Marek Jastrząb – Idée fixe

0
88

Mój pierwszy nauczyciel prozatorskiego rzemiosła, Jerzy Sulima-Kamiński powiadał, że twórca NIE ISTNIEJE bez obsesji. Balzak moczył nogi w musztardzie i bawił się w udawanie bogacza, Lowry miał delirkowe natchnienia i bez tego procentowego paliwa nie tykał pióra, Bukowski to samo, Cortazar zbierał śmieci i obliczał, co popadnie: ilość ludzi na przystanku, liczbę okien wychodzących na północ, Proust sądził, że marnuje czas wieszając się u szlacheckich klamek, a wszyscy oni prócz tego pisali.

Nie mnie sądzić, czy w tych ówczesnych durnych i chmurnych latach miałem jakąkolwiek obsesję, ale teraz, u tak zwanego schyłku swojego życia, kręcą mnie podróże po przeszłości; tak mi się porobiło, że naszła mnie gwałtowna ochota na wspomnienia i zabrałem się za ich odwiedzanie.

Ludzie, którym zawdzięczam prozatorską egzystencję (a stało się to w ubiegłym wieku, za Gierkowej omnipotencji, we wczesnych latach siedemdziesiątych przed naszą erą), to np. niezapomniany Jerzy Sulima-Kamiński pracujący w bydgoskiej rozgłośni, dokąd zanosiłem swoje teksty, przeważnie miniatury, humoreski, parominutowe drobiazgi (już wtedy miałem trudności z większymi formami).

Gdy przychodziłem do redakcji i wręczałem panu Jerzemu wyelegantowane kartki maszynopisu, rozpierała mnie duma, że oto daję mu do rąk ni niej ni więcej, tylko arcydzieło. I na myśl, że płód mojej weny znajdzie się wkrótce na antenie, zatykało mnie z emocji; uważałem się wtedy – jak najbardziej owszem – za bardzo pierwszorzędnego geniusza. Ale mój sen o potędze trwał krótko, bo już następnego dnia pan Kamiński oddał mi karteluszki. Że były moje, poznałem po nazwisku, jedynych słowach nie podkreślonych czerwonym flamastrem; reszta popstrzona była korektorskimi farfoclami.

Długo by gadać, jak mnie trzęsło. Dość, że nie posiadałem się z oburzenia. Lecz że choleryk ze mnie krótkodystansowy i prędko przechodzą mi wszelkie abominacje, postanowiłem poprawić tudzież zmienić to, co w nich skrzypi. Tak uczyniwszy zaniosłem poprawiony maszynopis do radia i znowu – po dniu oczekiwania – otrzymałem go z powrotem. Tym razem zawierał mniej czerwonego, ale jeszcze za sporo, więc gra w pucowanie trwała od nowa. Lecz za każdym moim następnym podejściem było w nim coraz mniej byków. Prawdopodobnie z tej przyczyny zacząłem odczuwać satysfakcję z niniejszej mordęgi, bo w końcu mój tekścik został wyemitowany, a ja otrzymałem honorarium.

Tu wyjaśnię, że niegdyś  był taki głupi zwyczaj płacenia autorowi za wykorzystanie jego utworu. Zwyczaj ten aliści powędrował do bajek o złej czarownicy i tam gryzie się w podogonie. Tak czy owak to otrzeźwiające doświadczenie z poprawkami nauczyło mnie pokory i nieprzeceniania własnych, skromnych umiejętności.

Minęły lata. Z czasem tak nawykłem do sakramenckiej pracy nad tekstem i szlifowania go PRZED pokazaniem, że anim się spostrzegł, jak był puszczany bez zmian.

Między mną, a Jurkiem nie dochodziło do scysji. Nie było zresztą najmniejszych na to szans: z autorytetami nie ma się co spierać, bo jaka to może być merytoryczna  dyskusja przedszkolaka z profesorem?

Początkowo łączyły nas relacje takie, jakie panują wśród mistrzów i uczniów, niezobowiązujące, dalekie od przedwczesnej zażyłości czy natychmiastowego, zamerykanizowanego przechodzenia na ty i spoufalania się na niby z poklepywaniem po skoliozach. Jednak mimo tego, w miarę upływu wody w Brdzie nasze kontakty zacieśniały się niepostrzeżenie i dopiero tuż przed jego śmiercią zostaliśmy przyjaciółmi. Co pozwoliło mi zrozumieć, że przestałem być dla niego uczniem i pasował mnie na literata.

Drugi, któremu zawdzięczam prasowy debiut, to Krzysztof Nowicki. Kiedy poznałem go jakiś szmat czasu temu, był już monumentem. Nie tylko ze względu na niestereotypową, dwumetrową figurę, ale z powodu swoich rozlicznych funkcji. Już wtedy pracował w Faktach i Myślach, gazecie zaglądającej księżom pod sutannę. Był ponad tego rodzaju problemy i małostkowe ploty. Zajmował się dramatopisarstwem, prozą, poezją, był uznanym krytykiem literackim, miał swoje ogólnopolskie telewizyjne okienko z omówieniami istotnych książek.

Przez wiele lat nie miałem pojęcia, że jest ode mnie starszy zaledwie o pięć lat. Widywałem go często, a to na Alejach, a to w Empiku, lecz z racji dosyć luźnej znajomości, no i mojego onieśmielenia, nigdy nie dochodziło do bezpośredniej rozmowy. Z jednej strony wielkie i szpakowate chłopisko, a z drugiej groteskowy kurdupel z tekstami o niepoważnych rozmiarach, czyli ja, kandydat na adepta. Lepiej natomiast znałem Panią Danusię, jego przemiłą żonę nadaremnie uczącą mnie matematyki, moją wychowawczynię z liceum dla zatwardziałych obiboków.

Po debiucie u Nowickiego przyszła kolej na Akant, pismo literackie, ponad podziałowe o zacięciu społecznym, miesięcznik, w którym sporadycznie publikuję od drugiego numeru. Jego właścicielem jest mój przyjaciel z Koła Młodych przy ZLP, Stefan Pastuszewski, poeta, prozaik, polonista, pogromca stylistycznych fajansiarzy, animator bydgoskiej kultury, założyciel literackiego miesięcznika „Akant” oraz Instytutu Wydawniczego „Świadectwo”.

Dał się poznać jako twórca niesłychanie wydajny w pozytywnym sensie tego słowa. Polemista, inicjator kulturalnych fermentów, uczestnik niejednej dyskusji popularyzującej czytelnictwo, a także odbiór sztuki. Do teraz zajmuje się nie tylko pisaniem wierszy (przeważnie lirycznych, adresowanych do kobiet), nie tylko opowiadań zaczerpniętych z własnych obserwacji i doświadczeń, ale jako że jest również dziennikarzem i nieobce mu są zagadnienia natury społecznej, pisze demaskatorskie powieści o dzisiejszych ambarasach politycznych w Polsce, o przefujarzonych nadziejach szarych obywateli.

Jednak nie są to utwory ograniczające się tylko i wyłącznie do mechanizmów politycznych; po mistrzowsku maluje obrazy obecnej, złachmyconej rzeczywistości. Otaczającego nas świata blichtru, pozorów i prestidigitatorstwa. Przedstawia środowisko finansowych gangsterów, moralnych cinkciarzy, prymitywnych karierowiczów, koniunkturalnych i pazernych cwaniaków zrzeszonych w mafijne struktury.

Proza Pastuszewskiego dotyczy sumienia nas wszystkich, bo każdy z nas jest uwikłany w kolejny, karłowaty system. A system powstał z naszego przyzwolenia: zastąpił poprzedni, który miał zniknąć. Okazuje się, że został on udoskonalony, zaś komuchowata ekipa powiększyła się o uwstecznione kadry nowych grandziarzy. O prekursorskie stado luzackich patriotów za mamonę.

Opisuje machinę powiązań ludzi szemranego biznesu. Karykaturuje swoistą więź panującą w tym towarzystwie wzajemnej adoracji. Ich bezceremonialną współzależność i przymusową lojalność nazywaną „układem”. Ilustruje obecne życie wśród gospodarczych przekrętów i miałkich postaci, w otoczeniu tajnych wiadomości i jawnych szantaży, podchodów i egoistycznych rozgrywek. A jednocześnie mówi o straconych szansach na normalność.

Maluje przed czytelnikiem znane sceny z życia prowincji, ale odbiorca jego książek orientuje się wkrótce, że nazwa mieściny „B”, w której mają miejsce opisane wypadki, jest metaforą, uogólnieniem, fikcyjną topografią i przykładową dekoracją miejsca wydarzeń: nic nie znaczy, tak samo jak występujący w niej bohaterowie, bo zarówno miasteczka, jak i kukiełki zaprezentowane w tych dziełach stanowią pretekst, fabularną przyczynę powiedzenia, że rezygnując z własnych ideałów, zrobiliśmy się w bucefała.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko