Piotr Wojciechowski – KULTURA MA SIĘ DOBRZE

0
116

    Najpierw w czwartek, potem w niedzielę. Jako pisarz-straganiarz pełniłem przez godzinę służbę w Pałacu Kultury na Międzynarodowych Targach Książki, Siedzieliśmy w stoisku Stowarzyszenia Pisarzy Polskich razem z kolegą, o dwa pokolenia młodszym ode mnie autorem grubych powieści kryminalnych. Razem cieszyliśmy się tłumami, idącymi między stoiskami  wydawnictw, uczelni, i organizacji pisarskich. Zachwycaliśmy się, że tyle rodzin przyszło tu z dziećmi, tyle zjawiło się młodych. Razem martwiliśmy się, że kupujących jest za mało, że dawniej prawie każdy dźwigał firmową torbę z nazwą jakiegoś wydawcy. Impreza ogromna, tłumy. Idą między straganami przeważnie nie spoglądając na towar i oferentów. Idą, bo może dalej… Idą. Gdyby się zatrzymali i spojrzeli na książki, łatwo stać by się mogło, że jedną czy drugą kupią, szczególnie, że czasem dotknie im mózgu piękne słowo „promocja”. Kupiwszy musieliby czytać, a co gorsza często i myśleć by im przyszło czytając. A to by  przeszkodziło w życiu, rozrywkach, zakupach. Ale idą, a czająca w książkach kultura dopompowuje im podświadomość, bo idą przez Pałac Kultury, przez Targi Książki, idą wśród Kulturalnych Osób i sami w jakiś sposób stają się kulturalni…

  Nie, to mówię bez ironii, stają się kulturalni, bo kultura to jedna ze skór człowieczeństwa samego. Pamiętam to, o czym nieraz mówił i pisał poeta i historyk sztuki, ksiądz profesor Janusz Pasierb. Czynami swoimi człowiek stwarza nieustannie jakąś cząstkę kultury. Inną stwarza rzeźbiarz zostawiający za sobą pomniki, albo dyrygent zapisujący się w pamięci symfoniami, inną cząstkę matka poświęcająca życie dziecku dotkniętemu głęboką niepełnosprawnoścą. Ale jest też druga strona medalu. Ktoś tworzący kulturę sam jest przez jakąś kulturę stworzony i tworzony nieustannie. A więc kupienie książki lub jej niekupienie, jest w przestrzeni kultury jakimś skutkiem i natychmiast staje się również przyczyną. Zacytuję klasyka, abyście mogli posmakować łacińskich rozróżnień – dzięki nim oddychamy śródziemnomorską aurą duchową. Napisał Paserb:  Kulturę jako  dzieło stworzone przez człowieka można by, parafrazując Eriugenę, Dunsa Szkota i Ortegę y Gasseta nazwać cultura  culturata. Jest ona równocześnie kultura culturans; kulturą kształtującą człowieka.” Pisząc książki niewątpliwie dokładam swoje miedziaki do skarbca kultury. Jednocześnie przyznaję się do tego, co z tego skarbca udało mi się wynieść.

       Ten schemat sprzężenia zwrotnego próbuję przymierzać do mojego myślenia o twórcach literatury. Całkiem niedawno w Pen-klubie wręczono nagrody Ksawerego Pruszyńskiego. Otrzymali je tłumacze Ksawerego Pruszyńskiego na francuski, angielski i litewski. Nagrody te funduje od dziesiątków lat rodzina Pruszyńskich. Przy okazji ukazał się wybór prozy Ksawerego Pruszyńskiego w tomie zatytułowanym „Fragmenty”.

    Darmo by szukać książki, która dobitniej podkreślałaby dualizm stwarzania i bycia stwarzanym – na szczytach  literackiej doskonałości. Wracam do tekstów z tego tomu i żywię się pięknościami języka, mistrzostwem konstrukcji i blaskiem charakteru dziennikarza, pisarza, żołnierza i dyplomaty. Jak odcisk liścia w skalnej warstwie, tak w tych tekstach zachowała się kultura świata jego pokolenia i pokolenia moich rodziców. Ksawery Prószyński pozwolił, aby go ta kultura wychowała, dał się ulepić ludziom, domostwom, bibliotekom, krajobrazom. I tak ulepiony pisał ze świadomością, że jeden świat umarł, a drugi rodzi się w męce, zgnieciony kłamstwem, małością, przemocą, wojną. Czytam opowiadanie „Różaniec z granatów” i znajduję tam surowy sad nad złem i znajduję też taki opis umierania, który jest jak szept wtajemniczenia. Odsłania   nadzieję. Oto końcowa scena tego opowiadania, rok 1944, szpital wojskowy w Anglii, narrator jest świadkiem śmierci kolegi – żołnierza. „Przyszła siostra i doktor, i mówili do siebie cicho, aż nie słychać było jego głosu. Leżałem nasłuchując, kiedy siostra podeszła do mnie i podparła mnie: – On chce pana jeszcze zobaczyć. – Myślałem, że mi coś  powie i myślałem, że chce tą Grenadę. Ale siostra potrząsnęła głową. – On już nie może mówić, on już nie słyszy. On jeszcze tylko widzi. Może mu pan zrobi jakiś znak. Jakiś polski znak. – Polski znak? Nie znałem żadnego polskiego znaku. Ale naraz uświadomiłem sobie, że jest jeden znak, jakiego sam nie robiłem, który moim nie był, ale który temu człowiekowi  wchodzącemu w śmierć przypomni to, co było jego młodością i jego wiarą, i jego ofiarą, i jego wzlotem i najpiękniejszym, i najbardziej gorzkim w jego młodym, dopalającym się życiu. I tak, aby ją widział, póki jeszcze widzieć będzie, podniosłem pięść zwiniętą w kułak pięść, jak oni podnosili ją w Hiszpanii. Tak. To był znak. I trzymałem ją tak na jego oczach, aż odwracały się w górę, stawały znieruchomiałe i szklane, i nim włożyłem mu – na zawsze – tego wykupionego różańca.

  Trzeba mieć za sobą te doświadczenia, jakie zgromadził w swoim życiu Ksawery Pruszyński, aby w literackiej robocie tak posłużyć się chwilą śmierci.

   Spoglądam z pokorą, spoglądam z ironią, na moje własne pisanie. Rzadko porywam się na pisanie o śmierci. A jeśli mi się to zdarza, muszę mieć świadomość, że to mnie odsłania, jako kogoś ukształtowanego przez kulturę. I odsłania mnie podwójnie, jako kogoś próbującego nadawać kształt temu, co napisane –staje się kultura. Pracuję teraz nad powieścią „Namioty na bezdrożach” i ostatnio naszkicowałem fragment, w którym obecna jest śmierć. Przeczytam go:

 „Nelka zadziwiła się – zawsze po dniu pracy była skonana, miała uczucie pustej czachy, marzyła tylko o tym, aby wziąć prysznic i spać. Teraz, w zgiełku i szumie czuła, że wróciły jej siły. Bawiła się znakomicie, a do tego boski Capitano Giac siedział przy niej i obejmował ją mocnym uściskiem. Nie przeszkadzało jej wcale to, że drugą ręka Giac obejmuje inną dziewczynę, piękność obwieszoną biżuterią za tysiąc euro. On, młody bóg, rozmawiał przecież właśnie z nią, z Nelką,  wpatrywał się w nią z zachwytem, wypytywał, nic nie rozumiał. Nie bardzo wiedział, gdzie jest Polska, nie pojmował spraw ONZ-owskiej akcji pomocy dla państw upadłych. Nie przeszkadzało to wcale Kornelii.

    Giaca wszyscy nazywali Capitano. Miał pięknie wykrojone usta, miał piękne dłonie o długich palcach,  pachniał świetną wodą po goleniu. Do kawiarni przychodził zawsze ubrany w białe dżinsy i czarną koszulę, przeważnie  boso, na palcach nóg miał jakieś pierścionki. Tego dnia – może dlatego, że jechali na festyn – obuty był w białe buty z cholewami. Miała ochotę mu je zdjąć i sprawdzić, czy pierścionki są na miejscu. Opowiedział, że jego rodzice mają hotel w Toskanii, w Rzymie jest u dziadka, prawdziwego Rzymianina, który prowadzi teatrzyk dla dzieci na Zatybrzu. A mieszka u starej ciotki, właściwie babki ciotecznej, prawdziwej Rzymianki i damy.

  Był więc powód, aby Nelka mogła pochwalić się teatralnymi rodzicami w śląskim miasteczku. Paplała po włosku zachwycona sobą. Półtora roku intensywnej nauki miało jej umożliwić zdanie egzaminów i wyjazd z misją pomocową do Libii albo Tunezji. Teraz to było nieważne, ale cieszyła się, że nauka na uniwersytecie i praca w kawiarni pozwoliły jej  wejść  rzymski dialekt i rzymskie obyczaje językowe, czuła się swobodna i skuteczna  w gadaniu w aucie, potem na festynie. Żartowała, przekomarzała się, parodiowała – miała dość materiału z rozmów podsłuchanych przez miesiące pracy przy barze. We wrzawie i błyskach festynu odsuwała alkohol, podawała dalej skręty z marychą, nie potrzebowała tego, była upojona podarowaną przez los nocą, willą w światłach,  lampami w zieleni, roześmianymi twarzami,  muzyką i pocałunkami. W gadaniu, we flircie wszystkich ze wszystkimi, czuła się pewniej niż ktokolwiek z rodowitych Włochów z paczki Capitano. Było dla niej jasne, że Giac to słyszy, że ją podziwia. Bawili się do rana, Nelka wytańczyła się za wszystkie czasy, usłyszała, że całe towarzystwo ma jechać na plażę. Giac był pewien, że Nelka pojedzie z nimi. Uparła się, że w południe musi stanąć za barem. Więc paczka pojechała na plażę bez Giaca.

  Chłopak pogadał z gospodarzem willi, wyprowadził z garażu motocykl i popędzili ku śmierci. Wiedziała, że jest pijany i naćpany, że huknie w mur albo drzewo, była zachwycona taką pespektywą odejścia w pędzie,  wśród potoków aut, skuterów i furgonów wlewających się w obwodnicę Grande Raccordo Anulare. Nie udało się. Nie udało się umrzeć, chociaż tak słodko umierać, gdy się jest przytulonym do pleców anioła. Dojechali, zdążyła przebrać się i stanąć za barem. Ale to był ostatni raz.

 Paląc się z zażenowania, nie wiem, jak zamknąć ten felieton. Lekkomyślnie ułaskawiłem tych smarkaczy. Musiałem, bo jeszcze mi potrzebni jako niteczki w tkaninie prozy. Emil Cioran napisał:

„Pisarz to ktoś niespełna rozumu, kto leczy się fikcją słów”. A ja  z całych sił próbuję pokazać, że to nieprawda. Myślenie mam w porządku. Piszę prawdę, bo naprawdę pomyślałem, to, co piszę. I wy naprawdę to słyszycie.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko