Marek Jastrząb – Laura i Filon

0
69

Muszę powiedzieć, że nigdy przedtem nie było aż tylu matuzalemów w jednym miejscu. Jeżeli dotychczas zdarzały się większe imprezy, jak, dajmy na to, stypy, jeśli wcześniej wszyscy zgromadzeni ciekawscy mieścili się w nim swobodnie, to teraz panował ścisk i  zaaferowany zgiełk. Kiedy zaś poczęła krążyć wieść, że oblubieńcy przekroczyli siedemdziesiątkę, chętnych ujrzenia samobójców przyszło co nie miara. Był więc nie wiadomo z czego dumny dyro z bukiecikiem fiołków. Była też nasza przewodnicząca, przysadzista babina o potężnym głosie i gigantycznym sercu. Pojawiły się pielęgniarki prosto z dyżuru. Zjawili się również pobliscy autochtoni z niedalekich pokoi. A wszyscy zaaferowani, podnieceni, odwaleni w co kto miał. Pan młody, podstrzyżony, ogolony i pachnący lawendą, prezentował się dostojnie, a panna młoda tryskała szczęściem. Umalowana, lecz bez przesady, robiła wrażenie nieśmiałej,, mimo to krygowała się jak jaka zalotnisia, kokietka, flirciara, kobieta  dysponująca wyraźnymi fragmentami urody.

    Historia niczym z filmu: pan młody miał dosyć poprzedniej. A z obecną czuł się całkiem do rzeczy. Oboje mieli ryzykanckie usposobienia, postanowili przeto „wyjść na przeciw kosmatym skłonnościom”, jak powiedział świadek, złośliwiec, kumpel z sąsiedniego wyra, zawistny, że to nie on zdobył się na odwagę i przepuścił taką okazję. Co w pewnym sensie było i moim udziałem, gdyż i ja podzielałem jego zdanie, ja również miałem chrapkę na kobierzec, toasty, pompę w otoczeniu lampionów i ja też nie mogłem przeboleć, że to nie mnie trafia miłosny szlag. Innymi słowy, spotkali się dopiero na egzekucji. Ślub należał do niezapomnianych wydarzeń. Był częścią atrakcyjnych zajść kończącego się lata. Urozmaiceniem nudy, gdy nie było co robić i pozostawało nam tylko tępe słuchanie wiatru za oknem, kropel bębniących o dach.

    Ona

    Przekleństwo mojej wolności polegało na tym, że nie potrafiłem przestać o niej mówić. Jakby to powracanie cokolwiek zmieniało i nabierało  sensu!  Ale nie. Obawiałem się, że nic z tych rzeczy. Nie wskrzeszą jej żadne dywagacje; miałem nadzieję, że o niej zapomnę; ostatecznie tyle jest kobiet. Czekają, lecz czy mógłbym być dla nich interesującym obiektem? Tuziny, a każda bez jej uroku.

    Nie miałem ochoty na ich poznawanie. Randki budziły mój sprzeciw. Nie chciałem słuchać uroczych kłamstw, wymówek, plotek wypowiadanych półszeptem. Pocieszałem się, że tak wiele jest chętnych zdobycia mężczyzny, którego by hodowały na wzór i podobieństwo swoich marzeń. Stuprocentowych dziewcząt zdolnych do flirtu. Całe mnóstwo dziewczyn pragnących przyszpilić faceta do swojego pantofla. Jednak mimo to, wbrew własnym przekonaniom, myślałem o niej z czułością i  martwiłem się, czy kogoś nie poznała. Wyobrażałem sobie jej oczy, jej kapryśne warg, jej charme, jej  uśmiech, przyzwolenie na pieszczoty, swobodne błądzenia rąk, swoje trafiania w miejsca sprawiające, że drży, że jest piękna, oddana i wyzwolona z pruderii. Jak przez jej ciało przebiegają dreszcze, jak nerwy, ułożone w jednolity system połączonych naczyń, współbrzmią z moimi.

    Wówczas błądziłem ulicami; stawałem się świadkiem mijających obrazów, impresyjnych wedut żywcem przeniesionych do świata bez niej. Odwiedzałem puby, knajpy, gdzie chodziliśmy, mroczne zaułki w padającym deszczu, place, wąskie ulice, parki z odmalowanymi ławeczkami, drzewa bez liści zapowiadających zbliżające się ciepło. Widziałem ludzi uciekających przed deszczem, wystawy przeładowane niedostępną feerią zbyteczności, ozdobione przedmiotami zawiniętymi w światło neonów, w ten sam, co zwykle, nastrój randkowych preludiów, zerwań i przeprosin, w te same iluzje, świergot wystraszonych wróbli, zmoczonych czekaniem na skroplony antrakt, te same, dziewczęce sylwetki omijające kałuże. Ich nasączone wodą twarze, kobiety w zabłoconych kozaczkach z wyprzedaży. Nieprzemakalne, słabe, czego się nie da stwierdzić przed rozebraniem, ich podszyte wiatrem kurtki, ich dłonie zniszczone dźwiganiem niespodzianek. lecz miasto szydziło ze mnie i traktowało nieprzyjaźnie. Dyszało nieprzerwanym rytmem urojonej namiętności. Przyszło mi wtedy do głowy, że też mnie szuka i szarpie się z podobnymi problemami Wtulony we własne wspomnienia, wołałem w czeluście bloków kamiennej dzielnicy przypuszczając, że mnie słyszy. Gdzie jesteś, kiedy wrócisz, krzyczałem, ale ściany odpowiadały milczeniem.  Myślałem, że co było, to przeszło, nie ma dni, lat, miesięcy, nadszedł  nowy etap; mogłem przewidzieć, jak się to skończy.

    Dwoistość

    Stale, natrętnie i widowiskowo narzeka na warunki przeszkadzające mu w szopce nazywanej odbębnianiem pokuty. Do czarnej listy trapiących go niepowodzeń dochodzą źli koledzy ze swoimi przebrzydłymi wpływami oraz nieopisany bajzel z plamami na słońcu. Sadystyczni kumple i okrutne siły przyrody depczą mu po życiorysie. Powodują, że uwalnia się spod czujnego oka rodziny i zakłada własną. 

    Po roku medytacji na swój temat, idzie do pracy. Idzie, ponieważ jeszcze nienarodzone maleństwo już domaga się papu, a ślubna, którą godziwie zaniedbuje w porze na lunch, natomiast którą uwielbia w trakcie kolacji ze świecami, puszcza się jego humorzastych gaci; ma go powyżej lub poniżej i wkracza na wojenną ścieżkę zdrady.

    Coraz częściej, żwawiej i na cały rozdzierający głos, narzeka mu na wycieraczkę pod drzwiami. Wreszcie przenosi się do słoniowatej zołzy zwanej matulą i zabiera ze sobą dzieciątko płci zawiłej. Nie mówiąc, czy i kiedy oraz z kim wróci, pozostawia go w dygotliwych rozterkach, on zaś stwierdza z przestrachem, że jego lotny, dotychczas niezawodny umysł, który pozwalał mu na człapanie po cudzych przeżyciach, odmawia mu posłuszeństwa.

    Razem z jej odejściem, na fabularnym horyzoncie pojawia się imię bohatera: dotąd pętał się po opowiadaniu jako anonimowy knypek bez wyraźnie zaznaczonych, mentalnych konturów, teraz wszelako okazuje się, że ma nie tylko problemy, ale posiada twarz, którą można nazwać. Czytelnik dowiaduje się zatem, że na chrzcie nadano mu szorstką i ochrypłą ksywę Benek.

    Benek, po pijaku startujący z pięściami do każdego, kto nie chciał uwierzyć na słowo, że w głębi duszy jest wysoki, cierpi bez współczującej asysty przypadkowych ludzi: samodzielnie.  Mija mu spontaniczny okres dreptania po gadulstwie. Prawienia o rzeczach zrozumiałych i oczywistych. Wpada w depresję, a uczucie krzywdy zaczyna mu przesłaniać rzeczywistość. Do tego stopnia, że wszystko, co było pożywką jego myśli, zostaje przetworzone przez filtr czarnowidztwa i beznadziei.  

    Ubolewa nad sobą; jest mu teraz z tym mazgajeniem się tak landrynkowo, tak super, że nie potrafi wyzwolić się ze zdziwienia, iż niegdyś potrafił żyć bez nieszczęścia. Z początku sądzi, że jest to przejściowy, banalny prodrom wyniszczenia, że wystarczy odpocząć, by mu zapobiec, lecz, jak zauważył, podczas nocy i dni spędzonych na nieczytaniu, niesłuchaniu i leżeniu w abnegackiej ciszy, w izolacji od zewnętrznych sygnałów, dotychczasowe życie straciło poprzedni sens. Zauważył, że rozpoczynają się w nim burze spóźnionych reminiscencji. Że ni stąd ni zowąd pojawiają się eschatologiczne pytania, które mógłby sobie zadać na początku drogi przez potłuczony świat. Na początku, a nie na jej końcu. Nie w decydującym momencie dobiegania do Tartaru! Nie w trakcie przepływania przez Styks!

    *

    Wszystkimi zmysłami boleśnie  w i e, że jego życie przeciekło mu przez palce. Ma więc nieustanne wrażenie tkwiącej w nim obcości. Gnębiącego poczucia rozwarstwienia tego, co było w nim przedtem i odseparowania od tego, co spotyka go teraz. Rodzi się w nim zazdrosny gniew. Sprzeciw tak gwałtowny, że gdy przybiera niekontrolowane rozmiary, woli nie wychodzić z domu. Nie widzieć nikogo. Trząść się na własną rękę.

    Z początku jest zafascynowany samotnością. Tym, że omija go zrzędliwa krzątanina przyziemnych sensacji. Lecz już niebawem przyczepia się do jego świadomości znękane spostrzeżenie: gdy wraca do swoich czterech kątów, od progu wita go ta sama, monotonna i ogłuszająca pustka.    

    *

    Po interwałach wsłuchiwania się w szelesty sukien, w pogłos kobiecego śmiechu, zaczyna wierzyć w moc spadających gwiazd. Traci zainteresowanie dla tego, co było przed jej utratą. W jego teraźniejszej egzystencji można znaleźć sporo miejsca na zwątpienia, cynizmy i sarkazmy. Pojawiają się w nim złośliwe ogniki, personalne wycieczki, nieszkodliwe aluzje. Odgrywa przed sobą pokrzywdzone bobo, lecz tylko wtedy, gdy nikt go nie odwiedza. Jak wówczas, gdy, w skrywanym oburzeniu, przyznawał jej niechętną rację, że byli niedobraną parą. Jak wtedy, gdy ich kłótnie były podkreślaniem zalet i obniżaniem rangi wad. 

    *

    Siedzi na tapczanie. Burkliwy, niekomunikatywny, pogrążony we wspomnieniach i jałowych kontemplacjach. Nic nie może skłonić go do wyrwania się z melancholii. Jeżeli na początku tapczanowych refleksji wydawało mu się, że jest w stanie zapanować nad wolą, to, w miarę narastania  zapaści, jego wola, słabła. Starczyło, że spojrzał na przeciwną ścianę, a jego wzrok już przejmował inicjatywę, wyręczał go i podejmował się wytłumaczenia, dlaczego tkwi na tapczanie. Uzmysławiał wszystkim, że oto poświęca się cierpieniu, przyznaje do popełnionych pomyłek i do grzechu naiwności. 

    *

    Po psychicznej kwarantannie i przetrawieniu swojej porażki, niewydarzone myśli przestawały go dręczyć. Stupor zmieniał się w konieczność walki. W potrzebę podejmowania nowych wyzwań. W niezbędność sprostania teraz już spokojniejszej i świadomej aktywności: ponownie zaczyna interesować się życiem. Lecz zaczyna nie tym, co przedtem,  zewnętrznie widzianym okiem, a tym, co przebiegało w środku: w bebechach psychicznych mechanizmów, ukrytych sprężynach, w motywach i namiętnościach nakazujących ludziom podejmować się działań, lub z nich zrezygnować.

    Poprzednie życie, które go zniszczyło i rozczarowało, które zmusiło go do lawirowania wśród zastrzeżeń, było nie jego. Jego nie było pozoranckie i zagonione do kąta, zaszczute otępiałym siedzeniem na tapczanie, ale tym, w którym wolno mu było poruszać się w swoim rytmie, bez obawy, że znowu zostanie sam, zdradzony. Porzuca więc dotychczasową bierność. Wchodzi w świat gwarantujący mu własne przeżycia. Jednak spóźnione powroty do przeżyć uważanych za własne, nie należą do uspokajających decyzji, przeciwnie; im głębiej w nich się zanurza, tym więcej narasta w nim wątpliwości. Tak czy siak, gdzie nie spojrzy i czego nie zrobi, od tej pory widzi się w dwójnasób. Jeszcze przed chwilą przegrany, a tuż po niej, ma do wszystkiego i wszystkich podniosły stosunek; bawi się dostrzeganiem nieskrępowanego życia. Dawniej pospiesznie mijany świat, teraz przykuwa jego uwagę: wart jest odkrywczego poznania, a dzisiejsze słońce świeci mu bez wczorajszego memento mori.

                     

    Reklama

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Please enter your comment!
    Proszę wprowadź nazwisko