Zdzisław Antolski – Miniatury (12)

0
129

Janek z Sosnowca

Nie wiedzieć czemu. w naszej wiejskiej szkole, chyba w piątej klasie, pojawił się Janek z Sosnowca. Od razu chciał ze mną pogadać i mama zezwoliła, żeby przyszedł do nas do domu. Opowiedział mi jakie westerny widział w Sosnowcu, bo my nie mieliśmy stałego kina, tylko objazdowe. Widział, że zbieram znaczki pocztowe i od razu zaproponował, że sprzeda mi swój album ze znaczkami. Mama od niego kupiła. Po pewnym czasie odkryłem na ostatniej stronie jakieś nieznane imię i nazwisko. Ale zależało mi na znaczkach, więc siedziałem cicho.

Opowiadał, że w Sosnowcu był przywódcą bandy, która walczyła z sąsiednią ulicą. Przyjaźnił się ze starszymi łobuzami i pił wódkę, a także kochał się z dziewczynami. Opowiedział także, jak w naszej wsi pod sklepem, jeden pijany, starszy chłop, rozrzucał pieniądze i on, Janek, sporo ich uzbierał. Widać było, że interesują go głównie pieniądze.

Aż w końcu wydarzyła się katastrofa, Moja mama nakryła Janka w naszym kurniku, jak kradł kurze jajka. Skrzyczała go i wygoniła z podwórka. I zabroniła, żeby mnie odwiedzał. W dodatku mama ośmieszyła go przed klasą. Wiem, że nie powinna tego robić. Czułem się zażenowany.

Zapewne Janek chciał sprzedać jajka. Punkt skupu znajdował się u państwa Rejów, niedaleko szkoły. Mama wysłała mnie tam kiedyś z jajkami. Przyjęła mnie najmłodsza córka Rejów, młodsza ode mnie o kilka lat. Bardzo mi się podobała, ale widziałem z jej oczu, że jest bardzo mądra. Tzn. niekoniecznie miała wiedzę, ale doświadczeniem życiowym mnie przewyższała,

Janek się obraził i rzucał we mnie na pastwisku, na dawnych dworskich nieużytkach, ostrymi kamieniami i wulgarnie mnie wyzywał. Tymczasem przyjechała do jego domu młodsza kuzynka. Śledziłem ich i widziałem, jak przy pasieniu krowy, oboje przykrywają się całkowicie kocem. Zastanawiałem się, co oni tam robią?

Tymczasem jesienią Janek i jego kuzynka wyjechali do Sosnowca. Ciekaw byłem dalszego losu Janka, ale wkrótce ja też wyjechałem do miasta i całkowicie o nim zapomniałem.


Okładka „Płomyczka”

Od najwcześniejszych lat życia ojciec, wiejski nauczyciel, przynosił mi do przeglądania egzemplarze „Świerszczyka” i „Płomyczka”. A kiedy nauczyłem się czytać, stałem się ich wiernym czytelnikiem. Do dziś pamiętam niektóre opowiadania i ilustracje. Bardzo podobał mi się numer „Płomyczka” poświęcony wojskowej defiladzie z okazji tysiąclecia państwa polskiego w Warszawie. Był to historyczny przegląd ubiorów i uzbrojenia Wojska Polskiego od zarania dziejów aż po współczesne czołgi i rakiety. Znalazło się też w czasopiśmie zdjęcie mojej ulubionej formacji, czyli Czerwonych Beretów, wojsk powietrzno-desantowych.

Mijały lata, zbliżał się koniec mojej edukacji w szkole podstawowej i ojciec coraz częściej przebąkiwał o przeniesieniu się do miasta. Ja będę chodził do szkoły średniej, będę mieszkał w domu a nie w internacie, a i rodzicom będzie lżej, bo we wsi gdzie mieszkamy daleko jest do lekarza, komunikacja jest marna, do kolejki i pekaesu jest kawał drogi. Bałem się miasta, obcego środowisko, gdzie podobno śmieją się z „wsioków”. Co prawda kilku chłopaków z naszej wsi pojechało do miasta uczyć się w zawodówkach i jakoś dawali sobie radę. Na wakacje przyjeżdżali odmienieni, nie mówili gwarą, nosili dżinsy i szerokie pasy wojskowe, u których wisiały im breloczki z kowbojami z podpisem „Bonanza”. Znali na pamięć nazwiska członków zespołów „The Beatles” i „Rolling Stones” i trzymali się razem, odcinając się od reszty. Może czuli się od nas lepsi?

I gdzieś wtedy zobaczyłem na tylnej okładce jednego z nowych egzemplarzy „Płomyczka”, kolorową okładkę, która mnie przeraziła. A była zupełnie zwyczajna, przedstawiała duży blok mieszkalny, a pod nim jakąś panią obładowaną siatkami, małą dziewczynkę na rowerze i kilku chłopaków rozmawiających ze sobą. Ot, zwyczajny, propagandowy widoczek nowego, socjalistycznego budownictwa. Co mnie w nim tak przestraszyło? Po pierwsze nie wyobrażałem sobie domu, gdzie ktoś mieszka nad tobą, pod tobą i obok ciebie. A gdzie piwnica, a gdzie strych, na którym można szperać w starych książkach, listach i gazetach? Gdzie ogródek, w którym rosną pomidory i ogórki? Gdzie sad, w którym kryją się w trawie gruszki, jabłka, wiśnie i orzechy? Latem stawiałem tam szałas, budowałem bazy i okopy dla moich żołnierzyków, puszczałem modele samolocików i bawiłem się z Bogusiem Zmarzłym w Wyścig Pokoju puszczając z wiatrem podklejonych na tekturce kolarzy. A zimą zjeżdżałem z górki na sankach. Gdzie w tym bloku odnajdzie się mój kot i pies, oba zwierzaki przyzwyczajone do wolności, do łażenia po okolicy? Każdy powinien mieć swój dom, a nie gnieździć się w tłoku, jak pszczoły w ulu.

Na szczęście ojciec kupił stary domek na przedmieściu Kielc, z ogródkiem i wielkim orzechem, który rósł tuż przy drzwiach wejściowych. Pies Karuś i kot zostali na wsi, u zaufanych ludzi. Karusia oddaliśmy do znajomych w sąsiedniej wsi i tam zagryzły go miejscowe psy. Miałem żal do ojca, że nie chciał wziąć zwierzaków do miasta. Jednak minął rok i nasz domek został wyburzony, a naszą rodzinę przeniesiono do wielkiego, dziesięciopiętrowego wieżowca. Ale wtedy miałem już inne problemy niż zabawy w ogrodzie, zakuwałem matmę i fizę w szkole średniej i analizowałem Wielką Improwizację Mickiewicza. Ale bardzo brakowało mi naszego sadu i ogrodu, a odgłosy sąsiedzkich kłótni, awantur i hucznych imienin, przeszkadzały w skupieniu się nad lekturą, tym bardziej, że z tęsknoty za wsią sam zacząłem pisać wiersze.


Inny

Żyłem z obowiązku, bez radości, przytłumionej nieszczęściem. Może miałem nadzieję, że jeszcze coś się w moim życiu odmieni i będę szczęśliwy? Zdawałem sobie sprawę, że będę obiektem drwin z jednej strony, a litości z drugiej.

Opanowała ,mnie jedna obezwładniająca myśl, że już wszystko stracone, nie warto o nic się starać, zabiegać, walczyć, wszystko na nic.. Już jestem przegrany, nie do uratowania, nic tego nie zmieni, więc po co się uczyć, pracować, starać? POMIMO?

Dręczy mnie jedno pytanie: jakim byłbym człowiekiem, gdyby w dzieciństwie nie przytrafiła mi się choroba. Na pewno byłbym kimś zupełnie innym. Nie miałbym tylu negatywnych uczuć, wstydu, rozpaczy, beznadziei. Chciałem się śmiać i cieszyć z życia, być dumnym z siebie, a nie mogłem.

Żyć p o m i m o… nieszczęść, braku nadziei. to prawda, że człowiek jest stworzony do szczęścia. Ale kiedy go nie znajduje – staje się straszny. Niepowodzenie, klęskę, trzeba umieć przyjąć świadomie i pogodnie. Z uśmiechem. To wielka sztuka.

Mnie się nie udała.


Mała czarna

Obudziłem się z kacem i dziewczyną u boku. Było gdzieś koło południa, nie miałem zegarka, strasznie zaspałem, zadziałała mieszanka alkoholu i relanium. Nie pamiętałem, jak się tu dostałem, do tej turystycznej noclegowni. Chociaż znałem ten przybytek, kilka razy z niego korzystałem. Dziewczyna była zła, że nie pamiętałem jej z wczoraj. Chciałem ją przytulić, ale odepchnęła mnie z gniewem. Nie wiedziałem nawet, jak ma na imię. Rozeszliśmy się, każde w swoją stronę.


Przed blokiem

Po rozwodzie z moją pierwszą żonę wróciłem do rodziców. Mieszkałem wraz z nimi w dwupokojowym mieszkaniu, w bloku. Ja zajmowałem mniejszy pokój, który był cienką kiszką.

Nie przyprowadzałem dziewcząt do domu, zwłaszcza na noc, bo ojciec uważał, że mężczyzna powinien najpierw się ożenić… Ale żal mi się zrobiło tej bezradnej, stojącej pod naszym blokiem (chyba była wypita), która prosiła, żebym zabrał ją ze sobą. – Mieszkam z rodzicami – rzuciłem szorstko. Nie mogłem zasnąć. Wyszedłem przed blok.

Ale już jej nie było.


Gidyjka

Przeszedłem dwie operacje na nowotwór złośliwy krtani i chodziłem na radioterapię. Pod aparatem układała mnie na wznak szczupła i wysoka dziewczyna, którą w myślach nazywałem gwarowo Gidyjką. Po trzech miesiącach naświetlania, ze spaloną brodą, poczerniałą szyją. kończyłem kurację. Wyszedłem z sali zabiegowej zmęczony, rozebrany do pasa. Gidyjka teatralnie wyciągnęła do mnie ramiona (wyglądała jak wiatrak).

– Gratuluję, panie Zdzisławie – zawołała radośnie

W pierwszym odruchu chciałem ją uściskać i podziękować . Chciałem, żebyśmy podskakiwali, jak dzieci. Ale zawahałem się, czy to wypada? A w międzyczasie do sali weszła druga pielęgniarka
i Gidyjce opadły ramiona

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko