Monodram
Na scenie stoi kanapa, stół, fotel. Na ścianie zdjęcie rodziny, regał ugina się od książek i albumów. Duże lustro ustawione tak, żeby w czasie mówienia do lustra była widoczna widzom twarz aktora. Muzyka: odległa i delikatna.
W pojedynczej wiązce światła pojawia się Mężczyzna w garniturze i krawacie, w dobrze wyczyszczonych butach. Trzyma w dłoni notatnik. Stoi twarzą do widowni, chwilę patrzy nieruchomo i być może dla lepszego skupienia – jest lekko pochylony do przodu.
MĘŻCZYZNA: – Odmówiłem grania roli. Dlaczego? Bo uważałem, że nie ma takiej potrzeby, abym dany mi tekst „wzbogacił” wypowiedzeniem 123 razy znanego prasłowa.
Za każdym razem, kiedy poddawałem się temu wymogowi reżysera, czułem się tak, jak gdyby zabrano mi coś cennego, coś mojego. Uszy i umysł wypełniała mi wtedy maksyma Fr. Nitzschego „Kto walczy z potworami, niechaj baczy, by sam nie stał się potworem. Gdy zaś długo spoglądasz w bezdeń, spogląda bezdeń także w ciebie”. Drażniła ta filozoficzna myśl moje poczucie intelektualnej niezależności i delikatnie nakłaniała do odwagi.
(Przechadza się po scenie, notatnik kładzie na stół).