Marek Jastrząb – Ciszej, dalej; awanse i degradacje

0
44

A. należał do niej w przeszłości i był z tego powodu wniebowzięty. Często chwalił się opowiadając, jak go uwielbiano. B. potępił ją już w momencie, gdy się do niej przekonał. Gdy na własnej skórze doświadczył jątrzącego działania jej balsamów. Przy lada okazji dawał więc do zrozumienia, co myśli o jej wyznawcach.

„Po wszystkim”, wyszło mu to bokiem. Jakiegoś grudniowego teleranka stracił pracę polegającą na znajomości rzeczy i w siną dal odleciały perspektywy ewentualnego awansu. Zwolniono go z kierowniczego stanowiska i, by nie mówiło się, że są to represje i odwety, wyrzucano go „na raty”: stopniując szykany. Na początek został zdegradowany do roli szarego pionka. Był czymś na kształt uzupełnienia zajmowanego biurka. Nie trzeba napomykać, że na jego miejsce, wskoczył A. To się rozumiało bez specjalnego szturchania w potylicę. Wystarczyło znać rozbieżności w ich charakterach, by wiedzieć, kto jest kim. B. uchodził za skrytego.

Nie lubił się wyróżniać. Podlizywać komukolwiek i w ten sposób wygryźć sobie dostęp do profitów. Ciężko znosił krzykliwe towarzystwo. W gronie większym od dwóch ludzi, czuł się nieswojo. A kiedy było tych osób trzy i zanosiło się na popijawę łącznie z balangą, wpadał w panikę, w jakieś przestrachy, psychiczne rozchełstania i uniki. Wtedy spylał pod lada pretekstem. Wymawiał się chorobą w rodzinie, nagłym pogrzebem, odwiedzinami nieżyjącej ciotki, powoływał się na swoje doły i łupania w krzyżu.

Z chęcią i nieskrywanym entuzjazmem, pod wymyślonym pretekstem, znikał z obszarów bełkotliwej paplaniny i pogrążał się w lekturach szpargałów gromadzonych przez lata. Wędrował po albumach z minionymi wrażeniami, a przypominając sobie niektóre sytuacje, odczuwał coś w rodzaju prostracji, niesprecyzowanej tęsknoty, poniekąd fizycznego bólu. Bo każdy z nich odsłaniał przed nim stratę, nieodwracalność, brak, pustkę i śmierć. Byle data fotografii potwierdzała mu nonsens dalszego życia i uniemożliwiała jego kontynuację. Lecz w przeglądaniu zdjęć i papierów wprawiających go w zniechęcenie, znajdował i takie, które niosły radość, pobudzały do dalszego trwania, zagrzewały do walki, obracały wniwecz wszelkie dotkliwości i pesymizmy.

Przypominał wtedy sobie dalekie podróże, okresy zwiedzania egzotycznych miejsc, poznawania obcych ludzi przestrzegających nieznanych obyczajów, a podczas wspominania tamtych chwil, krzepiła go myśl powrotu do domu. Do swojej samotni wypełnionej ciszą, zadumą, kontemplacją, stąpaniem na paluszkach, gdzie zwykły szelest był niczym armatni wystrzał.  I jak po podróży brał odświeżającą kąpiel, zapodziewał się się w sobie błądząc wśród refleksji na temat zmarnowanych lat, lat strawionych na usiłowaniach, na bezczynności poświęconej nieróbstwu i rozważaniom o dupie Maryni.

 Zbyt późno dostrzegł, że od początku należało się bić o swoje szczęście, że chwile, gdy się go ma, są ulotne, podporządkowane kaprysom i że trzeba je chwytać, dopóki są.

*

A. natomiast nie stronił od kieliszka i najchętniej przebywał w rozszczebiotanym otoczeniu dziwek. Wtedy błyszczał i rozsiewał swój „czarowny czar”. W takich momentach, gdy już był solidnie ubzdryngolony, wierzył, że jest cudowny, nieodwołalnie mądry, że co powie, jest godne zapamiętania. Po paru głębszych, w zaufaniu, płaczliwym i podstępnym szeptem, zwierzał się obojętnie komu, że przyznane mu, splendorowe stanowisko, jest nagrodą za poniewierkę i paskudne lata trzymania go na uboczu, z dala od przejścia na bardziej płatny szczebel.

Według niego, na tym polega sprawiedliwość dziejowa alias społeczna. Tu popadał w takie roztkliwienie i zanurzał się w tak nieopisanej rozpaczy, że ten, co go nie znał, dawał się nabierać i skłonny był lecieć mu na pomoc. Przy czym, sam pijany w cztery litery, nie dostrzegał, że pod dymną zasłoną farbowanej rozpaczy, kryje się przymrużone, figlarne oko przechery.

*

W niedługi czas później popadł w niełaskę. Oficjalnie wiadomo nie było, czym się naraził, ale któregoś dnia szef przestał  zapraszać go do gabinetu. Krążyły pogłoski, że między nim, a szefową rozegrał się burzliwy pojedynek na niecnotliwe uśmiechy,  że zostali przyłapani na wstępnych grach, lecz ile w tym było prawdy, jeden Bóg ma pojęcie. Skończyły się też pijackie biesiady, a gdy zjawiał się w okolicach rozmowy współpracowników, zapadało wymowne i krępujące milczenie.  Wkrótce więc, ku wzajemnej uldze, skierowano go do zadań, których nikt nie chciał wykonywać, do administrowania domem pomocy.

W sumie był z tego zadowolony, bo wreszcie zarysowała się przed nim szansa; nadszedł jedyny w swym rodzaju moment na udowodnienie wszystkim sceptykom, że można polegać na nim jak na Zawiszy, że na bank wypełni wszelkie postawione przed nim cele. A te nie należały do łatwych. Przeciwnie, polegały na przywracaniu poprzednich płycizn, na tłamszeniu ledwo co rozbudzonej samodzielności. Nie próżnował. Już w niedzielę rezydenci poznali, co to „rygor”, „pysk na kłódkę” i „zapadająca klamka”.    

*

A., pełniący teraz funkcję świeżej miotły przywleczonej ze zdartych czasów zastąpionych karnawałowym koszmarem, kroczył po nieznanym obejściu z konkwistadorską miną rutyniarza. Kiedy przed śniadaniem, przybrany w biel lekarskiego fartucha, zaglądał do sal z pensjonariuszami leżącymi pod wizytowo zaścielonymi kołderkami, większość z nich brała go za “Inspektora”, za osobistość przysyłaną tu, by od ręki rozwiązywał ich kłopoty, za postać przystosowaną do wysłuchiwania skarg, wdrożoną do dawania po łapach, nacierania uszu lub jechania po premii.

Gdy pojawiał się, chwytano go za chałat, potrząsano nim jak gruszą i kiedy jeden kończył truć, drugi, spod kołderki, nie czekając na uzupełnienie pomstowań współlokatora i doskomlenie ich do meritum, przejmował stery, podchwytywał wątek, rwał meszek z głowy,  grzmocił się wiotką piąstką po zapadłej piersi, po wystających żebrach, dając liczne ilustracje urojonych krzywd, podczas gdy A., z wiele obiecującym westchnieniem, skrzętnie zapisywał w notesie uwagi dotyczące zapchanej umywalki, wokalizy o personelu, który ociągał się ze współczuciem, nie orientował się w ich zgryzach i niefartach, i, jak raz, nie był w nich oblatany.

*

Z czerwonym notesem na tle białego fartucha prezentował się doskonale. Pod zmasowanym ogniem pretensji, uśmiech na jego twarzy przechodził remont, malutką modernizację; przekształcał się w coś w rodzaju spłoszonego grymasu. Lecz był to grymas nie tyle spłoszony, co przeciwnie: odzwierciedlający rozdrażnienie właściciela,  ilustrujący jego zasłanianie się nawałem papierkowych obowiązków: uśmiech ów wieńczył furiackim ściskaniem wyciągniętych dłoni, ukradkowym liczeniem palców, wyczekującym spoglądaniem  na drzwi, które, psiakrew, nie kwapiły się  przyjść mu na ratunek, stłumionymi przekleństwami pod nosem, raptownym wypadaniem na korytarz, umykaniem od natłoku gęstniejących pretensji, ocieraniem czoła i wilgotnych rąk.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko