DARIUSZ PAWLICKI – NOGI, NIEŚCIE MNIE, A POŚLADKI MYŚLEĆ POMAGAJCIE. O WĘDROWANIU & MYŚLENIU.

0
80
Fot. Dariusz Pawlicki
Fot. Dariusz Pawlicki

     Jeden z kilku dostępnych w Internecie sfilmowanych odczytów Tadeusza Sławka nosi intrygujący tytuł – ,,W stronę ręki i nogi”. W snutej przez prelegenta opowieści, elementem, który zdecydowanie bardziej przykuł moją uwagę jest noga, a dokładnie: ludzkie nogi. To zainteresowanie w znacznym stopniu wynikło z zaprezentowanego przez Tadeusza Sławka poglądu, że myślimy nie tylko głową, ale i… mięśniami. Lecz szybko zostało dodane wyjaśnienie, że nie chodzi o wszystkie, czy też jaki bądź mięsień. Okazało się bowiem, że prelegent ma na uwadze mięśnie… pośladków. Bo to także one, jakoby, i to w znacznym stopniu, przyczyniają się do tego, że myślimy. Stad obecność poniższego cytatu pochodzącego z Tako rzecze Zaratustra Friedricha Nietzschego:

           „Jak myślisz siedząc, niczego dobrego nie wymyślisz”.

      Słowa te zapadły mi w pamięć, a siedziałem wówczas przy biurku, przed ekranem laptopa.

      Lecz nim jeszcze wybrzmiał Nietzscheański cytat Tadeusz Sławek przywołał kolejno niestrudzonych piechurów ⁄ wędrowców, którzy byli również sławnymi twórcami; z jednym wyjątkiem, pisarzami. Podawał nazwiska i dystanse, jakie przemierzali ich posiadacze czy to dziennie ⁄ tygodniowo, czy też podczas konkretnych wędrówek. I tak:

      Arthur Rimbaud – na przykład przeszedł z Paryża do Włoch, pokonując przy tym Przełęcz Świętego Gotarda;
John Keats – w 1818 r. przewędrował ok. 1000 km po górach Szkocji;
Thomas de Quincey tygodniowo pokonywał pieszo około 150 km;
Henry David Thoreau codziennie, bez względu na aurę, wędrował 4-5 godzin;
Werner Herzog w 1974 r. przeszedł z Berlina do Paryża.

      Od siebie wspomnę o Charlesie Reznikoffie, cenionym przeze mnie poecie (jest ich bardzo niewielu na mojej prywatnej liście) przemierzającym codziennie 5-7 km; w porównaniu z Thoreau, to niewiele. Ale to w trakcie przemieszczania się ulicami Nowego Jorku – Reznikoff  był wielbicielem tego miasta –  powstawały jego wiersze bądź rodziły się pomysły na nie. Te drugie urzeczywistniały się już przy biurku. Nie mogę oprzeć się pokusie i przytoczę pewną historię: może autentyczną, może anegdotę (opinie w tej kwestii są podzielone). Otóż, kiedy ów nowojorczyk stał się nieco znanym poetą (,,nieco znanym” pozostaje od lat kilkudziesięciu), został zaproszony przez rząd Izraela do odwiedzenia kraju przodków. Odpowiedział wtedy, że za zaproszenie bardzo dziękuje, lecz z niego jednak nie skorzysta, gdyż jeszcze nie dość dobrze poznał… Central Park.

 *

      To zastanawiające, że Tadeusz Sławek nie wymienił w swej prelekcji żadnej osoby narodowości polskiej żyjącej przed II połową XX w. Czy dało o sobie znać powiedzenie powtarzane przy rozmaitych okazjach – niestety, nazbyt często – cudze chwalicie, swego nie znacie? Czy też przemieszczanie się na własnych nogach, w przypadku tej nacji, było wynikiem, tylko i wyłącznie, konieczności? A jeśli nie, to może zdaniem wcześniejszych pokoleń Polaków i Polek, nie zasługiwało na odnotowanie bądź stanowiło temat niegodny rozważań; o rozważaniach filozoficznych nie wspominając?

      Prelekcja ,,W stronę ręki i nogi”, przede wszystkim ze względu na ograniczone ramy czasowe, nie mogła w żadnym razie, choćby wstępnie, opisać bogactwa tematyki związanej z chodzeniem. Może właśnie z tej ograniczoności wynika wspomniana nieobecność Polaków żyjących do końca I połowy XX w.? Sięgnę więc do swej pamięci i spróbuję przypomnieć sobie jakichś rodaków, którzy systematycznie – a przynajmniej nie wyłącznie od czasu do czasu – przemierzali długie odcinki na swych nogach; to czy wiązali z tą czynnością jakieś głębsze przemyślenia, będę miał na uwadze. Przyszedł mi na myśl Akademicki Klub Włóczęgów Wileńskich (AKWW) działający w międzywojniu przy Uniwersytecie Stefana Batorego. Jego członkowie co niedzielę odbywali wycieczki, przede wszystkim po okolicach Wilna; nie wszystkie były pieszymi i jednodniowymi. Ale cel tych wycieczek był wyłącznie poznawczy, zabawowy, sportowy. Chodziło też o rozwijanie koleżeństwa. Natomiast pobudzanie intelektualne, jeśli miało miejsce, było gdzieś w tle. Zresztą na niwie intelektualnej AKWW zapisał się w niewielkim stopniu. (Czym innym były późniejsze osiągnięcia na polu kultury niektórych dawnych Włóczęgów, przede wszystkim Czesława Miłosza).

      Pomyślałem również o Stanisławie Ignacym Witkiewiczu, który (chyba) nigdy nie przemierzał Tatr samotnie; zawsze ktoś mu towarzyszył. Niekiedy było to kilka osób. W jego obfitej korespondencji brak jednak wzmianek o tym, że powody owych ,,wyjść” były inne niż chęć spędzenia pewnego czasu (parokrotnie było to kilka dni) pośród gór z osobami, z którymi, po prostu, chciał być.

      W obu wspomnianych przypadkach chodziło nade wszystko o bycie „w kupie”. A ono zawsze jest, mniejszą bądź większą, przeszkodą w myśleniu. Nie tylko w tym, które jest wspomagane chodzeniem.

*

      W pierwszą niedzielę marca 2022 r. wybrałem się, jak zwykłem czynić to każdej niedzieli od przeszło 30 lat, na przebieżkę. Z pozostania w domu tego dnia mogły mnie rozgrzeszyć tylko wyjątkowo niesprzyjające warunki atmosferyczne (dla wspomnianego Thoreau, i one nie stanowiłyby przeszkody). I właśnie tę – nie pamiętam, aby jakakolwiek dotąd taką była (nie wykluczam tego jednak) – charakteryzowało niezwykle silne podbudowanie… intelektualne. Nie waham się zastosować w tym miejscu tego określnika odnoszącego się do umysłowości, rozumności. Właśnie dzień wcześniej wysłuchałem ponownie wspomnianego na wstępie wystąpienia Tadeusza Sławka. Lecz tym razem ograniczyłem się do drugiej jego części, tej poświęconej ludzkim nogom. A to właśnie w związku z moim piechociarstwem namiętnie urzeczywistnianym, co tydzień. W żadnym razie nie łączę go jednak z czasownikiem ,,uprawiać”. Nasuwa on bowiem skojarzenia ze sportem (zwłaszcza tym wyczynowym), a tego bardzo chciałbym uniknąć. Jako że w żadnym razie, przynajmniej w tym wypadku, nie zależy mi na wynikach.

      Niezmiernie byłem ciekaw, czy moje pośladki (prelekcji z całą pewności wysłuchały, choć siedziałem na nich) – wiedząc już, że i od nich należy wymagać myślenia, a przynajmniej współmyślenia – wspomogą w tym względzie moją głowę. A jeśli tak, to jak duże będzie ich zaangażowanie w tym procesie. Jak miałbym zmierzyć owo zaangażowanie? Chyba tylko w taki, że większe niż dotąd byłyby moje, ewentualne, dokonania… intelektualne. No bo w jaki inny​?​

      Tamtej niedzieli przeszedłem 20-22 kilometry: znacznie więcej niż Reznikoff średnio, nieco mniej niż de Quincey, również średnio. Przemieszczałem się prawie wyłącznie drogami gruntowymi, po płaskim terenie porośniętym trawą, którą niedawno częściowo skoszono. Nie brakowało na nim miejsc podmokłych, niekiedy wręcz bagnistych zarośniętych trzcinami. Od wschodu i południa obwiedziony był on lasami.

      W kilku miejscach nad ciekami wodnymi zauważyłem efekty bobrzej działalności. Czy to w postaci ściętych drzew, czy tylko pieńków z charakterystycznymi nacięciami pozostawionymi przez siekacze tych gryzoni. Nie byłem tym w najmniejszym stopniu zaskoczony, gdyż już kilka lat temu zauważyłem na tym terenie pierwsze ślady ich obecności. Potem było ich już tylko więcej i więcej.

      Przemieszczając się raźnym krokiem przypatrywałem się otoczeniu. Widziałem więc czternaście saren w kilku chmarach. Jedna była samotna (może był to stary kozioł) lub taką mi się tylko wydała. Zaskoczył mnie widok kilku skowronków unoszących się nad łąkami i wyśpiewujących wczesnowiosenne trele. Ich obecności nie spodziewałem się jeszcze.

      Dziwnym było, że w ciągu tych paru godzin nie dostrzegłem ani jednego drapieżnika na niebie. Ale to, że moje oczy nie zarejestrowały obecności żadnego dzika – jedynie ślady buchtowania – nie zdziwiło mnie. W tym miejscu to zawsze była „dzicza” ruletka.

      Za to prawie na sam koniec, usłyszałem niespodziewanie krzyki żurawi. Dochodziły z pobliskiego trzcinowiska. Trwało to kilka minut. Lecz żurawi nie zobaczyłem.

      Ani razu podczas tego mego przemieszczania się, nie przysiadłem, choćby na chwilę, na jakimś, na przykład, pieńku. I to nie dlatego, że warunki były niesprzyjające – a były takimi za sprawą niedawnego deszczu – lecz dlatego, że chciałem – zgodnie z poglądem Tadeusza Sławka przytoczonym na początku – pobudzić pośladki do współmyślenia. Żebym nie poprzestawał na rejestrowaniu jedynie kolorów, zespołów roślinnych, gatunków mijanych drzew, kształtu chmur itd. Tymczasem z tej dwudziestokilometrowej przebieżki powróciłem… bez żadnych przemyśleń (uczucie zadowolenia, że się powłóczyłem było każdorazowe). Jak też bez wiersza bądź choćby cienia pomysłu na niego. A do utrwalenia jakichkolwiek wyników myślenia mego mózgu i mych pośladków byłem bardzo dobrze przygotowany. Tym razem miałem bowiem ze sobą gruby notes zamiast zwyczajowej kartki papieru. Zaś pióro wieczne napełniłem atramentem (czarnym) tuż przed wyjściem z domu.

      Niedługo po powrocie zająłem miejsce w wygodnym fotelu – pośladki nie zostały więc zaangażowane do współmyślenia – aby dokonać zapisu w mym dzienniku. I gdy wspominałem o krzykach żurawi, których jednak nie widziałem, pomyślałem, że te krzyki, tak naprawdę były głosami z zaświatów. A z zaświatami łączy żurawie to, że są jednymi z psychopompów (inne to, na przykład, bociany) – odprowadzają dusze zmarłych do miejsc im przeznaczonych. Choć same te ptaki są, między innymi, także symbolem nieśmiertelności.

*

      Zamierzałem już zakończyć pisanie niniejszego szkicu, kiedy natknąłem się na wzmiankę, która sprawiła, że natychmiast porzuciłem ów zamiar. Otóż w tekście Przybylskiego lektura Mandelsztama*Paweł Micnas odnotował:

           |,,Ze wspomnień Nadieżdy Mandelsztam można dowiedzieć się, że wszystkie wiersze stworzył Osip, chodząc. Perypatetyzm nie był żadną fanaberią, ani oznaką pewnych przyzwyczajeń bez znaczenia. Należy go uznać za świadomy wybór – krok jest miarą i rytmem; krok pozwala fizycznie, całym ciałem, wejść w melodię wiersza”.

      Odnośnie miary i rytmu, P. Micnas wspomniał nieco wcześniej, że ,,niemal wszystkie wiersze Mandelsztama napisane zostały według klasycznych metrów”. I dodał jeszcze:

           ,,Wszak bogowie zesłali ludziom Pitagorasa, który ustalił, że podstawą muzyki jest matematyka, a forma jest miarą i ładem”.

      Więc chodzenie jednak pomaga myśleć, wspomaga je… Są na to dowody.

*

      Immanuel Kant do przemieszczania się na własnych nogach miał zdecydowanie inne podejście niż to, jakie przedstawiłem powyżej. Mimo tego, że codziennie odbywał  spacer: zaczynany zawsze o tej samej porze i trwający równo godzinę – nigdy dłużej. To dlatego mieszkańcy domów usytuowanych wzdłuż trasy jego spaceru – nieodmiennie tej samej – mogli regulować zegarki. Zresztą to za sprawą tej systematyczności i regularności, Kantowskie spacery przeszły do historii (nie one jednak unieśmiertelniły tego królewiecczanina, lecz takie jego dzieła jak, na przykład, Krytyka czystego rozumu). Odbywania marszruty tą samą trasą miłośnicy wędrowania, a przynajmniej część spośród nich, nie wyśmiewają, gdyż nie uważają tego za bezsens. A nawet twierdzą, że trasa, choćby nie wiadomo jak często była powtarzana, nigdy nie jest tą samą (jestem tego zdania). To tylko osobom mało spostrzegawczym, do tego obdarzonym ograniczoną wyobraźnią, taką ona się wydaje. Ale w przypadku Kanta nie chodziło o dokonywanie jakichkolwiek obserwacji, na przykład o zauważenie zmian, które mogły nastąpić po dwudziestu czterech godzinach. On tylko chciał się przespacerować. Nie żywił przy tym żadnych wątpliwości, co do tego czym się myśli. Ale swą głowę – przede wszystkim do rozstrzygania problemów filozoficznych – wykorzystywał po powrocie do domu. I to, nieodmiennie, siedząc. Słysząc o współuczestnictwie pośladków w procesie myślenia, najpewniej by się roześmiał (czy Kant miał poczucie humoru?), albo prychnął lekceważąco bądź pogardliwie.

*

      Od napisania powyższego tekstu minęło kilka miesięcy. I czas ten sprawił, że utwierdziłem się w przekonaniu, iż należę do nielicznej mniejszości ¬ co najwyżej kilku procentowej ¬ przemieszczającej się ma własnych nogach dla przyjemności. Lecz jeśli chodzi o współmyślące pośladki, moje miejsce jest, niestety, pośród większości. Nie mam jednak wiedzy – nikt zresztą jej mieć nie może – na temat tego czy owa większość to tylko 51, czy aż 99 %. Skłaniam się ku temu, że to drugie jest bliższe prawdy. Ale…

__________________________

      * Paweł Micnas, Przybylskiego lektura Mandelsztama, w: Mistrz. Ryszard Przybylski (1928-2016)

        in memoriam, red. A. Jarzyna i K. Kaczyńska-Koschany; Warszawa 2018.

Reklama