W scenariuszach mojego dnia przechadzka zajmuje ważne miejsce. Jestem człowiekiem spaceru. Wyznaję to solennie, lecz także z pewną ironią. Słowo „przechadzka” i słowo „spacer” wydają mi się bowiem nieco wstydliwe, wczorajsze. Sądzę również, że sama istota owej czynności – „przechadzania się … „ – odmieniła swój charakter, zatraciła dawne przyczyny i liturgie.
Chodzę dla przyjemności i z obowiązku. Przyjemność dzielę z moim psem, obowiązek jest niepodzielny. Chodzę więc z wyżłem weimarskim płci żeńskiej, z silnym, energicznym, pobudliwym, czteroletnim stworzeniem, którego maść trudno określić. Zależy ona od światłocienia. Ma w sobie czasem matowość pokrytego falą piasku plażowego. Niekiedy lśni odcieniami miedzi, brązu i złota. Kiedy indziej ujawnia smugi srebra, opalizującego popiołu, stłumionego różu, popielatej płowości.
To, że muszę dzielić przyjemność spaceru, że bierze w niej udział moja piękna towarzyszka, przyjemność tę nasila, wyostrza, i zarazem – do pewnego stopnia – ogranicza, przekształca, organizuje. Sieci przyjemności i obowiązku oplątują mnie wcześnie. Doznaję ich – zanim wyjdę na spacer.
O zwykłej, porannej porze siadam przy biurku. To nie jest mądra decyzja z punktu widzenia psa. Jego roztropność rządzi się innymi prawami. Apeluje do odrębnych marzeń. Odwołuje się do osobnych zadań. Moje surowe, klasztorne cnoty pies ocenia jako podejrzane i grzeszne. W źrenicach psa widzę sceptyczną, dobrotliwą, choć pełną negacji i potępienia, niechęć wobec dokonanego wyboru.
Gdyby mógł korygować moje plany, gdyby mógł sam pisać scenariusze tego dnia, z pewnością byłbym już w lesie lub na łące. To, że jeszcze tam nie jestem, świadczy o widomej naiwności, godnej politowania. O ludzkiej uzurpacji. O braku rozsądku, ciągle – oczywiście – z psiego punktu widzenia.
Jeśli praca idzie mi dobrze, jeśli ulega szczęśliwym rytmom, staję się dziwnie obojętny, starannie opancerzony. Izoluje mnie chłodna, ślepa suwerenność, zawsze skuteczna, nawet – w zetknięciu z prostoduszną i nieustępliwą wiedzą zwierząt.
Ale takie godziny są rzadkie, egzotyczne. Bywają zwykle nagrodą, niespodziewanym procentem od kapitału udręki i żmudnego czasu. Od wielu innych godzin, suchych, gorzkich, pustych. W tych innych godzinach obecność psa jest uciążliwa, skłania do pokory. Zmusza do ironii wobec hierarchii, jaką sobie narzuciłem.
Może nasze obowiązki – w planie cudzych obowiązków – są błahe i płonne ? Może trwamy w obszarze zmąconej skali ? Nadajemy pierwszorzędność temu, co tak często wydaje się znikome nie tylko zwierzętom, lecz także i ludziom ? Może winienem poddać się łatwo, wcześnie, bez oporu, życzeniom „brata – psa” lub raczej „siostry – suki”, by żartobliwie „odpomnieć” wiersz Jarosława Iwaszkiewicza ?
Może godziłoby się najpierw przemyć oczy powietrzem nowego, białego dnia, wypełnić je obrazami sosen i brzóz, a dopiero potem wrócić do swoich fantomów ? Do innej bieli, do cierpliwego czernienia papieru ?
Gdy podnoszę wzrok – w drzwiach, za szybą – widzę upartą, ciemną sylwetkę. Ślepia świecą ostro, bez przerwy. Kierują w moją stronę wyraźne żądanie. Ciężka łapa skrobie nerwowo. Uderza w drzwi, nadając żądaniu wymiar stanowczy. To wszystko drażni, niepokoi, rozstraja, jak drażni wszelkie, także ludzkie oczekiwanie, którego jesteśmy świadkami, choć – rzecz jasna – odruch irytacji usiłujemy grzecznie, po Norwidowemu, zdławić lub ukryć.
Myślę więc, bo myśleć o tym muszę, o sąsiedztwie i kolizji dwu czasów. To, co mnie wydaje się bezcenną treścią dnia, jądrem najlepszych godzin, świętem skupienia, terenem milczących łowów, wytężoną gonitwą, pogonią za jednym prawdziwym zdaniem, dla Cary [ takie, włoskie imię, Cara czyli Droga, nosi moja towarzyszka, takie imię nadali jej poprzedni właściciele ), jest zaledwie nużącym, długim wstępem do chwili, kiedy zacznie się właściwe życie. Kiedy po mrocznej uwerturze rozchyli się kurtyna. Kiedy odsłoni się szeroka, jasno oświetlona scena.
Bo dla niej są to godziny jałowe, pustynne, duszne. Godziny bezdźwięczne, pełne statyki, bezwonne, osierocone przez zapachy lasu i łąki. Godziny zagubione i niepowrotne. Godziny, skażone przez ludzki wyrok. Godziny krzywdzące, niegodne, o zatraconej urodzie i cenie.
I myślę nagle, że w sposób okrutny, nazbyt bezkarny przedłużam chwile, które – z mojego punktu widzenia – muszą być studiami nad fenomenem oczekiwania. Nad anatomię i morfologią czekania, tak jednorodną, tożsamą u zwierząt i ludzi.
Nie wolno igrać z dwoistością czasu. Z materią tej samej chwili, która jednemu ujawnia się jako tkanina królewska, centrum czasu, jego baśniowy fragment i Sezam, drugiemu zaś – jako czas podrzędny, peryferyjny, miałki, chory, skłonny do degradacji, wybrakowany. Jako ciągły wstęp do życia.
Jako zatrzaśnięte drzwi do jego istoty i prawdy.
Ile cierpienia nasila się wtedy, gdy mieszkaniec czasu świątecznego – tego samego czasu – rozmawia z lokatorem i użytkownikiem czasu „zepsutego”, czasu ponurych jam, piwnic, szczelin, obrzeży.
Czy nie ulegamy zresztą złudzeniu, że to, co jest, to nie jest jeszcze życie ? Że prawdziwe życie otworzy się za chwilę ? Że kryje się ono za tamtym wzgórzem, zakrętem, drzewem ? Za nową książką, zdaniem, uśmiechem? Za nową decyzją ?
Mój pies przypomina bombę zegarową, w której „czekanie” tkwi jak energia o groźnej sile. Obok mnie pulsuje czekanie esencjonalne, bujne, czynne, wzbierające. Czekanie tak agresywne, że pod jego naporem nicestwieje akustyka, która dozwala mi słyszeć myśli i widzieć litery. Za drzwiami nasila się koncert biegle zinstrumentowany, bogaty w efekty, wyposażony we wszystkie stadia żalu, niecierpliwości, pośpiechu, pokory, obfitujący w żałosne westchnienia, lamenty, w histeryczne poziewania, w gniewne pomruki buntu, w mocne, tubalne szczeknięcia. Głosy te pragną przywołać mnie do porządku, czyli do rezygnacji z ludzkiego porządku – na korzyść innego, bardziej życzliwego ładu.
Doprawdy, trzeba wirtuozowskiego pióra, godnego twórcy Pana i psa. Trzeba wielu stronic Mannowskich, aby wolno było marzyć o ukazaniu wszelkich faz tego codziennego pojedynku, gdy wola psa mierzy się z wolą człowieka, a natura przyjemności obraca przeciwko istocie obowiązku.
Jaką nagrodą mogę ukoić ból Cary ? Dotykiem dłoni, przyjazną pieszczotą ? Chwilą uwagi, dzięki której nasze skłócone czasy spotkają się w złudzie wspólnoty i symbiozy ? Doznaję dziwnego fałszu tej serdeczności, jakby moje palce – czułe palce – tkwiły w kamiennych rękawiczkach.
„Nie, Cara. Dzisiaj nie pójdziemy. Deszcz, wiatr. Jestem przeziębiony.” – to mój, obcy głos. I muszę jeszcze sprostać wzrokowi, jakim patrzy się na oszusta, zdrajcę, na kogoś, kto zerwał święte pakty. Takiemu jednak wzrokowi, w którym lśni obietnica wybaczenia.
Żal mi spaceru. Żal tej godziny po spacerze, kiedy senny, uciszony łeb kładzie się ciepłym ciężarem na mojej stopie. Kładzie z widomą, ufną wdzięcznością. I utwierdza mnie tak łatwo w odświętnej dumie, jakbym to ja, ja sam, wymyślił te wszystkie liście, trawy, zioła, pachnące igły, szorstkie pnie, wonne wilgocie, parujące błota, kałuże, te bezcenne ślady, tropy, drogi i ścieżki.
Andrzej Gronczewsk