Ta smutna wiadomość, że 3 marca 2023 roku zmarł wielki wędrowca, filozof, myśliciel i poeta Aleksander Rozenfeld (1941-2023) rozkołysała wody wspomnień o nim. Okazało się bowiem, że wiele osób pamięta poetę ze spotkań i soczystych rozmów. Także należę do grona osób które go znały. Miejscem moich z nim peregrynacji było centrum historycznego Lublina, miasta moich studiów, a następnie pracy zawodowej i życia kulturalnego. Spotkania z Rozenfeldem przesłania jednak ogromna przepaść czasu oraz moich osobistych wydarzeń życiowych. Bowiem było to dawno temu, na urwistej krawędzi mojej młodości i mojego debiutu literackiego. Można więc powiedzieć, że Aleksander Rozenfeld był świadkiem zawiązania mojej poetyckiej pępowiny, gdy debiutowałem w lubelskiej “Kamenie”, gdzie on był etatowym dziennikarzem.
Dla mnie Lublin tamtych lat siedemdziesiątych pozostaje rodzajem prapoczątku mojej drogi literackiej. Spotkany na ulicy Aleksander Rozenfeld to dla mnie prawdziwy Ahaswer, król poezji a zarazem mityczny Żyd – wieczny tułacz i wielki wędrowca. Za jego plecami widziałem rozciągającą się przestrzeń wielu ocaleń i przekleństw, sukcesów literackich i porażek. Lecz przyznać się w Lublinie w latach siedemdziesiątych, że jest się Żydem, było nie lada gradką. Poeta o swojej przeszłości powiedział gorzko: “Nie mam żadnych wspomnień z dzieciństwa. Psychologowie to tłumaczą w ten sposób, że było to tak traumatyczne, że zostało całkowicie wyparte”. Dlatego także surowo, chociaż obiektywnie wypowiadał się o wielu dziedzinach swojego życia, o czym poniżej, mimo, że wszędzie miał przyjaciół i osoby mu życzliwe.
Rodzi się pytanie dlaczego Aleksander Rozenfeld tak doświadczony, gnany po świecie wymuszonymi i własnymi podróżami, witał się ze mną na ulicy, nowo poznanym poetą i okadzał mnie prawdziwym dymem tytoniowym z fajki. Może zapamiętał mnie z “Kameny”, gdzie byłem przyjmowany przez redaktora naczelnego Marka Adama Jaworskiego, a może z muzeum Józefa Czechowicza, czy w lokalu ZLP na Granicznej?
Gdy po raz pierwszy nosiłem swoje wiersze do “Kameny”, to Rozenfeld, jako redaktor i dziennikarz prasowy palił fajkę w pomieszczeniu obok, ale drzwi do jego pokoju były uchylone. Natomiast w muzeum Czechowicza bezpośrednio w spotkaniach autorskich nie brał udziału, ale słychać było na zapleczu jego gromki śmiech “Cha! Cha! Cha!” zakończony zaksztuszeniem się i głośnym kaszlem. Dochodziły także upomnienia: – “Panie Olku, w muzeum się nie pali!”. Aż dyrektor (wtedy kierownik) Józef Zięba, przerywał spotkanie i szedł na zaplecze uciszać towarzystwo tam zgromadzone. Potem Rozenfeld komentował to niepoetyckie zachowanie Zięby do Krzysztofa Paczuskiego, tak aby wszyscy słyszeli: – “Widzisz zabraniają palić, widocznie obawiają się, że spłoną rękopisy Czechowicza”. Spotkania w lokalu ZLP na ul. Granicznej nie były tak burzliwe, bo wszyscy wiedzieli, że Związek jest obserwowany przez Służby Bezpieczeństwa oraz, że bacznie za nim śledzi cenzura. Czasami tylko poeta Tadeusz Kwiatkowski-Cugow wyższy o całą głowę od niskiego wzrostem Rozenfelda wykrzykiwał swoim poetyckim basem “Ty Żydzie!”, ale uchodziło mu to na sucho. Obaj poeci lubili się, bowiem łączyła ich wspólna idea literatury ponad podziałami.
Natomiast istnieje zabawna wypowiedź Aleksandra Rozenfelda o Służbach Bezpieczeństwa zaczerpnięta przeze mnie z Archiwum Programu Historia Mówiona Teatru NN w Lublinie. Oto ona: “Był takiej niesławnej pamięci kapitan Wilkołaski z SB, który zajmował się pisarzami i chłopcy zrobili mu dowcip, mianowicie, on mieszkał w tej samej klatce co Madej, na Pogodnej, wywiesili mu klepsydrę i musiał się przenieść. Klepsydra brzmiała następująco: „Dnia tego i tego zmarł niesławnej pamięci kapitan Służb Bezpieczeństwa Tadeusz Wilkołaski. Niechętnym jego pamięci prosimy o składanie darów na opozycję demokratyczną”. Bardzo to było fajne”. Takich akcentów poety wobec lubelskiej rzeczywistości, było znacznie więcej. Kulminację stanowi jego szersza wypowiedź na temat literatury tworzonej w Lublinie. Wypowiedź ta została zarejestrowana 20 sierpnia 2009 roku i umieszczona na wspomnianych już stronach Archiwum Programu Historia Mówiona Teatru NN w Lublinie: “Prowincjonalizm twórców lubelskich, takie pytanie można sobie postawić, dlaczego tak niewielu ludzi z tego regionu [Lubelszczyzna] zaistniało w Polsce po wojnie? Padli ofiarą prowincji i tu właściwie tych nazwisk związanych z Lublinem, które by funkcjonowały w Polsce trzydzieści lat temu było bardzo niewiele, w zasadzie ich nie było, tak Bogiem a prawdą. Czyli to taka próba przynależności trochę na siłę, żeby nie być anonimowym. Poza tym tu jest jeszcze jedna ciekawa rzecz, bardzo interesująca. Przeczytałem niedawno tekst o Stachurze, bardzo trafny tekst o tym, że Stachura był właściwie pisarzem prowincjonalnym i że był zupełnie jak gdyby indyferentnym społecznie. Natomiast dyskutowałbym z tą tezą, że jest to postać przemijająca, to nieprawda, takim stwierdzeniem robi mu się krzywdę. Ale Polska to taki bardzo dziwny kraj, mianowicie, że tutaj koniecznie trzeba było być w coś zaangażowanym, obojętnie czy po tej stronie, czy po innej, ale poklask, do dzisiaj zresztą, mają ci, którzy bądź są skandalistami, czyli wywołują jakiś ferment, bądź należą do jakiegoś klubu, to jest literatura klubowa, ja to nazywam. Jest klub homoseksualistów, jest klub Żydów, ja się nie mieszczę w żadnym z tych klubów na całe szczęście, więc mam to głęboko w nosie i właściwie dla mnie ważne jest samo pisanie. Ja już jestem w tym wieku, że właściwie chodzi tylko o to, żeby mówić prawdę i nie kłamać. Piotr Kobielski-Grauman to jest postać z zupełnie innej bajki. To jest jeden z najbliższych mi przyjaciół do dzisiaj. Uważam, że jest człowiekiem wybitnie utalentowanym, którego tutaj w ogóle nikt nie potrafi ani czytać, ani cenić, czym robi się wielką krzywdę nie jemu, tylko temu pisarstwu. Na czym polega prowincjonalność? Prowincjonalność polega na uwikłaniu się w tak zwane towarzystwo, tu istnieje literatura towarzyska w zasadzie. Literatura towarzyska to jest literatura, gdzie jeden drugiego poklepuje po plecach i nawzajem się lansują. Piotr jest trudny. Piotr jest trudny, dlatego że on nie uprawia właśnie literatury towarzyskiej, jest trudny, bo jest sarkastyczny, a sarkazmu nikt nie lubi i jest trudny ponieważ nie jest uwikłany, nie można mu niczego zarzucić. Nie lubi się ludzi, na których nie można znaleźć jakiegoś haka. Ja to mówię oczywiście metaforycznie. Literatura towarzyska to jest taka literatura, gdzie jedni drugim wmawiają, że są pisarzami. A tak na dobrą sprawę to ich w ogóle nie ma, oni nie istnieją. Taki klasyczny przykład, który tutaj powiem, Bernarda Nowaka, który jest człowiekiem niezwykle utalentowanym, uważam go za wybitnego prozaika polskiego, ale jest niestety tak potwornie uwikłany w zależności towarzyskie, że on trzyma się w cuglach, w pewnych ryzach”.
Ta wypowiedź poety domaga się w przyszłości naukowego rozwinięcia. Kto by próbował na danym etapie rozsupływać ją bez kontekstu, pozostawałby w sprzeczności z obiektywizmem Rozenfelda i jego doświadczeniem zdobytym w wędrówkach po świecie. Mimo wielu historii o nim, głównie prześmiewczych, był zawsze uczciwym wobec swoich rozmówców i literatów napotkanych na jego drodze. Jeżeli opowiada się, że zapraszał na kawę i kazał za nią płacić, to mówił o tym na początku: “Zapraszam cię na kawę, ale ty za nią zapłacisz!”.
Wydaje się po latach, że Aleksander Rozenfeld także postępował wobec mnie uczciwie. Przy spotkaniach na ulicy poznawał mnie oraz witał się podając rękę. Gdy przebywał w okolicach kościoła klasztoru franciszkańskiego na Krakowskim Przedmieściu, okadzał mnie dymem z palonej fajki. Wiele razy spotkałem poetę w tym miejscu, co by oznaczało, że lubił się tutaj umawiać na spotkania, bądź na kogoś czekał. Zatrzymanego w pół drogi, odprowadzał w stronę pierwszego wejścia na Pocztę Główną i żegnał się. Rozmawiał ze mną o poezji, ale o nic nie wypytywał. Nie chwalił się swoimi dokonaniami literackimi, ale także nie milczał o sukcesach. Robił to lekko i w sposób filozoficzny – poetycko, bez żadnej socjologii w tle. Dlatego myślę, że był filozofem oraz myślicielem. Dawał sygnały, że literatura jest ważnym komponentem kończącego się wieku XX, chociaż do jego końca brakowało całe 25 lat.
Pierwsze spotkania z nim i okadzanie mnie dymem z fajki, którą trzymał w dłoni, odbyły się w latach siedemdziesiątych. Antropologia lubelskich lat osiemdziesiątych na trasie Stare Miasto, Krakowskie Przedmieście, Plac Litewski niosła głębokie dysputy o poezji, które Rozenfeld sam zgłaszał do rozmów. Patronował tym dysputom pomnik Józefa Czechowicza, między klasztorem franciszkańskim, a Pocztą Główną. Zamknięta w kamieniu młodzieńcza twarz Czechowicza sygnalizowała, że w tym miejscu poeta zginął w pierwszych dniach wojny 1939 roku, Julia Hartwig w utworze „Pamięci Czechowicza” pisała: „I padłeś własnym wierszem powalony / Pod ruinami miasta ze światem umarłym w sobie / Czy ten co słowem grozi wierzy aż do końca / Giń Niniwo i swąd czuć i walą się mury„.
Szukam we wspomnieniu, gdy Rozenfeld jest już po drugiej stronie wrzosowiska, tej jego Niniwy. Bo przecież wiele sytuacji związanych z nim umknęło z ulotnej pamięci. Będąc wielkim wędrowcą, ciągle próbował gdzieś zatrzymywać się i osiedlać na stałe. Te zatrzymania były jego przystankami w życiu. Lublin jako miasto, miał to szczęście, że tworzył tutaj, mieszkał całe dziesięć lat oraz spotykał się ze środowiskiem literackim. Jego takim azymutem było chodzenie do muzeum Czechowicza, by tam porozmawiać z Waldemarem Drasem, Dominikiem Opolskim, czy Krzysztofem Paczuskim. Często robił, to na przekór, by ktoś powiedział: “Był Olo”, “Widziałem Rozenfelda”. Dlatego szukam po latach odpowiedzi, jak go zapamiętałem w przelotnej relacji „Mistrz-Uczeń”. W tych niezobowiązujących naszych spotkaniach, było nie tylko muśnięcie kłębem dymu z fajki, ale także jego łagodne słowa powitania i porady literackie. Oceniał moje wiersze za pomocą grymasu, nie tak postawionej litery, czy wymogu usunięcia z utworu kropki, przecinka, średnika.
W latach siedemdziesiątych byłem studentem na uniwersytecie. Wspólnie z trzema innymi piszącymi osobami tworzyliśmy nawet grupę literacką “Przed debiutem”. Mój kierunek studiów mieścił się w dwóch zabytkowych budynkach, na ul. Narutowicza i na Placu Litewskim i trzeba było przechodzić na zajęcia z jednego budynku do drugiego. Szło się grupą, czasami samemu i spotkanie z Aleksandrem Rozenfeldem należało do odświętnej komunikacji i rytuału. Dlatego na zawsze pozostanie zapamiętana jego poważna mina, kapelusz na głowie, płaszcz, bądź jesionka, marynarka, krawat, rozwiany włos, broda, tembr głosu, fajka, dym. Rozmowy raczej przelotne, ale za każdym razem o poezji, z uśmiechem w kącikach ust. Dlatego stosowne wydaje się zacytowanie Mistrza w jego przemyśleniu: „Wiersz stał się dla mnie sposobem na życie – urodziłem się w czasach, w których Żyd nie miał prawa się urodzić. Dlatego to mnie tak gnębi i dlatego tak dużo o tym piszę. Jedyną nadzieją, że można coś zmienić, jest rączka mojej dwuletniej córki, odrywająca mnie od klawiatury komputera. Czterdzieści lat temu marzyłem, że przyjdzie taki czas, iż nie będę uprawiał poezji „obywatelskiej”, wyszło na to, że byłem naiwny”.
Moje wspomnienia o Aleksandrze Rozenfeldzie opieram na dwóch jego publikacjach książkowych – prozatorskiej “Podanie o prawo powrotu” (Poznań 1990) i poetyckiej “Opowieści lasku żydowskiego” (Poznań 2012). Myślę, że w te książki tchnął wizję dobrej prozy i łagodnych wierszy. Twórczość którą uprawiał, stała się jego literackim alter ego. Te dwie jego książki łączy wspólna szata graficzna, nawiązująca do afirmowanego przez niego pochodzenia “Jestem Żydem od wielu pokoleń…” oraz głębia filozofii przekornych tekstów i mitycznych przemyśleń. W tomie wierszy “Opowieści lasku żydowskiego” znalazłem informację bibliograficzną, że w roku jej wydania w 2012, była to trzydziesta pozycja poetycka autora (debiutował w 1976 roku). Tom otwiera krótki życiorys wpisany graficznie w macewę, natomiast na okładce został wykorzystany obraz Franciszka Maśluszczaka nawiązujący do tematu biblijnego. A Biblia to przecież własność Narodu Wybranego oraz własność Aleksandra Rozenfelda, jako wielkiego wędrowcy. Informacje które podaję tutaj, to nie jest “czepianie się” szczegółów bibliofilskich, to jest próba określenia fenomenu, jak Rozenfeld rozumiał swoje posłannictwo poetyckie i jak dbał o wydawane przez siebie książki. Proza zawarta w “Podaniu o prawo powrotu” opisuje jego porzucenie Polski, Lublina oraz wyjazd do Izraela. Tam przecież mieszkał jego ojciec. Na okładce – zdjęcie pisarza wpisane w gwiazdę Dawida a nad nią powiewająca biało-czerwona flaga. “Cały Olo!” – jakby powiedział Tadeusz Kwiatkowski-Cugow, wileński bard na “lubelskim bruku”. Sama treść książki napełniona jest wieloma szczegółami. Poeta pisze, że urodził się 30 czerwca 1941 roku na głębokiej rosyjskiej prowincji czasów wojny, w mieście Tambowie, jako syn Adama i Elżbiety Rozenfeldów. Rodzice poety znaleźli się w Tambowie, prawdopodobnie jako uciekinierzy unikający eksterminacji. Jego ojciec był inżynierem, a matka, Elżbieta z domu Nissenbaum – bibliotekarką. Rozenfeld pisał; “Rodzice tworzyli warszawską wyemancypowaną, laicką rodzinę żydowską (…) To jest historia ludzi, którzy przed wojną w Warszawie, komunizowali po prostu, tak jak większość (…) ludzi w tamtym czasie socjalizowała bądź komunizowała. Tata (…) w trzydziestym siódmy roku siedział we Wronkach, gdy Stalin rozwalał polskich komunistów, ale w rezultacie ocalał w Rosji, gdzie ja się urodziłem”.
Zbigniew Ikona Kresowaty. Portrety Aleksandra Rozenfelda. In Memoriam. 2023
Życie i twórczość Aleksandra Rozenfelda, na tle wojny i tułaczki po 1945 roku, pozostanie opowieścią o człowieku dotkliwie podrapanym przez los oraz doświadczonym trudną codziennością. Spotkałem go po latach w Warszawie w redakcji “Twórczości”, gdzie zawiozłem swoje tłumaczenia z literatury ukraińskiej. Były to wiersze kijowskiego poety Mykoły Worobjowa. Zostałem przyjęty na audiencji przez redaktora Ziemowita Fedeckiego. Rozmawialiśmy o literaturach wschodniosłowiańskich. Oczywiście Fedeckiemu literacka postać Mykoły Worobjowa nic nie mówiła. W ogóle nie orientował się w meandrach niezależnej literatury ukraińskiej. Zrozumiałem od razu, że moich tłumaczeń nie wydrukuje. Opowiadał o jego kontaktach z poetami i pisarzami rosyjskimi w Moskwie, o spotkaniach z Bułatem Okudżawą. Pytał mnie, czy czytałem urbanistyczną prozę Jurija Trifonowa “Długie pożegnanie” w jego tłumaczeniu. Moją opowieść o kijowskch ukraińskich dysydentach potraktował marginalnie. Uprzejmie przyjęty, wychodząc z redaktorskiego pokoju pana Ziemowita wpadłem w objęcia znajomego mi zapachu dymu z fajki z lat siedemdziesiątych. Przede mną stał w kapeluszu Aleksander Szaul Rozenfeld – wielki wędrowca, który świeżo wrócił na ulubione polskie pielesze z Izraela, przez Rzym i audiencję całej rodziny u Jana Pawła II. Jak powiedział do mnie: “Jestem dwa razy Żyd” (“Dważdy jewrej”), bo wracając z Izraela do Polski, “dalej pozostałem przy swojej narodowości – jestem znowu Żydem”. Dowiedziałem się, że Rada Państwa PRL nadała mu ponownie utracone wcześniej obywatelstwo polskie. Ucieszyłem się z tego spotkania. – “A co ty tutaj robisz?”, – zapytał. – “Przyniosłem Fedeckiemu tłumaczenia z literatury ukraińskiej do druku”. – “Daj sobie spokój, chodźmy na kawę”, – powiedział Rozenfeld. Wyszliśmy zatem razem z zadymionej redakcji “Twórczości” na świeże powietrze.
To “daj sobie spokój” Mistrza otrzeźwiło mnie. Istotnie, żadnego druku wierszy Mykoły Worobjowa w “Twórczości” nie było. Weszliśmy do kawiarni i zajęliśmy stolik. Mimo istniejącego kryzysu, sklepy wówczas świeciły pustkami, udało się zamówić kawę i torciki bezowe Dacquoise z kremem kajmakowym i orzechami pekan. Rozenfeld by odwrócić moją uwagę od nieudanej wizyty w prestiżowej redakcji oraz by mnie pocieszyć, zapytał o wiersze i o moje życie prywatne. Tyle czasu nie widzieliśmy się. Wyciągnął z zanadrza jakąś zmiętą kartkę papieru i poprosił bym mu podał mój lubelski adres. Zapisał i schował. Nie było wówczas telefonów, poczty mailowej ani Facebooka, więc ta złożona na czworo kartka z adresem, była jak żagiew płonąca, albo puszka Pandory. Myślę, że gdzieś istnieje ponad przemijaniem i rujnującym się życiem. To była dla mnie wówczas odświętna kawa, uświadamiająca, że znowu spotkałem znajomego lubelskiego poetę w dobrym humorze, zdrowego, żartującego i opowiadającego kawały. Rozmowa ta odbywała się w cieniu wielkich przemian politycznych w Polsce. Wisiały na włosku dni kończącej się politycznej beznadziei jaruzelszczyzny lat 80. Znowu uśmiech w kącikach ust Aleksandra Rozenfelda i przenikliwy wzrok, który pamiętałem z dawnych czasów. – “Widzisz wróciłem, – powiedział, – tonę w strasznych długach i nie mam przy duszy złamanego grosza!”. Raptem przywołał, nie wiem dlaczego, poetę Tadeusza Kwiatkowskiego-Cugowa. – “Jak tam Cugow w Lublinie?” – zapytał, – “Spotykasz go?”. – “Jak nie spotykać Cugowa, – odpowiedziałem, – gdy zawsze jego wyboisty trakt poetycki po nocnych posiadówach, wiedzie z Krakowskiego Przedmieścia do domu na ul. Narutowicza”. Ta odpowiedź spodobała się Rozenfweldowi oraz go zadowoliła. Więcej nie pytał. Zaczął śmiać się charakterystycznym dla niego gromkim “Cha! Cha! Cha!” aż zachłysnął się i kaszląc splunął do serwetki.
Lublin, 03-12. 03. 2023
Grób Poety Aleksandra Rozenfelda w Katowicach u. Sienkiewicza. Foto Bogdan Prejs