swoim  kochankiem.
                        Książę  Andrzej, co  niebo  spostrzega  nad  sobą,
                        Kiedy  się  do  wiecznego  uspokaja  snu.
                        I siwe  pasmo  włosów  niosąca  z  żałobą,
                        Ukochana, żałosna, mdła  pani Arnoux.
                                               Jarosław Iwaszkiewicz, Ciemne ścieżki,

              Ich  głosy mieszają  się, krzyżują. Dopełniają  się  w  natrętnym  zgiełku  słów, zdań i fraz. Ich  dialogi  są  dźwięczne, donośne. Usta  fantomów  korzystają  z  pomocy ust realnych. Stają  się czynne dopiero dzięki poezjotwórczej akustyce, jaką  doskonali, uszlachetnia, swoiście „organizuje” wyobraźnia  poety – czytelnika.
              Rzecz  jasna, bywają  dialogi  nocy  i rozmowy  dnia. Dialogi  pośród  rzeczy  oświetlonych  i  pośród  rzeczy, jakie tracą  imienność  w  mroku. Inna  jest akustyka  ciemności, inna  zaś  akustyka  czasu, gdy  słońce  stoi  w  zenicie.   
              Godzina, którą ustala  poeta, godzina  myśli, nie bywa  nigdy wymierna  dzięki  zwykłym, obojętnym chronometrom. Już  sama  ta  godzina  każe  myśleć  o ideowej  zasadności wyboru. Już  sam wybór świadczy o utajonej  premedytacji.
              Hamlet i Don  Kichot  spotykają  się  nocą. Ciemność  ogarnia  ich  ciała. Ani jeden detal  stroju  nie  wyłania  się  z  mroku  zupełnego i szczelnego. Ani jeden  gest dłoni  nie  rozdziera  żałobnych  kulis. Widać  tylko  gesty mowy – w  teatrze  nocy i  teatrze  nocnego  dialogu.
              Chodzi  o  spotkanie  głosów. 0 „audycję”, w  której  słowa  szukają swej drogi  między niewidzialnymi  rzeczami  i  kształtami, dotykając  ich  z  napiętą, ostrożną  uwagą  i czujnością  ślepca.
              W takiej godzinie, w  takim  mroku odczuwa  się  szczególną  samotność  mowy, całą  jej  nagość  i  żałosną  nędzę.  Widzi  się  wszelkie  związki  miłosne, łączące  mowę  z  językiem  gestu, dotyku, uśmiechu, dociekliwego spojrzenia. Te  głosy – głosy  Hamleta  i Don Kichota –  świecą  przecież, jak  głosy  samotnych  skrzypiec i wiolonczel  świecą  po  uciszonej  eksplozji  orkiestry.
              „Dialog  w  ciemności”  dozwala  ujrzeć  słowa  świecące, rozjarzone  energią  znaczeń, pełne  fosforycznego, bagiennego lśnienia. Ciemność  dookolna  wydaje się nieodzowna, by  słowo  mogło  ujawnić  siłę  zawartej  w  nim  energii  elektrycznej.
              Kim  jest  Hamlet  i Don  Kichot ? Tylko  głosem  podwójnym, który  ponawia  się dzięki  trzeciemu  głosowi. Każdy  z  nich  ma  odrębną  dykcję. Mówi  o innej  skali doświadczenia  i losu. Słyszymy  nadal  owe bolesne  różnice, choć  głosy są  głosami umarłych, choć  ich krtanie  uformowane  zostały  z  różnych tworzyw, choć  ich  śmierci  dokonały  się  w  innych  obszarach.  Także noc  „dialogu  w  ciemności”  nie  jest  nocą  Hamleta  i Don  Kichota. Jest  nocą  trzecią. To  noc  poety, noc  konkretna –  z  lat trzydziestych  naszego, ubiegłego wieku. Noc tyleż  „prywatna”, ile dziejowa, bowiem lęki  jednostki  i trwogi  czasu  mieszają  się  tu z  sobą  w  aurze  złych  przeczuć  i  surowych diagnoz.
              Królewicz  duński, rycerz  z  La  Manchy, warszawski  poeta  korzystają  z  ciszy  zwykłej nocy, z łask  nocy przedostatniej, zanim  nie  zgęstnieje  nad  Europą  noc  inna, noc  totalitarnych  zbrodni, która  reżysera  naszej  widmowej  konferencji  doprowadzi do katyńskiego  lasu.
              O  czym  mówią  fanatycy lektury, narkomani  czytania, nosiciele  europejskich  marzeń  i złudzeń ? O  czym  mówią – w  przededniu  epoki, która  będzie  epoką  szyderstwa, żałosnego, brutalnego i  ponurego  rechotu, rozlegającego się  nad  wszystkimi  niemal  księgami, jakie  spiętrzyła  Europa  w  swych  zasobnych i  świętych  bibliotekach ?
              Mogą  prowadzić  dyskurs  o mroku  i  świetle  słowa. 0  cieniu  rzeczy  i  cieniu  słów. Mogą  rozmawiać  o  echu  słowa. O  jego  dobroczynnych  łaskach  i mimowolnych  krzywdach. 0 Norwidowym, testamentalnym  zakresie  słowa. O  słowie  jako kształcie  żałobnego  pożegnania. O  słowie, w  którym  zamyka  się  tajemnica  porodu nowego  świata. O  słowie, z  którego – bezsenną  nocą –  buduje  się  całe  katedry, by  w  świetle  dnia  zobaczyć  ich  wątłe  konstrukcje, złomy „nagich i  jałowych  skał”.
              Dwa  typy  człowieczeństwa  zwarły  się  tu  z  sobą  w  śmiertelnej powadze i jątrzącej  ironii. Dwa  żywioły  stanęły  w  szrankach ideowego  sporu. Choć  poeta  szanuje odrębność  pierwszego  i  drugiego  typu, mieszkają  one  zwykle  w  jednym  człowieku. Prowadzą  ciągłe  wojny, przeczą  sobie, żywią  się  własnymi  antynomiami.
              Zwykłe symetrie psychologiczne  nie  są  jednak domeną  rzetelnych  artystów. Ich  właściwym  królestwem  są  ułomne  podręczniki, w których wola  schematu, podziału i paragrafu  dominuje nad  wolą  prawdy.
              Hamlet  i Don  Kichot  zwykli  instalować  się  w  naszej duchowości  równie łatwo i sprawnie, jak  doświadczony  podróżnik, który  wcześniej  zamówił  pokój w  swym  ulubionym  hotelu. Hamlet  i Don Kichot mijają  się – bezwiednie  – w korytarzach  naszego  domu  duchowego, by miejsce  ich  zajął  Don Juan lub  Faust. Także  i  my – dosłownie  i  metaforycznie – możemy  zamieszkać  w „Hotelu  Hamlet” lub  wypić  mądre, ciężkie  wino kastylijskie  w  oberży  „Don  Kichote”, co wiele razy  przytrafiło  się  piszącemu  te słowa  na  drogach  jego wędrówek  po okolicach  Elsynoru  i obszarach  Hiszpanii.
              Wielkie  dary  otrzymujemy  zawsze od  wielkich artystów, którzy –  będąc  nimi – w  pierwszym  rzędzie  są  przecież  bohaterami  poznania, rewelatorami „rzeczy ludzkiej”. Szekspir dał  nam bowiem figurę  „hamletyzmu”. Określa  ona  jedną  z  głównych  prób  człowieczeństwa. Próba  owa uczynnia  tych, którzy  znaleźli  się  w  sąsiedztwie  duńskiego  księcia. Ale –  zarazem – próba  ta usypia  innych, utwierdza  ich  w  apatii, w lunatycznym  wahaniu, w  braku  cielesnej formy.
              Cervantes  ofiarował  nam model  „donkichotyzmu”. Dzielą  nas  od tej  figury całe  stulecia, wszystkie  wyobrażenia  o  istocie  wojny  i pokoju, o istocie podróży, cnoty, hierarchii  ziemskiej, higieny  duchowej. I może figurę tę  godziłoby  się  przekornie  kontemplować  w muzeach  Madame  Tussaud, w  muzeach  oswojonej  wyobraźni  europejskiej, gdyby  zechciała  być  ona  więźniem muzealnym, gdyby mogła  utrzymać  się w  ryzach statycznego  posągu. Cervantes  nie ulepił  jej  wszakże  z  wosku, lecz  z  tych  pierwiastków, z  których  i my  jesteśmy  uformowani, o tyle  późniejsi  od Don Kichota. Maskując  się  w  różnych  kątach  naszej  duchowości, Don  Kichot  wysterkuje  z  nich  cechami  donkichotyzmu. Mobilizuje  swą  gotowość, swą „powrotność” –  w  nowych  gestach  i  czynach.
              Bezcenny, wielofunkcyjny  prezent  dał  nam Cervantes, czytelnikom, filozofom i psychologom  powierzając  model  „donkichotyzmu”. Poróżnił  tym  darem cały  świat ludzki. Cervantes  dokonał perfidnego podziału, dzieląc  swych czytelników  na ludzi  śmiechu  i ludzi  płaczu. Skłócił  całe  epoki; przeciwstawił  sobie  różne formacje humanistyczne. 
              Człowiek  śmiechu  widzi  w  przygodach  rycerza  słoneczne, żyzne, wolne  od tajemnicy, przestrzenie  komizmu. Człowiek płaczu  jest  świadkiem  i  sygnatariuszem tragedii  o wysokich, mocnych, groźnych  murach. W tej próbie  człowieczeństwa, która  wiąże  się z  perspektywą  śmiechu lub płaczu mało kto  umie pogodzić obie szanse – pogodzić, zatem ogarnąć pogodę obu  możliwości – odczuć  dwoisty  tragizm  śmiechu  i docenić  wielostronną  humorystykę  płaczu.
              Dialog  Hamleta  z  Don Kichotem  należy – jak  powiedziałem – do  dialogów  nocy. Rządzi  się  prawami  nocnej  rozmowy. Słowa  lśnią  tu na  pograniczach snu i jawy. Słowa  zyskują  wartkość, lotność słów, wypowiadanych  nocą, i blask  myśli, nocą  „myślanych”.
              Ale owe protokoły  nocy  inaczej oglądamy  w  świetle dnia. Nocą  jesteśmy  szczęśliwszymi tragarzami  myśli. Wypełnia  nas  energia, tężyzna  i  odwaga. Dzień  uczy pokory. Wracamy  szybko  do Syzyfowego  cierpienia, do  mozołu, do  przekleństwa  pytań, do tragicznej  cierpliwości, do wątpienia  i niewiedzy. Ujawnia  się  wówczas  ciężar  słów  i myśli, odsłania  ich bryłowata, kamienna  materia.
              By  rozjaśnić  horyzont  nocnego dialogu, należałoby  tu ogłosić  powszechną  mobilizację  dla  filozofów  wszystkich  czasów  i pięter  poznania. Godziłoby  się  ich  niepokoić  naszą  potrzebą  ratunku, pomocy, nagłego  sukursu. Za  jednym  zdaniem poety  winien  więc  stanąć  długi  szereg  cieni. Chodzi  o  cienie  tych, którzy  udzielali  nam  kredytu  w  bankach  myśli. O  tych, którzy  są  naszymi  wierzycielami. O tych, którzy  dawno temu  „poręczyli”  nasze  duchowe  weksle – cyrografami  swych  doktryn  i systemów.
              Jaki dziwny, niesamowity byłby  ów  tekst –  niby odwrócone Bramy  raju Jerzego Andrzejewskiego. Tekst, złożony  z  lapidarnego, głównego  zdania  poety. I  z  monstrualnego, olbrzymiego, ryzykownie pulsującego  zdania – potwora, i zdania  drugiego, zdania – wielokształtu  składni. Dla  oszczędności  należałoby  to  zdanie  ujawnić  w  mrówczym peticie, w  zecerskich  insektach, by  nieogarnięty, groźny  nadmiar  komentarza  nie  zdławił  w  końcu  zdania  pierwotnego. Nie  unicestwił  go, nie usunął, jak tę rybę  poetów nadrealizmu, która  ciągle rozpuszcza  się  w morzu.
              Muszę pamiętać  o przywilejach  tekstu głównego  i  o pokorze  tekstów innych. Nie  wplączę  tu  zdań Władysława  Sebyły  w  ocean  filozoficznych  wodorostów. Nie  pozwolę  im  zniknąć  w  gigantycznym niewodzie, który  ciągną  filozofowie przez  morze  poznania, morze błędu, uzurpacji i pychy. Ciągną  daremnie, tak nieznużeni  i wielosłowni – od  czasu Platona  do czasu  Kanta, od  epoki  Berkeley’a  do epoki  Bergsona.
              Nie  wolno mi dopuścić, by  wystygł  gniew, sprężony  w  słowach  Hamleta, choć  wiem, że  fizjologia  gniewu – w każdym  sporze – czyni  z  nas  stare  dzieci. Choć  jestem pewien, że  gniew  nie przystoi  ani  księciu, ani  myślicielowi, zwłaszcza  wtedy, gdy  gniew  duńskiego  księcia  obraca  się  przeciwko filozofowi, przeciwko  filozofowi  o  pustej  twarzy, filozofowi  w  ogóle, filozofowi bez  imienia: „…A  ja  mówię: olbrzym –  a  widzę  wiatrak  machający  niepotrzebnie  łapami  skrzydeł ; mówię: filozof –  a  widzę  wiatrak, mielący pustą  plewę  słów, z  których  nigdy  nie  będzie  mąki. Nie, raczej będzie  mąka, mąka, z  której dzieci lepią  placki  i babki, rozsypujące  się  na  słońcu”.
              Ze wszystkich  scen  teatralnych, jakie  zgromadziła  moja  pamięć, tę  widzę i słyszę  do dzisiaj. Dłoń  Hamleta, dłoń  w  żelaznej  rękawicy. Dłoń  młodego  Daniela  Olbrychskiego, która  uderza  w  żelazną  bramę  Danii, bowiem – jak  powszechnie  wiadomo – Dania  jest  więzieniem.
              To był  pierwszy  dźwięk  tego  wieczoru, zanim  wypowiedziane  zostało  jakiekolwiek  słowo, zanim usłyszeli je widzowie, żyjący w  innym, wieloimiennym  więzieniu.
              Zgrzyt  owego  żelaza  zawsze  wymusi  pierwszeństwo  czynu  przed  słowem, każe  cofnąć  się  słowu, stulić  się  słuchaczowi – w lęku  i  grymasie  daremności. Uderzając żelazem  w żelazo, tamtego  wieczoru  tamten  Hamlet, Hamlet Olbrychskiego, mógłby na  chwilę  odstąpić od  słów  Szekspira. Mógłby  sprowadzić  ducha  poety, o którego  śmierci  nie  można  było  wtedy  nawet  wspomnieć. Mógłby  to  zrobić,  gdyby  w  widzach, w twarzy  któregoś  z  nas  dostrzegł  uparte, inaczej  widzące  oczy  Don  Kichota: „…Jesteś  niewolnikiem  słów, rycerzu. Przymierzasz  czyny do  słów, które  zawładnęły  tobą, a  ja  przymierzam  słowa  do czynów. U ciebie  czyn  następuje po  słowie – u  mnie  słowo  po czynie. Nie  wiem. Póki  nie  uderzę, póki  nie  dotknę  rzeczy. Jestem Tomasz, który  wierzy dopiero  wtedy, gdy  rany  dotyka. Ty  jesteś  Żyd, który  wierzy  w  Zakon, w  słowo, który  świat  chce  nagiąć  do  słowa, który  mówi:  tym  gorzej  dla  świata. A  może  ty  nie  jesteś  rycerzem – możeś  wiatrakiem ?  Nie  wiem. Ciemno  jest i nie  widzę…Dźwięczy  blacha. Tak, to ty, Rycerzu  Smętnego  Oblicza. Ty  jesteś  wolą  nocy, podległą  słowu, a  ja  jestem  wolą  dnia, który  widzi  rzeczy ”.
              Hamlet Władysława Sebyły  stuka  więc palcami  w  zbroję  Don Kichota. Czyżby  drwił  nie  tylko  z  fantomów, tak  materialnych  dla  rycerza, lecz  zwątpił również  w  samo istnienie  tego, który  z  fantomami  zwykł  się  wadzić ?
              Czy  to  wszystko: to  złudne, niepojęte, niewidzialne, wielorakie, groźne, to, z czym potykamy  się w  wierszach, prozach, esejach, nie czyni  nas  osobliwie  przeźroczystymi, ukształtowanymi  z  materii  mgły  i cienia ? Z  bezdomnego  echa ?
              Czy  nie  kasuje  nas  w  oczach  tych, którzy  cenią  jedynie  krwawe  befsztyki  realności ? Czy  nie  musimy  tu – do  siebie  odnosząc  drwiny  książęcego  reisty –  przyznać  się  w  końcu do nader  kwaśnego  humoru, do  złego  samopoczucia, do przekonania, że bywamy  tylko ośrodkiem  snu, jego  rwącą  się  ciągle nitką, jej  daremnym powidokiem ?
              Źle, surowo, nędznie, ponuro  żyłoby  się  w  państwie, rządzonym  przez  Hamleta  z utworu  Sebyły. W  państwie  dnia, uległym  jedynie  wobec  uzurpatorskiej  „woli  dnia”. W  państwie „ciemnej  siły”, która  „uderzając  o rzecz  błyska  światłem”.
              Ideowy  autoportret  księcia  odsłania  despotę, który  z  równie  bezwzględną  siłą  chciałby  uderzać  w  ludzi, co w  rzeczy. Taki  władca – przede  wszystkim – pragnie  wyegzekwować  właściwą  sobie hierarchię, ustalić  szczeble  dostojeństw, powołać  autorytety, zadekretować kompetencje, nie dopuścić  do  żadnej  samowoli  ducha, inteligencji, do aktów  wyobraźni. Musimy  wystrzegać  się  nadmiaru  wyobraźni praktycznej, bo  wyobraźnia  ta  jest bezkorzenna, gnuśna  w pozorach krzyku  i krzątactwa, w  ślepocie  języka, w  dyktaturze  tego, co  pływa  jedynie  na  powierzchni  politycznej i  ekonomicznej fikcji.
              Musimy lękać  się  tych, którzy  zakłócają  stosunki  miedzy  trzema  stronami rzeczywistości, między  słowami, rzeczami  i ludźmi. Odpowiada  im  raczej  harmonijna  trójjednia, są  bowiem  splecione  jako  wspólne – dla  siebie –  miary  i szale.
              Jesteśmy po stronie Don Kichota, dla którego słowa  są  rzeczywistością, bardziej uchwytną  i  dotkliwą  od  rzeczywistości dookolnej. Jesteśmy  po  stronie  tych, którzy  formują  odrębne  światy, czerpiąc  materiał  z  zasobów  własnego  marzenia.
              Jesteśmy przekonani, że  wszystko: mądrość, piękno, prawda, dobro –  zyskują  byt najpierw  w  ojczyźnie  słowa, dzięki  miłości  i szacunkowi  tych, którzy  o czystość  i ciężar  słowa  walczą  w  cierpliwym, codziennym, pokornym  i dumnym  trudzie, w  takim  napięciu  dyscypliny, jakiego  nie  zna  inna  czynność. Jesteśmy  po  stronie  księgi, nie  zaś  mowy doraźnej i poronnej.
              Boli, obraża  nas  pycha  księcia, ironia  wobec  słów, wobec  znaków  pisma. Wobec  pojęć, które  rodzą  się  jak  „błysk  światła  od uderzenia  o  nazwy”. Boli  nas  każda  zapowiedź, która  skłonna  jest  utożsamiać  kulturę  z  siecią  pajęczą, wiotką  i drżącą, gotową  rozerwać  się  od samego podmuchu  żelaznej  rękawicy.
              Boli sofistyka  władców, ideologów, praktyków  dnia  i  godziny, którzy –  jak Hamlet Sebyły –  zwykli powtarzać, w poszumie  banału, podobne  przestrogi: „Nie buduj, Rycerzu, na  słowach. To zamki  na lodzie, które  rozpłyną  się we  mgle, skoro  wstawisz  w  nie  jedną  rzeczywistą  cegłę”.
              Ale my  sądzimy  właśnie, że jest  inaczej. To  jeden, pierwszy, rzeczywisty  kamień  słowa, wmontowany  w  budowlę  uchwytną  i wymierną, czyni  ją  dopiero  domem prawdziwym i  stabilnym.
              Bo umarli – na  wiele  sposobów – mogą  rozmawiać  z  umarłymi  i żywymi, cofając  się  w  czasie, albo  drwiąc  z  nakazów  chronologii, i wyprzedzając  swą  obecność  w regionach  post  mortem, kasując  właściwe  sobie  dystanse, jak  dzieje  się to  w Nieśmiertelności  Milana  Kundery, gdzie  humorystyka  śmiertelnej  obcości  nasila  się  gwałtownie  ze  strony  na  stronę, gdzie  obnaża  w  równym  stopniu  tych, którzy  trwają  w  pozorach  snu  i tych, którzy krzątają  się  jeszcze  w  obszarach  doczesności  i jawy.
              Czy  umarli  mogą  czytać  nas, oddając  się  tajemnym  szyderstwom  nad  wieloma  naszymi  literami, płonnymi  i kalekimi ?
              W  Porto Ronco, w  idyllicznym  osiedlu  nad brzegami  Lago  Maggiore, na  granicy Włoch  i Szwajcarii, autor Łuku  Triumfalnego – po długiej podróży – wrócił  do  swego  domu  i uważnie, solennie  penetrował  wszystkie  jego  pokoje, jakby  ogarnęło  go  święto  wielkiego  powrotu, jakby  oddawał  się  cały  modlitwom  powitalnym, dzięki  którym stary  dom Remarque’a  zyskiwał niemal znamiona  domu nowego i pozbawionego  cech widomej  samotności. 
              „Czułem  się, jakbym przeszedł  przez  szklaną  ścianę, a  te  dziewięć  lat nigdy nie  istniało.[…] Dziwne uczucie. Dojmujące  i tajemnicze. – zanotował  Remarque. – To, że  może  tak  właśnie  być, że coś całkowicie  przeminie, że  wśród burzliwej egzystencji cząstka  życia  może  zniknąć, jak  gdyby nic  takiego się  nie  wydarzyło. Potęga  materii: złożyć  dwa  końce  ze  sobą, pomijając to, co w  środku. Chodzę  po  całym domu…”
              W świecie  rzeczy  sprzęty domowe  są  nieocenionymi  narratorami. Prowadzą  z  nami ciągły  dialog.           
              W pracowni, we wnętrzu  własnego biurka  Remarque  znalazł rękopis  Johanna  Wolfganga Goethego, co nie powinno  nas  zaskakiwać, bo Erich  Maria  Remarque  był także  zasobnym, wybornym  kolekcjonerem płócien  impresjonistycznych, sędziwych dywanów  i bezcennych  manuskryptów.
              Kiedy Remarque  próbował  odcyfrować  wyblakły  rękopis, trafił  na  pewne  zdanie  Goethego. Zdanie owo natychmiast wciągnął do  swego  diariusza. Goethe  napisał: „Ktokolwiek  przychodzi  na  świat, buduje nowy dom; odchodzi  i  zostawia  go komuś  innemu, a  ten  go  odmieni. Ale  nikt  go nie  skończy.” 
                                                                                                  
                               


                                      C h w i la    f a u s t y c z n a
   
              Nasze  doznanie  szczęścia  jest  fragmentaryczne, rozproszone. Wiąże  się  nie  tyle  z  dniem  czy  godziną, ile  raczej  z  małymi  wysepkami  czasu, z  archipelagami  minut  i  sekund, które  zatopione  są  w  błocie  chaosu, znużenia, bólu  i  lęku.
              „Chwilo, trwaj  wiecznie ! Jesteś  tak  piękna.” Ilu  wybornych  poetów  zmagało  się  z  tymi  zdaniami  Goethego, by  w  monecie  polszczyzny  ofiarować  nam  cały  kapitał  sensów, zgromadzony  przez  weimarskiego  mistrza. Ilu  translatorów –  tak  mozolnie, cierpliwie –  szlifowało  zdania  Goethego, by  powtórnie  ukształtować  ten  wielościenny  brylant  semantyczny, opalizujący  nadmiarem  wzruszeń.
              „Gdybym  mógł  chwili  rzec : Jak  pięknaś ! O, nadal  trwaj, nie  uchodź  mi !”  Gdybym  mógł… Prawda, że  to  są  zupełnie  inne  zdania ? Że  w  jednym  z  przekładów  Fausta, w  przekładzie  Feliksa  Konopki, ujawnia  się  bolesna  wątpliwość ? Odsłania  gorzkie  pytanie ? Że  faustyczny  rozkaz  degraduje  się, spada  na  niższe  piętro ? Na  kondygnację  nieśmiałej, daremnej  możliwości  i  hipotezy ?
              Odwołujemy  się  do  zdań  Goethego  w  modlitewnym  pragnieniu, by  momentowi  naszego  życia  dana  była  łaska  trwania. By dla  kosztownej chwili  otworzyły  się  granice  czasu, tak  szczelne, okrutne  wobec  snów  o  szczęściu  stałym, całkowitym  i  przestrzennym.
              Zapominamy, że  słowa  Goethego  wypowiada  Faust  w  czasie  kulminacji. Że  te  słowa  testamentalne, uformowane  jako  apologia  życia  i  pochwała  jego  szczytów, w  istocie  są  pochwałą  śmierci, jej  uwodzicielskiego  daru, jej  zatrutych  słodyczy. Stary  Faust  jest  ślepy. Źrenice  Fausta  nie  biorą  już  udziału  w  święcie  zachwytu. Jego  umysł  ulega  złudzeniom. Jego  samowiedza  szczęścia  ufundowana  została  na  błędzie  i  fałszu.
              Faust  umiera, oplątany  siecią  marzeń  i  fantomów. W  euforii  zwycięstwa, które  jest  klęską. W narkotycznym  upojeniu  tych, co  sądzą, że  chytrą, rozwiązłą  i  złośliwą  Mutter  Natur  godzi  się  poddać  rygorowi  woli  człowieczej. Faust  nie  wie, że  wszystkie  dźwięki  są  kłamliwe. Że  nie  łączą  się  z  dziełem  konstrukcji. Z  mozołem, który  niesie  wieczną  szczęśliwość. Że  te  dźwięki  należą  do  muzyki  szorstkiej, ziemskiej, konkretnej. Że  nasila  je  łopata  grabarza. Faust  nie  wie, że  lemury  kopią  zwykły  grób  ludzki, dla  niego  właśnie  przeznaczony.
              Czy  Goethe  ustala  jątrzącą  pewność, że  samowiedza  szczęścia, chwili, nawet  tej  najwyższej, świetlistej, musi  być  zawsze  ułomna, ryzykowna, cząstkowa ? Podminowana  przez  jady, toksyny  i  mikroby  zła, których  nie  umiemy  rozpoznać ? W  chwili, kiedy  chwili  tej  chcemy  zapewnić  trwanie ?
              Czy  trzeba  pamiętać, że  każdy  prawdziwy  zachwyt  jest  krokiem  w  stronę  śmierci ? Że  za  kurtyną  zachwytu  i  szczęścia  kryje  się  domena  podstępu, szyderstwa, diabelskiego  śmiechu, negacji ?
              Muszę  tu  odwrócić  faustyczny, Goetheański  schemat. Odwrócić  świadomie, bluźnierczo  i  przewrotnie. Jesteśmy  bogatsi  od  Fausta, przynajmniej  na  razie. Bogatsi  w  tym  sensie, że  nadal  obdarzeni  łaską  trwania  i  łaską  pamięci. Bogatsi – o  szansę  wzroku  odwróconego.
               Przeklinamy, gdy  dni  nasze  są  puste, jałowe, bezdźwięczne. Gdy  wydają  się  szare, pozbawione  jędrności  i  soku. Gdy  nazbyt  mało  zawierają  tych  kropel  czasu, z  których  można  odcedzić  tęgie, kosztowne  wino  życia. Gdy  nie  kwapimy  się  ponowić  faustycznego  żądania, bo  atomy  naszego  czasu  nie  są  go  warte.
              Ale  potem, niekiedy  po  latach, te  przeszłe  chwile – po  Norwidowemu  „odpomniane” –  wracają  do  nas. I dopiero  wtedy  odsłaniają  swą  cenę. Zyskują  faustyczną  urodę, której Faust  nie  mógł już  doznać. Dopiero  wówczas – w  obszarze  kapryśnej, czynnej, jawnej  i  ukrytej  pamięci – możemy  być  suwerennymi  tłumaczami  takich  chwil. Ich  kolekcjonerami, ich  szczęśliwymi  bankierami.
              To  nie  jest  sztuka  zwykłego, tępego  ciułania. To  subtelna  biegłość, jaką  doskonali  się  dzięki  sojuszowi  z  wielkimi  twórcami. Z  tymi, którzy  umieli  nadać  chwili  minionej  szczęśliwą  powrotność. Umieli  zachować  jej  światłoczułe, trudno  uchwytne, zamaskowane  piękno.
              Wbrew pozorem, szczęście  i  zachwyt nie  mają  zbyt  wielu diagnostów. Nie  mają  ekspertów, godnych  zaufania  i  szacunku –  w  odróżnieniu  od  bólu, rozpaczy, od  zamętu  i  ciemności, za  którymi  kłębią  się  całe  tabuny, głośne  gromady  chętnych  przezierców, kartografów  i  notariuszy.
              W  rodzinie  człowieczej  szanuję  nade  wszystko  tych  jej  rzeczników, którzy  są  nosicielami  rajskiego, cudownego  talentu. Jaki  to  dar ? To zdolność    
do  odczuwania  zachwytu. Zdolność  do  zachwycenia. Zachwyt  wydaje  mi  się  osobliwie  cenną, surową  i  szlachetną  próbą  człowieczeństwa. Wiem, że  bywa  nieludzki. Że  oddala  nas  od  bogów. Że  mocniej  łączy  ze  światem  zwierząt  i  dzieci. Że  domaga  się czujnych, głodnych  nozdrzy  i  źrenic. Że  kasuje  ból  rozstania – dzięki  ofercie  nowych  dłoni.

             W  słowie „zachwyt”  dźwięczy  zresztą  inne  słowo: „uchwyt”. Chodzi  więc – pisałem  w  Rajskich  plenerach  –  o  „uchwycenie”  się  rzeczywistości. O  zespolenie   z  nią  i  pojednanie. O  spazmatyczny, miłosny, olśniony  związek  człowieka  z  materią  rzeczy  i  zdarzeń, drzew  i  ludzi.
            Taki  człowiek  zachwytu, człowiek  olśnienia  pojmuje  chwilę  jako  ciągłe, Hemingwayowskie, „ruchome  święto”. Jako  odwrotność  czasu  powszedniego, podrzędnego. Jako czas  w  stadium  permanentnego  owocowania  i  porodu. Widzi  świat – jako  wielki, gigantyczny  prezent, wszystkie  zaś  barwy  codzienności –  jako  elementy  owego  świata – daru, świątecznego  świata.
              Nie, nie  chcę  szerzej  mówić  o  moich  grach  z  faustyczną  chwilą. O  liturgiach, którym  jestem  wierny. O  poetyckich  fetyszach, talizmanach, amuletach. O  zdaniach, które  Józef  Czapski  nazywał „diamentowymi  cytatami, tak  czynnymi  w  sztuce  zaklinania  chwili.
              Tylko – na  koniec – wiersz, w  którym jasne  pewniki  są  procentem  od  kapitału  ciemności. Wiersz, w  którym  mieszka  faustyczna  wiedza  o  ciele  świata  i  ciele  człowieka. Wiedza  o  zimnych  i  słonecznych  krwiobiegach.
              Jeden  wiersz  Miłoszowy. Bezcenna, świetlista  muszla –  z  morza  zgiełku, żalu, skargi. Trzeba  wiele  męstwa, aby  uciszyć  to  pierwsze  morze, i  dostrzec  wtóre, pogodne :
                 Dzień  taki  szczęśliwy.
                 Mgła  opadła  wcześnie, pracowałem  w  ogrodzie.
                 Kolibry  przystawały  nad  kwiatem  kapryfolium.
                 Nie  było  na  ziemi  rzeczy, którą  chciałbym  mieć.
                 Nie  znałem  nikogo, komu  warto  byłoby  zazdrościć.
                 Co  przydarzyło  się  złego, zapomniałem.
                 Nie  wstydziłem  się  myśleć, że  byłem, kim  jestem.
                 Nie  czułem  w  ciele  żadnego  bólu.
                 Prostując  się, widziałem  niebieskie  morze  i  żagle.

                                                                              Andrzej  Gronczewski           

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko