Irena Kaczmarczyk rozmawia z Andrzejem Sikorowskim

0
242
fot. nadesłane przez Impresariat Artystyczny Andrzeja Sikorowskiego

Vis-à-Vis
Z Krakowem w butonierce

Z Andrzejem  Sikorowskim rozmawia Irena Kaczmarczyk

Irena Kaczmarczyk: Pana wizerunek wrósł w artystyczną tkankę Krakowa…upoetycznia Pan miasto, czy miasto upoetycznia Pana?

Andrzej Sikorowski: Nie podzielam ani nie lansuję tezy, że miejsce urodzenia determinuje czyjąś wrażliwość lub talent. Pisałbym zapewne piosenki urodzony w innym mieście w Polsce i choć kocham Kraków, to nie uważam, że jego mieszkańcy mówią do rymu i unoszą się nad chodnikiem. Co do kwestii poezji to jestem jej przedstawicielem, może dlatego że rymuję i potrafię znaleźć metafory, natomiast to co robię to tylko tworzenie kolejnych piosenek.

Gdzie rodzą się piosenki: w złotych nutach spadających na Rynek, na turkusowej polanie, czy może pod prysznicem z widokiem na Planty?

            Piosenki powstają przede wszystkim w mojej głowie, a zapisuję je w różnych miejscach, np. przed telewizorem lub w sypialni, kiedy budzę się z jakimś pomysłem i notuję go, żeby nie zapomnieć. Nigdy nie posiadałem specjalnego miejsca do pracy, a moi domownicy nie przestrzegali ciszy potrzebnej do skupienia.

Zapytałam o Planty, nawiązując do ostatniej autorskiej płyty „Okno na Planty”. Proszę powiedzieć coś o tym albumie, w którym śpiewa Pan razem z córką Mają.

            „Okno na Planty” to kolejny rodzinny album, a jego treść jest kontynuacją tego, co robię od początku, piszę o świecie, który mnie otacza i wciąż dostarcza nowych pomysłów. Teksty śpiewane przez Maję konstruuję tak, by brzmiały prawdziwie w ustach młodej kobiety i mam nadzieję, że mi się to udaje, bo przecież znam ją od urodzenia.

Pana popularność nie gaśnie. Kochamy Pana piosenki. Są mądre i ponadczasowe. Nie starzeją się, podobnie jak pański głos i sceniczny wizerunek. Jaka jest recepta na taką witalność?

            Na witalność nie ma żadnej recepty, gdyby istniała, estrady całego świata zapełnialiby dziarscy staruszkowie. Jestem śpiewającym autorem, co nieco sprawę ułatwia, bo nie muszę fikać koziołków, tylko przy pomocy gitary opowiadam swoje historie. 

Piosenki Andrzeja Sikorowskiego przyklejają się do ciała, do duszy ( przynajmniej ja tak mam). Jak tworzy się takie „przylepne” i niebanalne wiersze. Pisze Pan cały tekst od razu? A może przysysa się do Pana metafora, która gnębi, drąży i domaga się oprawy w sensowną całość?

            Zaczynam pisanie zawsze od tekstu, do którego później dorabiam melodię i zazwyczaj zapisuję go w całości. Recepty na przebój nie posiadam, bo o „przylepności”, jak Pani to nazwała, piosenki decydują odbiorcy i czasami to, co w mojej opinii wartościowe, nie zyskuje szczególnego poklasku i odwrotnie  –  rzeczy  miałkie stają się wielkimi hitami. Na to nie mamy wpływu.

Wydał Pan w tym roku poetycki tom, który nosi tytuł napisanej wcześniej piosenki „Lecz póki co żyjemy”. W słowie wstępnym do tej publikacji dr Michał Piętniewicz pisze, że dużo w nim nostalgii za utraconą przeszłością…jaki klucz zastosował Pan do wyboru tekstów w tym zbiorze?

            Zbiór „Lecz póki co żyjemy” jest dość przypadkowy, a inspiracją do jego powstania jest zainteresowanie tymi tekstami wybitnego grafika, malarza i scenografa Kazimierza Wiśniaka. Jego nazwałbym głównym sprawcą wydawnictwa. Tęsknota zaś za przeszłością u mężczyzny, który jeździ środkami komunikacji za darmo, jest tęsknotą zrozumiałą.

Wspomniałam na początku, że wrósł Pan w pejzaż Krakowa. Nie bez powodu Pan uważa, że Kraków to prywatny kawałek świata Andrzeja Sikorowskiego…proszę przypomnieć swój rodowód…

            Mój rodowód jest krakowski po mieczu, natomiast mama pochodzi z Wielkopolski. Z Krakowem wiąże się całe moje życie i wszystkie istotne wydarzenia w nim zaistniały. Miło przechodzi się koło kamienicy w Rynku Głównym, w której dzieciństwo spędził mój ojciec.

Można powiedzieć, że chodzi Pan z Krakowem w butonierce. Kraków jednak to nie tylko zabytkowa architektura, legendarne kawiarnie, ale też ludzie. Ma Pan upatrzone miejsca, w których lubi przebywać? Jest nim zapewne Zwis (Vis-à-Vis), gdzie przez zupełny przypadek w godzinach południowych spotkaliśmy się i powspominaliśmy uniwersyteckie lata. Świetna lokalizacja, widok na Rynek, nieopodal Piwnica pod Baranami, Skrzynecki za oknem, chociaż nie słychać jego dzwonka… Z kim Pan lubi się tutaj spotykać? A może tylko wpada Pan na rozmowę z przedpołudniową, grzeczną herbatą? Czy to ona pisze dla rodowitego krakusa tak dobre teksty?

            Do Zwisu wpadam w różnych momentach dnia i spotykam tam wciąż tych samych ludzi, ale taka jest natura krakowskich koterii. Krakus taki jak ja ma potrzebę pewnej powtarzalności, a ta potrzeba dyktuje zjedzenie obwarzanka, wypicie herbaty i wymianę poglądów ze znajomymi, choćby nawet nie dotyczyły żadnych istotnych spraw. Nam trochę czas przecieka przez palce, ale to antidotum na zawrotne tempo życia dookoła.

Cofnijmy się na chwilkę do czasów świetnie prosperującej Piwnicy Pod Baranami. Czy Pan występował w kłębach dymu na scenie legendarnego literackiego kabaretu?

            Nigdy nie byłem piwniczaninem, parę razy na prośbę Piotra Skrzyneckiego odchodziłem od piwnicznego baru, gdzie spełniałem toasty z przyjaciółmi i na pożyczonej gitarze akompaniowałem sobie w jednej czy dwóch piosenkach.

Uwielbiam piosenkę „Żal za Piotrem S.” Genialny tekst.  Pojechałabym tą taksówką do Maszyc, do Preisnera. Pracowałam w LO im. K. Kieślowskiego w Krakowie i niejednokrotnie unosiłam się nad kompozycjami Preisnera do „Podwójnego życia Weroniki”i „Trzech kolorów”. Inspirowały mnie. Może Pan powiedzieć coś o przyjaźni z wybitnym kompozytorem?

            Ze Zbigniewem Preisnerem znamy się długo, a co najważniejsze mamy podobny pogląd na sprawy zarówno małe jak i wielkie, które się dzieją dokoła. Taka wspólnota zapatrywań i podobna estetyka pozwalają czasami miło spędzać razem czas. Kiedyś były to podkrakowskie Maszyce, teraz mieszkanie Zbyszka w Krakowie.

Popularyzuje Pan Kraków – miasto dwojga Noblistów. Bliżej jest Panu do Szymborskiej czy do Miłosza?

            Cenię zarówno Wisławę Szymborską jak Czesława Miłosza i nie umiem określić, która z tych wielkich postaci jest mi bliższa. W sprawach artystycznych nie umiem przykładać linijki ani wagi, bo one takim weryfikacjom nie podlegają. Spór, czy lepszy jest Mickiewicz czy Słowacki, zostawiam specjalistom, ale mnie każdorazowo on tylko bawi.

Panie Andrzeju, „A kiedy przyjdzie świata koniec” to…

            Będzie straszna rozpierducha.

 „Więc ci dziękuję losie choćby za to” że…

            żyję.

Serdecznie Panu dziękuję za poetycką rozmowę w samym sercu miasta.

Kraków, 23. 02. 2023

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko