Krystyna Habrat – CZAS INNEGO SPISU LEKTUR SZKOLNYCH

0
38

Nastały nowe czasy. Nie chce mi się pisać na ten temat, ale mogę coś na temat nowej listy lektur. W mediach społecznościowych pokazują, jak nowa minister z lewicy – beztrosko roześmiana – zapowiada, że  zmniejszy przeciążenie uczniów nauką. Obetnie  ilość godzin niektórych przedmiotów, skróci listę lektur.

Przede wszystkim zlikwiduje  różne pozycje historyczno-patriotyczne. Mniej będzie Mickiewicza, Sienkiewicza. Już nie trzeba będzie czytać całego „Pana Tadeusza”. Odpadną filozoficzne rozważania naszego papieża – Polaka. Powstrzymam się od komentarza. Nie wspomnę nawet, że za naszych dziadków była moda na uczenie się na pamięć całego „Pana Tadeusza”. Pod zaborami tęskniono do polskości i traktowano ją jako świętość. Było do przewidzenia, że teraz znikną pewne daty, nazwiska, dzieła, a pojawią się nowe.

Zanim zacznę załamywać nad tym ręce, przyznam, że my w liceum też narzekaliśmy na  nadmiar  wzniosłych treści w naszych lekturach. Kochanowski z fraszkami, nawet trenami, cały Mickiewicz,  Słowacki jak i młodsi poeci czy prozaicy  byli na ogół do przyjęcia. Nawet w klasie maturalnej 4 tomy „Popiołów”, 4 – „Chłopów”, 3 – „Nocy i dni” i dużo tych 1-tomowych dało się polubić i przeczytać pomiędzy powtórkami materiału maturalnego. Rozumieliśmy oddanie życia za ojczyznę. I walkę za naszą i waszą wolność. Ale już „Nieboska komedia” Krasińskiego była niemożliwie nudna. A w niej umierający  synek bohatera – Orcio,  wpędzał nas w depresję. To   było nazbyt oderwane od naszych 16-letnich  problemów. Może nikt nie próbował nam wytłumaczyć, dlaczego tyle patosu i smutku ma się nam pomieścić w głowie, zajętej już,  może pierwszą  miłością z jej radością i smutkami oraz wyborem studiów, czyli planu na całe życie. Przecież wtedy zaczynaliśmy wchodzić z zaciekawieniem w dorosłe sprawy, a te nie mieściły się w  programie szkolnym.  Nie znaczy to, że  chcieliśmy  tylko   pogodnych i łatwych lektur. Treny Kochanowskiego łatwiej było przeżyć.  Pewnie decydowała o tym miara talentu autora.

Ja do Krasińskiego nigdy się nie przekonałam, choć przyszło mi ładnych parę lat przechodzić przez Aleję Trzech Wieszczów – Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. Każdy z nich miał własny odcinek tej drogi, ale Krasiński nieco na  uboczu. I jego książek jakoś nikt nie czytał. Norwid bardziej przypadł mi do gustu. Szczególnie po analizie jego wiersza w książce psychologa Stefana Szumana.

Odpowiednia interpretacja utworu literackiego otwiera nam oczy na jego piękno. Może współczesnym uczniom brakuje tego, aby otworzyli swe zmysły na czytanie?

Ale nie żałuję, iż nie będzie się ich zmuszać do czytania całej masy smętnych nowel pozytywistycznych.  Sama wyrzuciłabym te  nieszczęsne „Janko muzykanty” „Anielki” i „Antki”, co zatruwały nam dzieciństwo smutkiem, abyśmy w czasach PRL-u wbili sobie do głowy, że kapitalizm to samo zło, bo biedne dzieci umierają. Tylko dziwne, że  się je likwiduje dopiero, gdy na nowo buduje się u nas kapitalizm. Trudno się w tym połapać.

Jednym z argumentów, by odchudzić program szkolny jest taki, że uczniowie nie chcą teraz aż tyle lektur czytać. Podobno nie chcą żadnych lektur. Podobno  w ogóle nie chcą czytać książek. Bo po co? Całą wiedzę mają w swych smartfonach, komputerach, internecie, a czas wolny można spędzić przyjemniej niż z książką. Na przykład zagłębić się w swój smartfon. I grać w kulki czy inną grę. I paplać godzinami ze wszystkimi. I  ci młodzi mają o czym rozmawiać, a nam wpajano, że chcąc  być interesującym w rozmowie należy  wszystkim się interesować i być oczytanym. A oni nie mają czasu na czytanie. Ani chęci. Są zmęczeni. 

Nowa minister  oświaty pochyla się z troskliwym uśmiechem nad przemęczaniem uczniów nauką i likwiduje odrabianie lekcji w domu. Niech dzieci spędzają miło czas z rodzicami. Podobno nieoficjalnie mogą pisać jakieś wypracowania, ale nie będzie z tego żadnych ocen. To  z pewnością przypadnie do gustu tym pryszczatym latoroślom, którym marzy się pisanie kiedyś książek i bogacenie się na tym. Bo ileż musiał zarobić  ktoś, czyj bestseller sprzedał się  – jak fama głosi –  milion egzemplarzy już pierwszego dnia! Tym bardziej, że każda  książka, którą i on napisze – ten polski marzyciel, nastolatek – będzie dobra, bo nikomu nie będzie wolno jej krytykować. Przyszły autor już od czasów szkolnych ma być chroniony przed krytyką i złymi ocenami szkolnymi. W razie czego troskliwa mama znowu załatwi mu odpowiednie zaświadczenie, że on nie musi odróżniać słowa „morze” od „może” i, że jest tak wrażliwy…

Trudno to sobie wyobrazić, ale nastolatki już coraz częściej wydają własne książki. Nie tylko francuska 19-latka François  Sagan pół wieku temu. Ale Sagankę wspierało bogate środowisko i nie musiała szukać  wsparcia, prosić się o spotkania w małych bibliotekach. U nas nastolatka robi spotkanie autorskie gdzieś w klubie osiedlowym, żeby sprzedać swą książkę i oddać rodzicom dług za koszty wydania. A tu przychodzi kilka znudzonych i przygłuchych emerytek, grymaszących, że to chyba książka dla ich wnuków, że druk nie na ich oczy… i  żadnej nie kupią. O milionie sprzedanych – nikt nie śmie marzyć. Widząc, jak u nas traktuje się autora, czytelnicy dochodzą do wniosku, że czytanie książek już wyszło z mody. Być może.  Lepiej  więc opowiem coś z czasów, gdy książki jeszcze się czytywało.

W piątej klasie mieliśmy bardzo surową panią od geografii. Baliśmy się jej, ale jakże ciekawie opowiadała nam o swych przedwojennych podróżach po świecie – poprzez dowcipne epizody, które dotąd pamiętam!  Na przykład, jak szła latem w letniej sukience z krótkimi rękawami górską drogą gdzieś w Szwajcarii, a tu na poboczu leży śnieg, jak to w górach. Opowiadała to, żeby nam  plastyczniej uzmysłowić, jak to jest   w tamtym kraju, bo akurat my mieszkaliśmy daleko od gór, nie mówiąc już o Szwajcarii,  dokąd wówczas nie  było  możliwości pojechać. 20 lat później jednak  się tam znalazłam i widziałam ten śnieg  przy podobnej drodze, a ja szłam na letniaka,  bo poniżej było gorąco, jak to w lecie. Tylko ja byłam nie w sukience, a w spodniach. Ale w tamtym miejscu zamęczałam męża wspomnieniami o tej pani od  geografii. Kiedy indziej kupiłam sobie nawet taki mały globus, jak ona miała i raz go do szkoły przyniosła.

W szóstej  klasie ta pani zaczęła uczyć nas polskiego. Wtedy już potrafiliśmy docenić jej wysoki poziom wymagań. Już się jej nie baliśmy. Na jej lekcjach nigdy nie opowiadało się   treści  lektury,  ale wszyscy na jej temat dyskutowali. Kto tylko chciał dorzucał własne spostrzeżenia. Potem w domu robiło z tej dyskusji wielostronicowy referat. Pani uczyła, jak to pisać. Uczyła nas też dostrzegać urodę przyrody w poszczególnych porach roku. Wpoiła nam miłość do książek oraz umiejętność właściwego ich wyboru, by nie tracić czasu na gorsze książki. A jaki miała patent, by każdy w klasie przeczytał wszyściutkie lektury! Obowiązkowe i nadobowiązkowe! Pisałam już o tym nieraz, ale powtórzę.   

Zaraz na początku roku szkolnego wkraczała na lekcję z wielkim arkuszem brystolu i zawieszała  go na poczesnym miejscu koło tablicy. Była na nim  tabela,  gdzie poziomo  wypisane były wszystkie lektury na dany rok,  a pionowo – nazwiska wszystkich uczniów w klasie. Odtąd każdy, kto przeczytał lekturę rysował w odpowiedniej kratce trójkąt – czerwony dla lektur obowiązkowych, a niebieski – dla nadobowiązkowych. Tabela szybko zapełniała się kolorami, bo nikt nie chciał być gorszym od innych. Pani od czasu do czasu stawała przed arkuszem i pytała o jakąś książkę, przy której były puste kratki, gdyż była nie do zdobycia. Przynosiła ją potem i puszczała w obieg do czytania. Wtedy i te puste kratki szybko nabierały kolorów.

Oczywiście mieliśmy przeczytać wszyściutkie lektury – obowiązkowe i nadobowiązkowe. Szybko nie tylko ja doszłam do wniosku, że było to dobre. Sama nie wpadłabym na pomysł, żeby  sięgnąć po biografię Roalda Amundsena, norweskiego podróżnika, badacza polarnego i odkrywcę bieguna południowego, a to ogromnie mnie wciągnęło. Byłam akurat bardzo przeziębiona po zabawach na śniegu i mama parzyła mi kwiat lipowy, robiła syropek z cebuli na mój kaszel, a tato czytał mi tę książkę, która zaczynała się od śnieżycy, kiedy  wraz ze starszym bratem zorganizowali swą pierwszą wyprawę. Dotąd pamiętam, jak szli na nartach, a śnieg padał coraz gęściej i wreszcie już nie widząc nic przez śnieg, zawrócili. , Później   okazało się, ze dotarli   prawie do celu, bo ktoś odkrył w pobliżu ślady ich nart.  były inne wyprawy w psich zaprzęgach. Rywalizacja, zwycięstwo i dramatyczne  odkrycie, że  druga ekipa zamarzła po drodze. Mocno tę książkę przeżyłam i dużo szczegółów wbiło mi się w pamięć.

A ileż wierszy Mickiewicza znał każdy z naszej klasy na pamięć, poczynając od 50 (około) zwrotek “Świtezi”, a początek spróbuję zacytować z pamięci i proszę o wyrozumiałość dla ewentualnych pomyłek, bo od tamtych lat trochę czasu upłynęło. Nie sztuka byłoby  przepisać fragment z książki, ale ja chcę udowodnić, że  co nieco jeszcze pamiętam.

“Ktokolwiek będąc w Nowogródzkiej stronie
Do Płużyn ciemnego boru wjechawszy,
Pomnij zatrzymać swe konie.
Świteź tam jasne rozprzestrzenia łona.
W wielkiego kształcie obwodu.
Wielką po bokach puszczą ocieniona,
A gładka, jak szyba lodu.”

     I na uczenie się wierszy na pamięć nasza pani od polskiego miała patent. Robiła przedstawienia i każdy uczeń grał w nich jakąś rolę, coś deklamował z wieszcza. Tworzyła atmosferę ambicji na tle poezji. I na odwrót. Każdy więc chciał deklamować . I to najlepiej jak tylko mógł. Zostawaliśmy ochoczo po lekcjach na próby.

O tej pani mogłabym jeszcze długo wspominać.  

 W  dyskusji nad lekturami szkolnymi  widać wyraźnie kapitulację dorosłych wobec samowoli dzieci. Dorośli pokornie przyjmują, że dzieci ich nie słuchają. Że mają własne zdanie na wszystko i krzykiem wymogą co zechcą.   Nauczyciele też boją się, że uczeń ich nagra telefonem i ośmieszy, puszczając nagranie na Facebooku. W różnym stopniu, ale całe pokolenie dorosłych zostało zarażone lękiem przed narażaniem dziecka na stres.  Niby nie szkodzi im, że większość dnia oboje rodzice spędzają w pracy, a ono  wałęsa się po żłobkach,  przedszkolach, świetlicach lub  nie wiadomo gdzie, byle z kluczem na szyi, a teraz jeszcze ze smartfonem. Podobno nie odbija się na dziecku, że rodzice się rozwodzą, że zmieniają się im nie raz tatusie, mamusie i rodzeństwo. W zamian dostają więcej podarków pod choinkę i forsy na modne gadżety. I pozwala się im robić co tylko zechcą. Byle ich nie urazić, nie przemęczyć, nie przymuszać do niczego. Więc i lektur szkolnych ubywa. Ubywa nauki. A co przybywa?

Starsi nie mogą swego zdania narzucać zbyt stanowczo. Już rodzice nie wydają za mąż swych córek za kandydata, który im, a nie córce pasuje, bo bogaty. Już nie przymusza się synów, by przejmowali po ojcu interes, pomimo, że jego ciągnie do czegoś innego.  Natomiast zapomina się o jednym, że młodzież powinna  mieć wpojone od małego, iż jest mniej doświadczona i dlatego, aby nie błądzić, i nie uczyć się boleśnie na własnych błędach, musi (!) brać pod uwagę nauki starszych.  Żeby nie było, jak w poczciwym wierszyku Jachowicza :

„Andziu, Andziu, Nie rusz kwiatka,
 Róża kłuje – rzekła matka.
 Andzia matki nie słuchała,
 .Ukłuła się i płakała.”

Udowodnione jest naukowo, że dzieci potrzebują wytycznych od rodziców w postaci nakazów i zakazów, bo to są dla nich drogowskazy, jak postępować. Pozostawione samo sobie czują się zagubione i nieszczęśliwe. Dzieci nie są na tyle mądre, by dobrze sobą pokierować. Najwyżej uczą się na swych błędach i bywa to bardziej bolesne niż posłuszeństwo wobec rodziców, nauczycieli,  czy innych przywódców duchowych.

A lektury? Wystarczy podzielić na obowiązkowe i nadobowiązkowe i jeśli się odpowiednio rozbudzi ich ambicje, ci inteligentniejsi przeczytają wszystkie. Pozostali – dorównają  w miarę ambicji i snobizmu. Bo mózg od czytania się “nie psuje”, ale jak każdy nieużywany organ kurczy się, gdy się go za mało używa. Jak w sporcie.  

Oczywiście nie zawsze to takie proste.

Pamiętam z liceum, taką sympatyczną, ale nieśmiałą koleżankę w okularach. Jeszcze całą przerwę nerwowo uczyła się pod drzwiami klasy z podręcznika. Umiała wszystko, bo po dwói musiała zdawać cały okres dziejów. Umiała lepiej ode mnie, bo ja po dobrej ocenie, wiedząc, ze nie będę pytana, przestawałam się uczyć.  A ta koleżanka tak się przed lekcją trzęsła ze strachu, że wywołana   pod tablicę – zaczynała się plątać… zapominać…   Bardzo jej zależało,  żeby zdać, ale znowu dostała dwóję i jeszcze raz musiała zdawać cały materiał.  Cóż, wypowiedź przy tablicy musiała być płynna, nawet monotonna, bez zająknięć. Pani od historii nie stosowała taryfy ulgowej. Patrzyła tylko zimno, jak odpowiadająca się męczy i stawiała dwóję.  Po wakacjach dziewczyna już nie wróciła. Może zmieniła szkołę.

Po latach spotkałam się z podobnym przypadkiem już jako udzielająca porad, jak się uczyć, jaki zawód wybrać. Przysłano mi do poradni dziewczynę, która chce iść do liceum, a jest zaledwie dostateczna. Okazało się, że jest zdolna. I, o dziwo! Uczy się dużo. Aż za dużo! Po 8 godzin dziennie. Ale przy tablicy wszystko jej się plącze, wylatuje z głowy. Tak samo, jak tamtej.

Nadmiar ambicji, żeby sprostać wymaganiom nauczycieli i zasłużyć na piątki powodował taką sytuację psychiczną, że dziewczyna, jak niegdyś tamta koleżanka z klasy,  wypadała dużo poniżej swych możliwości intelektualnych i włożonego w naukę wysiłku. To takie prawo psychologiczne.

 Tylko, żeby mniej było stresu nie trzeba zmniejszać liczby lektur ani ilości lekcji szkolnych, ale pamiętać czasem, że młodzież w wieku dojrzewania jest mniej odporna psychicznie i traktować uczniów z większą życzliwością. Taką uczennicę należałoby ośmielić, zachęcić, że da sobie radę. Przede wszystkim czasem z nią spokojnie porozmawiać. Zamiast  z surową miną wysyłać  ją do psychologa. Pochwała choćby na wyrost działa cuda.

 Korczak raz   przeglądał zeszyt ucznia piszącego, jak kura pazurem. Wreszcie wśród tych nieporadnych kulfonów  znalazł coś ciekawego: „O, zobacz powiedział do tego ucznia –  ta literka wyszła ci całkiem ładnie. Napisz ją jeszcze raz. I jeszcze. O, widzisz, potrafisz! Postaraj się teraz inną tak napisać.” Oczywiście cytują to z pamięci, bo te jego zapiski czytałam  dawno, ale taki był ich sens i mocno wbiło mi się to w pamięć.

  Powtórzę jeszcze, że Orcio odstręczył nas wtedy od tej lektury, a niejednego do czytania w ogóle. Ale nie znaczy, że  chcieliśmy  tylko   pogodnych i łatwych lektur.

  Przecież  z lektur uczymy się nie tylko historii literatury  i  cywilizacji, ale też życia. Dziewczęta wiążą swą pierwszą miłość z jakimś wierszem. Chłopcy też szukają podpowiedzi, jaką dziewczynę wybrać i jak jej o tym dać znać. Potrzeba uczniom mądrych lektur współczesnych. Jednak  Mickiewicza bym zostawiła do czytania i ucznia się na pamięć, ile tylko się da.

Krystyna Habrat 

16.3.24r.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko