Marek Jastrząb – Wieczór autorski

0
83

Pozwólcie, moi mili, że kolejne sprawozdanie z nieszczęścia zacznę od słów niecenzuralnych. Ale też pozwólcie, że wypowiem je po cichu. Zrezygnuję z głośnego przeklinania, bo jako człek ze wszech miar taktowny i w zasadzie obryty w dobrym wychowaniu, potrafię zamknąć dziób we właściwym momencie.

Po niniejszym wyjaśnieniu przystępuję do właściwej relacji. Otóż ponieważ dostałem propozycję odbycia wieczoru autorskiego w mieście Londyn, opanowało mnie dawno nie doświadczane wzruszenie. W telefonicznej rozmowie poinformowano mnie, że tego a tego dnia zorganizowano na moją cześć imprezę pod tym tytułem i wszyscy moi fani będą się czuć zaszczyceni, zachwyceni, ucieszeni etc. mogąc mnie gościć u siebie.

Zdarzyło mi się to pierwszy raz w życiu: chciano mnie widzieć i słuchać nie byle gdzie, tylko ZA GRANICĄ, w środku rozrywkowego ZAGŁĘBIA! Natomiast w rodzimym kraju, gdzie biło mi literackie serce, dla którego byłem gotów na wszelkie poświęcenia, nikt nie doceniał moich wysiłków, przeciwnie, gdy tylko cokolwiek napisałem, zaraz pojawiała się horda fałszywych apologetów i dawaj mi wykazywać, żem kiep, grafoman, pomyłka, sztuczna konstrukcja!

Poniżano mnie, obrażano, sekowano gdzie się da, nie zrażałem się tym jednak i nadal robiłem swoje, a jak wyrzucano mnie oknem, to właziłem przez komin. I tak sobie istniałem, znany i nieznany jednocześnie.

Zrażony kursującymi o mnie famami, założyłem bloga i wklepywałem mu w bebech różne quodlibety, a dla uniknięcia wrednych komentarzy, wyłączyłem je. To mi dawało swobodę w nieskrępowanym wyrażaniu myśli, daleko idący komfort pisania bez ograniczeń i polodowcowych norm.

Aż nastał czas, kiedy wchodziło mi na teksty dosyć sporo wizytatorów i po liczniku zorientowałem się, że mnie masowo czytają. Zachęcony niespodziewanym uznaniem postanowiłem zebrać je w jakąś nieabsurdalną całość i tak zgromadzone przesłałem do wydawnictwa chlubiącego się poważną renomą. W liście do wzmiankowanej oficyny poprosiłem o ocenę mojego produktu, ale choć z pokorą debiutanta czekałem ładnych parę miesięcy, żaden kutas nie odpowiedział. Dopiero gdy zacząłem korespondować z angielskimi polonusami, zaczął się ruch w interesie, poczęto moje teksty publikować, a to po emigracyjnych gazetkach, a to po forach polecano, promowano, dopieszczano mnie komplementami.

I z tych właśnie powodów, kiedy zadzwonili do mnie stamtąd, mile cmoknięty w ego powiedziałem, że owszem, pojadę, wygłoszę i uświetnię. Wszak kultura, to moja żywioła i nic, co jej dotyczy, bynajmniej mi nie zwisa, dodałem dla podkreślenia, żem luzak i na bon motach się znam.

Tu zwierzę się (w histerycznym zaufaniu), że ostatnimi czasy bywam nieprzyzwoicie rzadko poza domem i trzeba mnie końmi z niego wyciągać; nawykłem do wygody i nic na to nie poradzę. No ale sytuacja wyjątkowa, więc nie ma to tamto: czego nie robi się dla idei!

Toteż ubrawszy się w najnowszej generacji tużurek, natarłem włosy maselnicą i wziąwszy pod pachę kilka egzemplarzy swojej książki, poczłapałem na lotnisko przeznaczone do ekonomicznego transportu zgredów. Z okropnym furkotem nadłamanych skrzydeł, nieomal z prędkością zgaszonego światła pomknąłem do biletowych kas i zakupiwszy go wsiadłem do podniebnej bryczki, czyli do luku bagażowego i jako wypełniacz kufra pewnego dzianego biznesmena dojechałem do Londynu. A tam to już droga prosta jak w pysk strzelił; zgodnie z procedurą wsiadłem na kark barczystego taksówkarza i kazałem się zanieść pod wskazany adres.

W trakcie kolebania się na jego grzbiecie latały mi po głowie różne złote myśli, cytaty i zgrabne aforyzmy, własne i cudze, którymi postanowiłem uraczyć entuzjastów mojej twórczości na gorące przywitanie.

Jużem się widział, jak po jednej z moich wypowiedzi zrywa się burza oklasków, zaś ja stoję po kostki pośród aplauzów, wiwatów i nawoływań o bis, jak nieznany, a zaskakująco liczny tłum moich wielbicieli wyciąga ręce po moje książki i koneserzy sztuki proszą mnie o autograf, a po chwili, gdy emocje opadną, jak dyskutujemy, wymieniamy się poglądami, szczerymi analizami, syntetyzujemy, dywagujemy i atmosfera robi się swojska, bo nagle zrozumieliśmy, że łączy nas jakaś metafizyka, magia, konsensus lub symbioza dusz…

Lecz wszystkie te moje antycypacje urwały się nagle i przeistoczyły w prozaiczny sen wariata, bo gdy nareszcie dotarłem na miejsce i uprzejmy taksówkarz postawił mnie na ziemi, nikt nie przywitał mnie z otwartymi ramionami. Chleba i soli też nie dostrzegłem, a po sali, w której miałem zabłysnąć, hulała cisza i ze wszystkich jej kątów ziało nieopisaną pustką.

Bajeczka o odbiorze literatury

Żółtko, znane z wichrzycielskich skłonności do przesady, stara się grać pierwsze skrzypce w biznesach z białkiem, lecz sędzią ich sporu pozostaje kura. Kogut-marzyciel, mówi, że do odbioru poezji, prozy, malarstwa, czy muzyki, konieczne jest przygotowanie. Kura na to, że skąd znowu, że, by się podnieść z hamaka i wzruszyć do łez, słucha Beethovena. Nie musi latać po podwórku z fakultetami od cioteczki Sorbony, by mieć ochotę na znoszenie jajek itd., ale, gdy ma durnieć z podziwu nad lada szmirą, z marszu dostaje wysypki, odkochuje się w weterynarzu, ma migrenę, estetyczną biegunkę i drażni ją światło.

W ten sposób można streścić wiersz Staffa – Mowa:

Nie trzeba rozumieć śpiewu słowika

Aby się nim zachwycać.

morał:

żółtko i białko, to treść i forma, kura, to czytelnik, a pytanie o pierwszeństwo jajka nad kurą, to bigos nie nasz, tylko zatrudnienie dla szklanej kuli koguta, czyli krytyka. Jak wiadomo, ma on rację z urzędu i to niekoniecznie wtedy, gdy ją ma.

Kompik

Jak dotąd, wydawało mi się, że piszę po polsku, czytam po polsku, kapuję po polsku. Ale tylko mi się tak wydawało, gdyż kiedy rozkraczył się mój komputer, a niektóre jego funkcje zrobiły sobie przerwę w działaniu, zmartwiałem ze strachu. Zatem co rychlej sięgnąłem po pomoc angielskiego odpowiednika profesora Miodka.

Tenże wirtualny jegomość, translator, tłumacz, miglanc-poliglota, wyjaśnił mi na wstępie, że zaprogramowano go w celu uproszczenia kontaktu na linii fachowiec – neptek. Poinformował, że dobrze trafiłem, bo ma prawo jazdy na komputerze i zamontowano mu ratunkową opcję dla głąbów. W ramach pocieszenia dodał, że poprowadzi mnie ciemną doliną techniki.

Na dobry początek oznajmił, że jestem niewąski tuman, osioł, zgred i nie powinienem reperować urządzeń wymagających inteligencji, powiedział to zaś w potłuczonym żargonie informatyków. Dorzucił, że komputer jest urządzeniem delikatnym i zanim zacznę korzystać z jego usług, należałoby, abym posiadł wiedzę o dynksach i wihajstrach wbudowanych mu w brzuch.

Przy okazji nadmienił, że jak jeszcze raz ośmielę się grzebać mu we flakach, zabierze się za reset mojej cielesnej powłoki, co zapachniało mi groźbą karalną.

Po tej reprymendzie wyjechał z propozycją, bym przestał udawać greka i samodzielnie zapoznał się ze wskazówkami na temat przywracania komputera do pionu, a jak mi nie wyjdzie z naprawą, bym udał się z rzęchem do serwisu.

Na ogół jest ze mnie posłuszna gapa, toteż wziąłem się za sylabizowanie. Lecz podczas czytania owych instrukcji wyszło mi, że polskiego nie znam, a co znam, to są same ersatze i językowe fidrygałki.

Tak więc moja polszczyzna podwinęła ogon, stuliła uszy i padła na grzbiet, ponieważ uzmysłowiłem sobie, że bez dekodera nie wydolę ugryźć wzmiankowanych zaleceń. A nie dam rady, gdyż są podobnie zrozumiałe, jak nasze ustawy podatkowe; hermetyczne, skonstruowane po to, by zrozumiał je tylko ten, co je ułożył.

Konkluzja: żeby samemu wykonać w komputerze cokolwiek z napraw, trzeba mieć co najmniej doktorat z naiwności.

Zdrowy żywot

 Wizyta u lekarza zakończyła się sukcesem: wyszedłem żywy. Po drodze napatoczyłem się na aptekę i dokonałem zakupu przepisanych mikstur, a dźwigając kobiałkę z nimi, dumałem na tematy zbliżone do medycyny. I przypomniałem sobie, że co dnia, gdy zasiadam przed telewizorem, by obejrzeć film, rozpoczyna się festiwal farmaceutycznych ogłoszeń i przystrojony w lekarski chałat gwiazdor reklamówek, alarmuje:

 

„stajemy się społeczeństwem alergików reagujących uczuleniem na toksyczne przypadłości klimatu. Wzdragamy się przed zimnem, chronimy przed gorącem, narzekamy na niż, wyż i falujące ciśnienie. Prześladują nas pyłki, fetory i robactwo. Jesteśmy wydelikaceni, słabowici, nieodporni na modyfikowaną żywność i szkodzi nam byle smrodliwy kotlet ze schabowej zelówki. Mamy za sporo cholesterolu, trapią nas kurzajki, trądziki, astmy i dziwne wydzieliny. Moczymy się za często, pachniemy za brzydko, kichamy nie w porę, zrzędzimy na otłuszczenie organizmu, psują nam się zęby przednie, tylne i urojone.”

    Tu biały kitel zawiesił głos i podsumował:

      „a to dlatego, żeśmy zaplute łajdusy, bo ledwie nam coś piknie, strzyknie, łupnie lub zaswędzi, zaraz bierzemy kurs na przychodnię, czym prędzej, profilaktycznie zamawiając przytulną trumienkę, smarujemy do pigularni, łykamy antybiotyk, suplement, rożne odżywki i wzmocniawki, wzywamy, księdza, karetkę lub różdżkarza.”

        Zazwyczaj nie cierpię takich wykładów, ale tym razem przyznałem rację prelegentowi, bo faktycznie: jesteśmy wydelikaceni.

          Aliści nie ma dymu bez ognia! To, żeśmy nieodporni, podatni na wszelkiego rodzaju infekcje, ma przyczynę w przesadnym stosowaniu rakotwórczej chemii; hałdy odpadów ze sztucznego tworzywa, rozkładające się przez pięćset lat plastikowe torby i butelki, stare baterie, morza i oceany pełne rozpuszczających się bomb i dryfujących wysp śmieci, oto powody.

          Jakby nam było mało nieszczęść ze starzeniem ludzi i tego, że wkrótce rozdygotana i zziębnięta Europa będzie jednym wielkim soplem lodu, to na dodatek spadła na nasz glob następna plaga: maniakalna higiena:

          jesteśmy sterylni, wyjałowieni, zwalczamy bakterie, zarazki, mikroby, tępimy roztocza i żyjemy pod aseptycznym kloszem truchlejąc na myśl o epidemiach gryp, a także o nieznanych wirusach wymykających się z laboratoriów. Jednocześnie pod hasłem wiecznej młodości, prawie stuletni ludzie rodzą dzieci, prostują sobie zmarszczki, poddają się upiększającym operacjom plastycznym.

          Przeczą biologicznym procesom, bo produkują zdegenerowany pokolenia wątłych następców. Anemicznych i mimozowatych pod każdym względem, gdyż jeśli w zdrowym ciele bytuje zdrowy duch, to jakiego możemy spodziewać się w charłackim? Wyposażonego w niepewną, pogubioną psychikę, w mentalność zawieszoną na drżących agrafkach: roztrzęsioną, przeczuloną, zdezorientowaną i nijaką?

          *

          Przyszło nam żyć pośród świata wstrząsanego egoizmem. Śmierć, jako konsekwencja życia, wyszła z mody. Nie mówi się o niej, omija jak trędowaty problem. A jeśli mówi, to półgębkiem, w sposób powściągliwy, zawoalowany, gamoniowaty od rozważań, eufemistyczny i raczej śmieszny, aniżeli poważny.

          Po tych pogrzebowych deliberacjach dobrnąłem do domu i zacząłem utykać medykamenty w apteczce. Do każdego preparatu dołączona była półmetrowa instrukcja bezpiecznego zażywania.

          Jako człek zasadniczo rozsądny i w pewnym sensie skrupulatny, zabrałem się za studiowanie ich treści. Głównie pisane były w tonie ostrzegawczym i więcej zawierały informacji o tym, czego nie wolno, niż co należy. A więc przeczytałem, że łączenie jednego leku z drugim może spowodować expresowy zgon. Trzeba też, bym zwrócił uwagę na przeciwwskazania oraz skutki uboczne: gazy, kurzajki czy płaskostopie mózgowe.

           

          Tak mnie to zniechęciło do stosowania medykamentów, że gdy razem z ulotkami zaniosłem je do punktu skupu, od razu poczułem się „na ogół lżej” i „w sumie fajowo”.

          Hufce miłosierdzia

          Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów uleciały ze mnie wszelkie troski, toteż przestałem odnosić depresyjne wrażenia. Czułem się wolny, oswobodzony z koszmaru wspomnień. Szedłem. Cały w skowronkach, z muzyką pod rękę, otoczony łąkami i bzyczącą zielenią traw. I byłbym tak  dalej szedł, uparcie i radośnie, gdyby nie cuchnący klops, który potoczył się po trawie i wpadł prosto pod mój obcas. Zaryłem nosem w ziemię i już mi było mniej wspaniale. Toteż, by nie posądzono mnie o sianie nienawiści do kaczek, w duchu nad wyraz ugodowym i subtelnym, ryknąłem po cichutku: „Lata ptaszek po chodniku, jest mu raźniej, niż w słoiku”.

          *

          W obliczu obawy o prawną jasność zaistniałej sytuacji, a mianowicie, w obliczu spornych problemów z określeniem, do kogo należy gówno, na którym wywinąłem orła, postanowiono, że zanim pomoże mi się wstać, należy orzec, kto ponosi winę za upuszczenie klopsa. A ponieważ łąka, na której doszło go upadku, znajdowała się na obrzeżach miejskich i wiejskich terenów, nie od rzeczy byłoby ustalenie, czy wzmiankowany klops podpada pod odpowiedzialność wiejską lub miejską. 

          W tej sytuacji postanowiono zabezpieczyć obecność biegłego. Niestety, okazało się, że biegły przebywa na zwolnieniu, gdyż złamał przepis. Powołano więc rezerwowego rzeczoznawcę. Jego zadaniem było opiekowanie się całokształtem mojego upadku. Lecz wkrótce musiano go zwolnić, gdyż był donosicielem wygadującym przez sen różne takie.

          Odprawiono go do innych zdań, ale, na wszelki wypadek, w pobliżu mojego legowiska, zamontowano namiot Głównego  Prezesa Ochotniczej Straży Ekspertów. który chrapał przy  mnie na pół etatu.

          *

          Obwieszczając wszem i wobec, że szafa gra, komoda tańczy, a mnie, że nic mi się nie stało, puściłem się w pląsy  z fanem  mojego pośliźnięcia na gównie, ten zaś, podśpiewując dziarskie łodydydy, tupał, chwytał się pod boki, robił kółeczka, wymachy i przykuce. 

          – Ale siara – zachłysnął się typek z fryzurką na łyso i wskoczył na zaimprowizowany katafalk, czyli na mnie, by wykrzyczeć koleiną odezwę o pomoc. Żałowałem, że nie ma tu kogoś z fortepianem, bo gram jak szatan, lecz i tak było super. Łysy zlazł ze mnie sarkając, że mam nietaktowny głos. Byłem zdegustowany i zawyłem na tradycyjną nutę:„myśmy przyszłością narodu”, lecz jedyną odpowiedzią był pomidor.

          *

          Od chwili mojej wywrotki minęło drobne pół dnia, gdy w te pędy przyjechały odnośne organa. Była to kilkuosobowa procesja doradców i konsultantów w jednoosobowych  kominiarkach. Wnet ustawiono podręczne miasteczko namiotowe, a zaraz potem nadjechały beczkowozy z wężami do polewania gapiów.

          Na polanach gromadziły się nieprzebrane tłumy zawodowych oburzeńców i ubolewaczy. W oczach ćmiły mi się widoki rozlamentowanych humanistów płaczących na wyprzódki, szlochających wniebogłosy, wycierających łzy dyskretnie, we własną garderobę i, jak zauważyłem, bez chęci zysku, gdyż nie przyjmowali chusteczek do wycierania zacieków na twarzy.

           *

          Z okolicznych wsi zwieziono pokaźną kupę nędznych resztek honorowych świadków z krzesełkami. Na wstępie uzgodniono, że bez powołania specjalnej komisji, nikomu nie wolno niczego wiążącego ustalać; to, czy leżę, czy siedzę, było od tego momentu wiadomością niedostępną dla hołoty, a temat mojego upadku został zaliczony do materiałów dowodowych niejawnych.

          *

          Szła noc i nie było komu świecić oczami; zanosiło się na złą widoczność, a tłumy, zapędzone do skandowania mi słów otuchy, obawiały się, by mnie ktoś nieupoważniony nie rozjechał. Toteż zanim padłem przygnieciony sprawiedliwym snem, usłyszałem łoskot zamykanej łąki. Zamykano ją dla ruchu kołowego. Ale z powodów pieniężnych, zamykano ją niedbale, bo na pluskiewki zamiast drogich szlabanów.

          Byłem w siódmym niebie przeznaczonym dla naiwnych. Na dodatek podsłuchałem, że jeszcze w tym tygodniu nadjedzie pogotowie z batonikiem herbu Caritas, a w przyszłym nawiedzą biskupi w tęczowych koloratkach, więc, rozradowany po pachy, położyłem się możliwie wygodnie i objął mnie zasmarkany Morfeusz.

          Sztafeta

          Wakowało stanowisko i należało je zapełnić. Problem ten zakwalifikowano do przejezdnych: starczy skrzyknąć wolnych znajomych i do ataku. Ale nie w moim miasteczku, gdzie znajomych brakuje od zawsze; godne zaufania osoby siedzą po mamrach, a niedobitki smutasów  walają się po rozdrożach.

          Po długotrwałych debatach uradziliśmy, że zanim znajdziemy NOWEGO,  sprowadzimy z sąsiedztwa awaryjną niedojdę i już na miejscu dokonamy odpowiedniego szkolenia.

          *

          Zazwyczaj senna dziura, ożywiła się pod wpływem świeżego niezguły. Stary przestał już rozbawiać kogokolwiek. Wypompował się z entuzjazmu. Razem ze swoim ociężałym dowcipem, melancholijnie truchtał między opłotkami, powoli gibał się na nagrobkową stronę, zamyślał w nieznanych intencjach i drzemał w pozach co najmniej sprośnych. Słowem, nadawał się na złom  dla clownów. Jego kawały nikogo już nie bawiły i nadaremnie ślizgał się na bananach. Rzucanie tortem w burmistrza też było nudne za setnym razem.

          Nowy był za to wydojony z pesymizmu, a jako  zawołany jajcarz, tryskał zaraźliwym  humorem. Okazał się młodym, jeszcze nie potłuczonym przez życie facetem,  który żył samotnie i oszczędnie, a najważniejsze: miał własny sprzęt rozweselający. Nazywano go Głupi Jaś, ale po godzinach błaznowania nazywał się mgr Biznesmen. Jak to nowy, nie zostawił na nas suchej nitki, a na deser sparodiował sam siebie.

          Tymczasem, gdy świeży łupał dowcipem, jego poprzednik przechodził na emeryturę; przygasł, oklapł, pożywiał się kleikiem i łowił wędzone ryby.

          Kraczydła

          Przeptaszenie stało się ciałem. Na dzień dzisiejszy jest nas dziesięć, no, może dwadzieścia miliardów z hakiem i całym pogłowiem obijamy się na drzewach.  Natomiast na dzień wczorajszy było nas, średnio licząc, ze dwa razy mniej.

          Poprzednio nie mogliśmy swobodnie drzeć mordy, bo każdy ptaszek miał swoją prywatną gałąź, konar z podsłuchem przebranym za dzięcioła. Teraz, jak wszyscy, mamy  sublokatorów. Im kto wcześniej zaczyna zawodzić, tym prędzej  wywrzeszczy sobie  większą  substancję odpoczynkową – tego też co rychlej przenoszą aż pod koronę drzewa, gdzie przewidziano dla namolnych większe metraże, znośne warunki, istne raje.

          Z czasem i dla nich wprowadzono szlaban na kłapanie dziobem. Kto został przyłapany na lamentowaniu bez zezwolenia i pytlował na dziko, tracił prawo do  stałego zasiedlania gałęzi. Z punktu dostawał skierowanie do bajora na zadupiu i tam, do upadłego, mógł  zajmować się roszczeniami. Niewielu więc było chętnych do oficjalnego kręcenia dziobem.

          Ten, co pomstował po cichu i na pół gwizdka, bez uprzedzenia zostawał odgórnie doceniony i mógł dopraszać się podciągnięcia pod ulgowy przepis gwarantujący możliwość zasiedlenia całego drzewa. Wtedy wywyższał się na swojej powierzchni, puszył się, szarogęsił i kokosił ze swoją metrażową pomyślnością, aż wszystkich przestrzennie upośledzonych za mocno kłuło to w oczy i nie było wyjścia:   musieliśmy przywołać go do porządku i, dla przykładu, walić go w cztery litery, by nabył ogłady.

          A cały ten galimatias z zagęszczeniem powstał z powodu wron; wrony od zamierzchłych czasów żyły w opozycji do logiki:

          1.  

          opowiadały się za nieskrępowanym znoszeniem jaj,

          2.  

          zawzięły się na nas złośliwie postanawiając  przekształcić się w liczebniejsze  stado i zajęły się nauczaniem śpiewu.

          Reklama

          ZOSTAW ODPOWIEDŹ

          Please enter your comment!
          Proszę wprowadź nazwisko