Bohdan Wrocławski – Złoty strzał (dramat w jednym akcie)

0
101

Tekst Złoty Strzał powstał przed laty na prośbę Marka Kotańskiego, twórcy Monaru. Przez kilka lat był wystawiany w Teatrze Lektur Szkolnych, w którym to przedstawieniu główną rolę zagrała Monika Dryl, późniejsza laureatka Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Akompaniował jej na gitarze Roman Ziemlański, także kompozytor wszystkich piosenek, jeden z czołowych gitarzystów klasycznych, twórca, wspólnie z Anną Chodakowską, Mszy Wędrującego Edwarda Stachury. 


BOHDAN  WROCŁAWSKI

muzyka, akompaniament:
ROMAN ZIEMLAŃSKI


ZŁOTY   STRZAŁ

Osoby:

Monika

Piotr


Monika  (śpiewa)
 
Mój losie dobry losie zły
Z pieczęcią przeznaczenia
Wybuchy kłamstw półwyspy prawd
Bez żalu i zdziwienia
 
Mój losie dobry losie zły
Jak skowyt lub symfonia
Układasz z faktów dźwięki i
Znów gaśniesz od milczenia
 
Mój losie dobry losie zły
Z pieczęcią przeznaczenia
Przy polnej drodze łamiesz cień
Cień upadłego drzewa
 
Pień jego leży pośród traw
Bieleją włókna kości
Mój losie dobry losie zły
Mój losie samotności

Patrzysz na mnie uważnie, tak uważnie jak patrzeć możesz tylko ty, albo jeszcze inaczej: jak patrzeć mogę ja, oddalona o jeden dzień drogi od ciebie. Oddalona o jeden blask, który obudził nas zbyt wcześnie. Albo o jeden oddech nocy, której nigdy nie było. Albo jeszcze inaczej: oddaleni od siebie bardziej i dalej niż sens tych słów spóźnionych i chropawych, biegnących i wracających. Spóźnionych. Tak, spóźnionych. Bardziej spóźnionych niż myślałeś.
Przyznaj się, proszę, przyznaj się. Myślałeś. Byłeś pozbawiony braku rozsądku. A jedyny cel, jaki był uczepiony twojego, mojego, naszego ramienia, to była chęć, paskudna chęć myślenia. Przeżuwania w mózgu tej pięknej, tej okrutnej, tej bezmyślnej myśli, że chce się tylko myśleć, myśleć ponad to, myśleć ponad tamto. Myśleć. Najzwyczajniej w świecie usiąść, a może się położyć, a może iść, bo przecież iść trzeba, kiedy się wie, że jest droga. Droga. Sensu i imienia. Jakiego imienia? – zapytasz. Jakiego imienia – wychrypisz spocony przerażeniem, krzykiem prawie w noc dookolną, jaka ci będzie dana, albo, jaka będzie ci zabrana, albo, jakiej nie ma w ogóle, tylko ty, ty z wczoraj na dziś, wymyśliłeś ją, wyszeptałeś nagi i przerażony, bez nazwiska, bez domu, bez żadnej innej rzeczy, która twoją jest.
Piotr
Z odwiecznej ciszy, nieobecności wywołuje nas ból, pełen natchnienia, odwiecznej sprawiedliwości…
Monika
Ależ święty Piotrze, chciałeś wykrzyczeć, chciałeś wyszeptać niesprawiedliwości…
Piotr
Ścieżek polnych, duktów leśnych oczeretów, zagubień, poszukiwań liryki na straganach taniej jatki
Patrzysz na mnie, czytasz mnie, od dnia pierwszego, od dnia dawnego, od dnia okrutnego, od dnia wspaniałego, od twego krzyku, od twojej miłości, od mojego przerażenia.
Monika
Mówisz: – znów brałaś. Krzyczysz – znów brałaś!  Szepczesz: – znów brałaś. Łkasz: – znów brałaś. Odpowiadam: – nie. Płaczę: – nie. Zwinięta w paragraf, przerażona, myśląca o tym, że ten sen się kończy, że obudzę się przytulona w swoim pokoju, w swoim łóżku, obok rzeczy tak znajomych, że prawie nieważnych, niezauważalnych, bezbronnych, wezbranych moją obecnością i moją miłością.
Seeeen, snyyyy – wypowiadam głosem niedostrzegalnym przez nikogo. Sny, moje sny. Daję ci je. Tak, daję. Proszę, weź. Za darmo daję. Są we mnie, ze mną. Wewnątrz, ciepłe, rozedrgane. Chodzące wzdłuż ciała, jak wesz, którą znalazłam wczoraj, wtuloną w mój brudny, jesienny paltocik. Była bardziej bezbronna niż ja, dlatego zginęła między mymi dwoma paznokciami… Co wstrząsnął tobą dreszcz obrzydzenia?
Zohydzam, epatuję świństwem. Dnem dna. Kłamstwem kłamstw. Prawdą prawd. Poczuciem niewinności. Sprawiedliwości. Relacja między wszą i paznokciem, między bytem i niebytem, drogą i bezdrożem. Kiedy się ma niebo rozgwieżdżone nad sobą i nie szuka prawd moralnych w sobie, kiedy się nie zgryza, nie bebeszy, nie szuka, nie błądzi, kiedy się idzie na głodzie z tym przerażającym nerwem, z tym zwisającym, rozkrwawionym kawałkiem mięsa, jakim było ucho van Gogha, jakim jest każdy ścięgien mojego ciała, twojego ciała, naszego ciała wbitego w dno pokus.
 
I nie wódź nas na przerażenie
I przerażeniem nie krzywdź nas
Niech będzie światłem a nie cieniem
To co powraca echem w czas
 
Nie prowadź nas do wrót pogardy
Daj w każdym słowie znaleźć sens
Wypłynąć rzeką wrócić morzem
Gdy noc jest nocą a sen snem
 
I nie wódź nas na pokuszenie
Gdy zatrzaśnięte spadną drzwi
Daj skrzywdzonemu znaleźć drogę
O której w mroku tylko śni
 
I nie wódź nas na przerażenie i
przerażeniem nie krzywdź nas
Niech będzie światłem a nie cieniem
To co powraca echem w czas

Piotr
Gdy ciebie nie morze płacz unosi i ludzie inni idą przez nadzieję, na brzegu pień samotny z falą się szamocze – ty jesteś dla niego, on istnieje we mnie. Już z nami zima jest, choć lato na zewnątrz i wyobraźnia kończy się wraz z biegiem fali. Wracamy zatem w przypadkowość miasta, dudnienie kroków i krzyk asfaltów, kiedy z płonącym wzrokiem wbitym w trotuary, resztką dumy podpierasz sny, których nie było.
Monika
Kim jesteś?  Gdzie błądzisz? Czy twoje imię to sen poety, a może tylko jesteś rzeczywistość, nazbyt bolesna by do niej powracać?
Piotr
Ja byłem pierwszy, u początku rzeki i także u jej ujścia będę. To do drzwi moich pukasz nad ranem i nocą, krzycząc, że jestem świętym Mikołajem, że z workiem prezentów stoję w bramach i zaułkach, gdzie zamiast twarzy widać przerażenie.
Monika
Przerażenie, to taki zawias sytuacyjny, permanentny, bez chwili wytchnienia, kiedy wie się, że jest i kiedy trzeba rozszarpanemu wyruszyć tam, daleko, głęboko w miasto, bo wie się, czuje, krzyczy, skowyczę, szarpie każdym mięśniem, że nie ma. Nie ma. W ogóle może nie być. Może nie być. Ani grama, centa, okrucha, śladu, węchu, życia, śmierci, wiatru, deszczu, słońca, matki… No tak. Powiedziałam, napisałam i wiem. Co wiem, co wiem? Nic nie wiem. Czasami, kiedy mam trochę siły idę pod domem i patrzę. Patrzę z daleka, bez perspektywy, bez obłędu. Co wtedy czuję? – pytasz. Pytasz, mnie pytasz, siebie pytasz, kogo ty pytasz?  Kogo! O jednokierunkową drogę pytasz? Masz siłę to pytasz. Tak myślę, że to mnie pytasz ty, jak byś wreszcie znalazł sobie miejsce w świecie i zaistniał gdzieś poza mną. Miał dom, miał własną kanapę otuloną dziesiątką przedziwnych bibelotów, których zupełnie nie rozumiemy, a które stanowią o powadze naszego życia. Miał. Bo jeśli się ma, to się jeszcze jest. Można wtedy być tu, można wtedy być tam, można być wszędzie i nigdzie, jeśli nigdzie można w ogóle być. Ale, proszę, nie sprzeczaj się ze mną przecież dostrzegasz, że wyczerpuję się w tych polemikach wiatracznych, wypalam, wytrawiam i milknę pełna gorączkowych ciemności, kiedy tam we mnie, umiera swym wielkim krzykiem, swym wielkim i zapełniającym wszystko szeptem – morze. Kiedy obłęd jego fal najbliższych mojemu ciału, wędruje niepokorny i bez zwycięstw dokąd tylko zechcę. Milknę. Biegnę rozdygotana w miasto i szukam, węszę, szukam, aż dopadnę, dostanę. Aż nie dostanę.
I wtedy zjawia się on, najwierniejszy sługa, potężny, wszechobecny pan głód. Straszliwy, szarpiący cały ciałem, niczym wielki doberman, który dostał najwspanialszy kęs własnej rozkoszy.
Wtedy robi się wszystko. Nie ma ciebie, nie ma życia, nie ma miłości. Nie ma nawet śladu własnego oddechu. Robi się wszystko. Albo z tobą robią wszystko to co zachcą. Niech robią. Spieszcie się, kończcie, byle tylko dostać parę groszy, byle znaleźć na progu kawiarni tego, który ma. Ma. Ma, naprawdę ma.
 
I już minęło nam zabrane
I już minęło przeszło gdzieś
Na wypalonych drogowskazach
Nie znajdziesz drogi w innych dzień
 
I już minęło nam zabrane
Spośród zieleni łąk i traw
Patrzysz na drogę wprost pod nogi
I poszarzałą widzisz twarz
 
To co zobaczysz czym zamilkniesz
Co w alfabecie ulic śpi
Czy zważysz życie co przez palce
Czernią spojrzenia z ciebie drwi
 
Czy krzywe szale takiej wagi
Mają znaczenie śladów twych
Więc zamknij oczy bo nadzieja
Nigdy nie gości u twych drzwi
 
Więc zamknij oczy zaśnij wierszem
Między strofami ciepłych słów
Bo kiedy ze snu się obudzisz
Ja przerażenie będę tu

Piotr
Odczytujesz będącą w tobie zuchwałość…
Monika
To nie jest prawdą, zuchwałość umarła przez moimi narodzinami, tylko jej oddech krąży dotąd, nie mogąc odczytać miejsca przeznaczonego dla jego istnienia w nas – nadal też nieobecnych. Być może odnajdzie się w ciemności lasu, w ciszy tak przerażającej jaką znają tylko zaplątane we wnyki sarny.
Piotr
Monotonność wieczoru kusi nas nieznanym zapachem i brakiem przemyśleń, rozwagi
Monika
 Mój drogi święty Piotrze, teraz jest dzień. Widać wcześniej była noc. A może też był dzień, tylko bawi się ze mną w chowanego. Raz jest, raz go nie ma. Raz jest, jak słońce, jak woda, jak powietrze, milczące, zamknięte w oddechu kręgi jego dobroci, jego istnienia w naszych płucach. W naszym życiu. W naszych narodzinach, kiedy kurczowo łapie się pierwszy oddech, który niemowlę  podobno bardzo boli. Niech boli, niech wie, co to jest życie, co to jest ból, jaki będzie mu dany, jaki będzie jego, moim, twoim, tak, także twoim znakiem istnienia. Kiedy jesteś i wołasz z oddali i kiedy ciebie nie ma, a wiatr zadeptuje starannie twoje, moje, jego, nasze ślady. Wszystkie ślady, powoli z namaszczeniem, nie czyniąc różnic. To tylko taka zabawa, w której uczestniczę, uczestniczysz, uczestniczymy. Przecież nikt nigdzie i nigdy nic nam nie obiecywał, a jeśli obiecywał, to było to tak dawno temu, że omszałe od starości pnie dębu śmieją się zielenią mchów z mojej, a także z twojej naiwności. Twojej dobroci, chęci bycia, uczestniczenia aż do zapamiętania, do utraty tchu. A tak nie wolno. Tak nie wolno. Częściej i częściej jawią się w moim życiu znaki zakazu. Może nie znaki, może tylko chęć ich posiadania, bycia z nimi. I wtedy postanawiam, to teraz, to ten ostatni raz. Jutro będę wyła, będę gryzła ściany, będę waliła głową w mur, ale nie wezmę. Wytrzymam. Wytrzymam. Bo muszę wytrzymać, jeśli istnienie moje może mieć jeszcze jakiś sens. Tak, z całą pewnością wytrzymam. Bo jestem twarda, bo chcę, muszę. Tak, muszę jest najwłaściwsze. Dla mnie, dla ciebie, dla nas, dla was, dla wszystkiego, co istnieje, co istniało, co istnieć będzie dziś, albo po wsze czasy. Co istniało drżące, bezbronne, nie wątpiące w sens istnienia i nie wątpiące w istnienie gdzieś za horyzontem, którego zrozumieć, ani przeczytać nie jesteśmy w stanie. Nikt nie jest w stanie. I ja nie jestem. I ty też, chociaż chowasz głowę, jakby świecące przeraźliwie słońce, chciało wziąć ją w ramiona, jakby to słońce chciało wziąć odwet za dni bez słońca, czyli bez niego, za dni pochmurne, ciemne, skryte tak głęboko w duszy, że nic dostrzec, nic zapamiętać. Nikt, rozumiesz, nikt. Powiedziałam, zapisałam, uczyniłam. Nigdy, nigdy więcej, ani szczypty, ani sensu tego, ani sensu tamtego. Nigdy. To było ostatni raz. Jak dobrze można się delektować słowem, w którym jest tak stanowczy nakaz. Nigdy. Będę wolna. Tak jak ty o oczach spalonych migdałów i ty, który masz śmieszną bruzdę na podbródku i ty, który masz wszystko i ty, który jak ja nie masz już nic, a mieć mogłeś wszystko. Jak wszyscy. Jak oni. Pewnie dlatego biegniesz teraz łąką nienawiści, piołunów i ostu. Drapiesz sobie bose nogi, drapiesz duszę wątlejszą niż najwątlejsza trawka, którą zadeptujesz w tym biegu szalonym, w tym wlokącym się pochodzie napoleońskim, kiedy mróz ostatnim słowem wypala twoje powieki.
 
Kiedy już wszystko się wypali
Kiedy z gałęzi spadnie ptak
Noc z dniem zabłądzą na skraj łąki
Po której dola będzie szła
 
Z ciemnych rynsztunków pukli nieba
Dróg mlecznych co istnieją w nas
I chęci bycia w normalności
I szeptu który wiecznie trwa
 
To wszystko razem wiatr popioły
Żniwa i siejba w jeden czas
spoglądasz w siebie z naiwnością
To już teraz – ostatni raz
 
Aż runie w dół wezbrana rzeka
Rozbije fale swe o głaz
I pyłem wodnym zmyje oczy
Te oczy co nie patrzą w nas
 
 
Z mojego listu napisanego do Świętego Piotra. Z mojego listu napisanego jeszcze wtedy, kiedy nie wszystko wiedziałam, jeszcze nie mogłam rozpoznać, nierozpoznawalne. Co, uśmiechasz się, uśmiechasz się tym głupawym uśmiechem człowieka sytego, człowieka rozumnego, który wie, który rozumie, który w imię miłosierdzia jest  gotów nawet wybaczyć. Ale teraz nie wybaczaj, bo ja tego nie potrzebuję, nie uśmiechaj się, nie miej miny wygranej, ani przegranej. Bądź sobą. Najprościej sobą. I posłuchaj jak wyglądała moja rozmowa ze świętym Piotrem, jak wyglądała ta rozmowa, która się nigdy i nigdzie nie odbyła oprócz mojej wyobraźni.
Piotr
Zgrzeszyłaś dziecko. Po wielokroć zgrzeszyłaś. Tym potwornym grzechem, któremu na imię  jest, niestety, brak wyobraźni. Zatem nie rozmawiasz ze mną, tylko z własnym cieniem, chybotliwym i bardzo niepewnym. Kiedy zamilkniesz – twój cień też zamilknie. Wyciągnij dłoń. Popatrz, ile przerażonego powietrza krąży wokół palców. Czujesz jak dygocą uczepione ostatnich skrawków zachodzącego słońca? Czujesz, prawda? To drobiazg, egzystencjalny spór toczony między niebem, ziemią i piekłem. A tak, jest jeszcze czyściec ze swoją niepewnością podróży i najłagodniejszą formą traktowania grzechu. Może tam powinnaś skierować się po rozgrzeszenie.
Monika
Piotrze, zgrzeszyłam, ale zgrzeszyłam tylko raz. To było wtedy, kiedy pod namową, pod presją chwili wzięłam. Wzięłam pierwszy raz. Przepraszam, może dwa razy. Ale ten drugi raz, to był grzech pychy, bo wydawało mi się, bo myślałam, że to głupstwo, że to tylko ten drugi raz. A ten pierwszy raz, to było raz za dużo. Później święty Piotrze, później,  i jeszcze później aż do chwili obecnej, to jest pokuta. Pokuta. Najbardziej czarna z pokut świata, bo odbywa się na dnie, co ja mówię, na dnie, odbywa się w piekle, piekieł tego świata. A ponieważ to wszystko odbywa się w piekle, to i czyny i myśli i życie są skrojone na tę modłę i miarę. I tak myślę i tak grzeszę, ale to jest ten sam grzech, nie o innej twarzy tylko o tej: muszę wziąć, muszę!… Nic się nie liczy. Po prostu nic nie ma. We mnie nie ma. I jeszcze grzechem niemocy jest Święty Piotrze być. Po co być, za jaką cenę być? Gdzie być?
Głupie są te moje rozmowy z Piotrem. Może lepiej było mi porozmawiać ze świętym Aleksym, a może Szymonem Słupnikiem? Powołał go pan na słup, na słupie miał dom i grób, a ludzie chłopaka na szafot przywiedli i dłonie mu spięli w muskularnej pętli… Grochowiak? a może Różewicz? a może Herbert?… Jeśli w ogóle poezja jeszcze żyje, a liryki nie sprzedano na tanim bazarze.
Ile masz lat? No ile, powiedz. Nie wstydź się, jeśli pamiętasz jeszcze, co to jest wstyd, jak się on zaczyna, jak pełznie wzdłuż całego ciała. Ile, zatem masz tych lat? A tyle… To ja ci powiem, powiem ci teraz dokładnie, żebyś wiedział, żebyś zapamiętał, bo pamięć zawsze może ci się przydać. O tyle lat, ile masz, będziesz żył krócej, Ale nie rób nic żeby żyć i nie żyć, ale nie rób nic i nie czyń, co dziś i tylko dziś może tobie być miłe.
Skończyła się moja rozmowa ze Świętym Piotrem. Coś powiedział do mnie, coś tak ważnego, że powtórzyć nie mogę, że powtórzyć mi nie wolno. Coś, co jest i czego nie ma. Rozumiesz? Jeśli rozumiesz, to powiedz mi, albo jeszcze lepiej wykrzycz w ten przeraźliwie biały od starości dzień, w ten dzień, który namolnie nas otoczył – wykrzycz. Jak najgłośniej, jak tylko możesz, aż głos twój przytuli się do nieba, przerwie pasma chmur i siądzie u samych wrót. Aż zmęczony, zwyczajnie, po ludzku zmęczony, upadnie u samych wrót. Być może otworzy je wtedy ktoś, być może, ale najbardziej prawdziwy scenariusz, to drzwi zostaną z tamtej strony mocniej domknięte, a dudniący głos twojego ojca, matki, brata, przyjaciela, kochanka, kochanki, głos drugiego, którego znasz, którego pamiętasz, powie ci, żebyś wiedział, żebyś zapamiętał, żebyś zrozumiał i pojął staranność istnienia tego, co nie w tobie, ale obok. Tak, ten głos ci to powie, nawet wtedy, jeśli tego nie chcesz. Przecież musisz zapamiętać, utrwalić w sobie, że oprócz chorej duszy, masz także chore ciało, chore tą straszliwą chorobą, która wygania ze wszystkich ludzi – ludzi.
Patrz już zmierzch. W parku przyległym do moich marzeń pozapalano kolorowe lampiony. Chcesz, podam im i tobie dłoń? Może nasze dłonie spotkają się w środku ich dobrotliwie ciepłego światła. Może ten krąg dobroci dotknie nas tak głęboko, że zapamiętamy go jutro i jeszcze później niż ostatni oddech naszego istnienia. Może?
Piotr
Gdzieś w tle tak odległym, że prawie nieobecnym rozsypuje się krąg czynów i myśli. Bohaterowie stają się jeszcze bardziej odważni i mężni, a ci, którzy są tchórzliwi, zamykają szczelniej drzwi do własnego wnętrza. W bezchmurny dzień możesz ich zobaczyć, jak krążą wokół własnej śmierci. Na wysypiskach śmieci, za granicą miasta, a więc tego, co wspaniałe, fetor zatacza szerokie kręgi. Czy wyobrażasz sobie, że ktoś zechce wejść pod jego omdlewająco – słodki płaszcz, aby natknąć się na ciebie? Pozostańmy zatem wśród radości i gwaru wesołego miasteczka w brzmieniach muzyki i tanecznym kroku najlepszych wydarzeń. Czy sztuka i wzruszenia są już zupełnie nieobecne twojemu myśleniu? Gra gitara, akordami podpala kolorowe lampiony. Pozwól , pozostaniemy przez chwilę w tym śnie.
Monika
Ale kolorowe lampiony wygasły, a ty milczący przysłuchujesz się w ciszę. Nie rozumiem, zupełnie nie rozumiem, jak można przysłuchiwać się w ciszę. Ale chyba można, skoro cisza istnieje w nas, skoro istniejąca w nas cisza jest większa i większa, aż urośnie do tak monstrualnych kształtów, że zasłoni sobą słońce, że zasłoni sobą dzień, dobroć, cierpliwość, nadzieję. I wtedy staniemy tam bez jej istnienia, i tylko jej. Staniemy przerażeni sobą, odległością od sensu naszego istnienia, naszego bycia, po sam szczyt horyzontu.
Kiedyś, a może jeszcze wcześniej, poszłam pod moją dawną szkołę. Stałam tam, uczepiona wrót nieba, które się zamknęło. Z ogródka dochodził intensywny zapach skoszonej trawy, bardziej intensywny, niż ból i cierpliwość. Wtedy wyszły dziewczyny i te które mnie znały, i te których ja nie znałam. Przechodziły obok obojętnie, roztapiały się w tle ulicy. Aż jedna odwróciła się, powiedziała coś do pozostałych, zawołały moim imieniem i otoczyły mnie radością i śmiechem. Tym uprzywilejowanym śmiechem, jaki daje tylko młodość i wiara w nią.
A ja chciałam od nich tylko na działkę, tylko na jedną, mizerną, najmizerniejszą działkę. Za działkę oddałam całą szkolną młodość. Oddałam te wszystkie, najwspanialsze dziewczyny mojego życia. Oddałam. I już nigdy później tam nie poszłam.
W parku, w którym często śpię, latem ktoś zniszczył posążek Fauna. Zrzucił go z podestu na trawę, blisko żwirowej ścieżki  prawie, że pod nogi przechodniów. Zepchnął go w szaleńczym, głupawym ciągu własnej radości i własnego stosunku do otoczenia, do życia. Kiedy go próbowałam podnieść, nadszedł patrol policyjny i już miałam kłopot. Długo trwało zanim przekonałam ich, że to nie ja. Patrzyli na mnie z daleka, przez szklane powietrze i nie zabrali do radiowozu. To ta moja uprzywilejowana sytuacja, wynikająca z choroby. Opisuję ją z niejakim rozbawieniem, ale przecież ze świadomością tego strasznego, tego najgroźniejszego, tego, co istnieje w swoim okropnym, zaklętym kręgu niemocy.
 
Co chcesz mieć co chcesz mieć
Żar płonących myśli
Co chcesz mieć co chcesz mieć
Sen jest coraz brzydszy
 
Koszmar drogi która stale
Opasuje czoło
I zdziwienie traw przybrzeżnych
Zaplątanych w koło
 
Co chcesz mieć co chcesz mieć
Żar płonących myśli
Co chcesz mieć co chcesz mieć
Co człowiek wymyśli
 
Znów tatarak oczy modli
Milczą brzegi rzeki
Dokąd nas zaniosą wody
Świecie mój daleki
 
Co chcesz mieć co chcesz mieć
Cztery strony świata
Żeby wszystkie przejść wokoło
Od wiosny do lata
 
Jakim imieniem mam ciebie przywołać? No, jakim? Czy tym, które dano ci, kiedy się narodziłeś, czy tym, które wymyśliła dla ciebie droga? Mówisz mi, mrugając pod sennymi już powiekami, że nie znasz żadnej drogi, która nadaje imiona ludziom. I co? Stale będziesz mi wmawiał takie głupstwa wynikające z twojej nieświadomości podróży, tak, tej drogi, którą już przebyłeś i także tej drogi, która jest jeszcze przed tobą. Bo przecież jakaś droga musi być przed każdym. Chociaż wątła, najwątlejsza ścieżeczka, na której można ledwie zarysować ślad jednej bosej stopy. Zatem odpowiedz na tak postawione pytanie. Milczysz. Twoje senne powieki zamknęły się, przed tym przeraźliwym blaskiem, jaki wyznacza nam początek każdego nowego dnia. Ale, powiem ci to szczerze, ja też milczę. Milczę, tym dziwnym, ciężkim rodzajem milczenia, jaki potrafi ogarniać tylko ludzi bardzo zmęczonych, albo przerażonych.
Zatem, zawieszając w przedziwne pauzy głos, zapytasz, czy jestem przerażona. Postawisz to pytanie, wyprzedzając mnie o ułamek sekundy, bo to ja, właśnie ja chciałam ciebie zapytać, czy na początku tego dnia, a może innego dnia, który będzie istniał, będziesz, lub jesteś przerażony? Kiwasz głową, ironicznie obserwując mnie spod powiek. Kiwasz głową, przechylając ją śmiesznie w stronę zamykającego się horyzontu. A ja ci wykrzyczę, tak wykrzyczę, że to nie jest mój horyzont, to nie jest moja głowa, to nie są moje oczy, ale twoje, twoje, twoje. Idź wtedy, jeśli masz jeszcze odwagę, a brak ci odrobiny rozsądku i kup działkę. I nic prostszego, weź, obiecując, że to tylko tak, na próbę, żeby wiedzieć, żeby zrozumieć, żeby poznać. Że to tylko ten jeden, jedyny raz. I mówię ci to szczerze, kiedy weźmiesz drugi raz będziesz uważał, że to jeszcze tylko ten raz. I za trzecim i piątym i wczoraj i dziś i jutro tak będziesz uważał. I wtedy, kiedy będziesz już gnił w rynsztoku, też tak będziesz uważał. Bo ja też tak uważałam. Bo umiera się ciałem, ale jeszcze nie nadzieją. Bo z wszystkiego, co było, co jest i będzie, tylko ona jedna, tylko ona jedyna pozostała. To cholernie za dużo żeby zdechnąć pod płotem i cholernie za mało żeby próbować żyć.
Piotr
A jednak pełna nie pokory kroczysz tą drogą. Kroczysz poobijania, złamana we dwoje…
Monika
I cierpiąca za dwoje, Święty Piotrze. Tą duszą szarpaną tysiącami nakazów zakazów, tą duszą, która się pogubiła.
Piotr
Zwróć się, zatem do przyjaciół…
Monika
Miałam przyjaciół.
Piotr
Zwróć się do znajomych…
Monika
Miałam znajomych.
Piotr
A rodzina, dziecko, rodzina?
Monika
Nie płacz Święty Piotrze, ja robiłam to kiedyś za siebie, ciebie i wszystkich tych, o których w życiu słyszałam. Wiesz, zbliża się gwiazdka, i jeśli masz dobrą wolę i chęć, to możemy razem napisać list do twojego bliskiego przyjaciela, Świętego Mikołaja.
Piotr
To dobry pomysł, dziecko. Napiszemy do niego, aby ci dał wolę przetrwania…
Monika
Ależ, Święty Piotrze, popatrz, tak nie można. Napiszemy do niego, żeby dał mi, chociaż jedną, jedyną, najnędzniejszą działkę. Żeby ten cholerny ból, który mną szarpie od godziny już się skończył. Napiszemy, powiedz, że mi pomożesz i napiszemy. Milczysz, mój święty, mój bólu, moja ty radości, pieśni życia powstała w najpiękniejszym momencie wiosennego poranka. Patrz, delikatnie w twojej twarzy rysują się pierwsze, wiosenne pąki drzew, które onieśmielają mnie, barbarzyńcę tak bardzo, że nie mogę ich dotknąć.
Czy czujesz ich intensywną potrzebę życia? Potrzebę bycia, tu z nami. W tym kole, które tworzymy swymi oddechami. W tym kole, które zatacza twój i mój wzrok; pole obłędu i miłości, granic krzyku i szeptu, modlitwy i bluźnierstwa. Jesteś, jesteśmy. Najświętsza potrzeba życia. Zatem skoro już jesteśmy i skoro ustaliliśmy, że Święty Mikołaj, to twój przyjaciel, i skoro wiemy, że wkrótce będzie gwiazdka i jeszcze wiemy, że za dzień skończę osiemnaście lat, to przyznasz, że wiemy dużo, o wiele za dużo jak na tak paskudny, pozbawiony słońca i wyobraźni dzień. Pociesz mnie, powiedz, że nie jest inaczej, że ten drugi człowiek w wielkim, czerwonym płaszczu, z ogromną siwą brodą, ten człowiek, który pojawił się u twojego boku, to sam Święty Mikołaj. I że w tej wyciągniętej do mnie ręce ma rzecz najwspanialszą, rzecz najbardziej mi teraz potrzebną. Dzięki wam, wy wszyscy święci, którzy byliście, jesteście, będziecie, którzy mnie dotykaliście i których ja dotykałam, ja, dziewczynka z zapałkami.
Piotr
Było już dobrze po północy, kiedy wątłe światło złamało się po ukosie biurka, a lekarka pogotowia ratunkowego w rubryce przyczyna zgonu wpisała: przedawkowanie narkotyku. Złożyła białą kartkę, światło pękło, poruszone jej oddechem, cień ułożył się na grubym brulionie. Wzięła zeszyt do ręki, otworzyła z tak dużą starannością, jakby czyniła to po raz pierwszy i zarazem ostatni, Jakby czyniła to za siebie, za mnie i za ciebie, Jakby czyniła to, co czynić zawsze trzeba.
Zatem uczyniła, przeczytała, „pamiętnik”. I pierwsze słowa:
 
Mój losie dobry losie zły
Z pieczęcią przeznaczenia
Wybuchy kłamstw półwyspy prawd
Bez żalu i zdziwienia… i.t.d.


K  O  N  I  E  C


Kąty Rybackie, lato 1995 r.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko