Zdzisław Antolski – MINIATURY (7)

0
200

       Wujek Władek

       W 1939 roku Władek, syn mojego Dziadka z Węchadłowa, dostał się do niewoli niemieckiej podczas walk pod Lwowem. Żołnierzy polskich osadzono w obozie koło Tarnowa.

       Chodziły plotki, że jeńca można wykupić. Dziadek poszedł do księdza, żeby ten napisał mu list po niemiecku, Następnie poszedł piechotą pod Tarnów i udało mu się wręczyć wartownikom list z łapówką. Ale podczas apelu, kiedy Niemiec wyczytywał listę zwolnionych, nie wiadomo, czy przekręcił nazwisko Antolski, czy ktoś się podszył, w każdym razie wujek nie usłyszał zwojego nazwiska i został w obozie.

       Dopiero, kiedy wieziono ich bydlęcymi wagonami do Niemiec, wujek Władek wyskoczył przez maleńkie okienko i wrócił piechotą do domu.

       Do Węchadłowa,

       Matka zamordowanej

       W Pełczyskach, co niedzielę przed sumą słyszałem straszne krzyki, zawodzenia i płacz starszej kobiety. Była to matka dziewczyny zamordowanej zaraz po wojnie przez swojego męża, który przed milicjantami udawał, że zostali napadnięci przez bandytów.

       Był krótko w więzieniu, bo podobno wykupiła go rodzina z Ameryki. Dostał niewielki wyrok, w porównaniu do dokonanej zbrodni Nie pamiętam, ale jakieś pięć lat. Ożenił się ponownie i miał śliczną córeczkę. Mieszkał tuż przy drodze, dlatego widywałem ich prawie codziennie.

       Matka zamordowanej postawiła córce na cmentarzu nagrobek z napisem, że: „Tu leży zamordowana przez męża…”.

       A kiedy co niedzielę szła na sumę i na cmentarz, zatrzymywała się przy domu mordercy i krzyczała na całą wieś swoją krzywdę i rozpacz.

       Śli śli

       Zimą, kiedy na dworze panował trzaskający mróz, a w oknie wisiał wielki księżyc, Ojciec lubił snuć historie ze swojego życia. Pewnego wieczoru, ubrany w brązowy szlafrok, z jaśniejącym spod niego ciepłym podkoszulkiem i takimi samymi kalesonami, opowiedział mi, jak stworzył piosenkę o śliwce, którą nazwał pieszczotliwie i po dziecięcemu: „Śli śli”.

       Otóż wyszedł pewnego razu do Dziadkowego sadu w Węchadłowie, aby zjeść parę śliwek. Nagle, pod wpływem natchnienia, zanucił piosenkę. Oto ona:

„Nadchodzą mnie myśli,
żeby zerwać Śli śli.
Śli śli się prosiła,
śli śli się prosiła,
 ja jej nie wierzyła…”

       Nietrudno zauważyć, że Ojciec użył rodzaju żeńskiego (ja jej nie wierzyła…), żeby ratować rym.

       Piosenka bardzo mi się podobała i wiele razy ją nuciłem, a potem przekazałem mojemu synowi.

       Chłopska liturgia

       Mój dziadek, Jan Antolski ze wsi Węchadłów pod Pińczowem, co roku na wiosnę obchodził pieszo swoje pole. Nie wiem, czemu to robił, mówił, że obmyślał, gdzie co posiać, co posadzić… Odmawiał przy tym różne modlitwy, zwłaszcza te ułożone przez siebie.

       A, jako że pole miał w kilku kawałkach, zajmowało mu to prawie cały dzień.

       Karuś

       Mieliśmy kilka psów w naszym nauczycielskim gospodarstwie w Pełczyskach. No i wreszcie pojawił się Karuś. Ojciec go przywiózł, chyba z Węchadłowa, Zaraz na początku stała się tragedia bo mały Karusek spadł z moich kolan i uszkodził sobie tylną łapę. Od tej pory biegał na trzech łapach, czwartą unosząc do góry.

       Karuś podrastał i zaczął się rozglądać za panienkami. Niedaleko, u państwa Piwowarczyków, mieszkała piękna sunia. Karuś biegał do niej w zaloty i wracał z wielkimi kokardami, jakie mu wiązała na szyi pani Piwowarczykowa. Jak ona to robiła, nie wiem do dziś, bo w domu nasz piesek nie dał się dotknąć?

       Kiedy wyjeżdżaliśmy do Kielc, ojciec postanowił zastawić Karusia u zaprzyjaźnionych państwa Kalafarskich w sąsiedniej wsi, Złota, gdzie mieszkaliśmy w moich czasach przedszkolnych. Za jakiś czas ojciec pojechał z Kielc na Ponidzie, załatwić jakieś dokumenty. Wstąpił do państwa Kalafarskich, odwiedzić Karusia. Opowiadał nam potem, że piesek go poznał, ale siedział pod stołem i nie chciał wyjść.

       Wiele lat później dowiedziałem się, że Karuś został rozszarpany przez złockie psy. Poeta Adam Ochwanowski, mieszkaniec Złotej, opowiadał, że nasz pies był bardzo odważny i zginął śmiercią bohatera.

       Bardzo żałuję, że nie wzięliśmy go ze sobą do miasta, ale nie był przyzwyczajony do smyczy i nie wiem, ja czułby się w bloku.

       Lód

       Jeszcze w PRL-u, podczas ostrej zimy, na ciężkim kacu, z grupą łachudrów (poszarpani, poobijani, podłamani, psychiczni i kryminalni; jakbyśmy właśnie wysiedli z pociągu Moskwa – Pietuszki) czekaliśmy w barze dworcowym, aż przywiozą piwo.

       Wreszcie wnieśli skrzynki z brzęczącymi butelkami. Okazało się, że w piwie są duże grudki lodu. Bufetowa zastanawiała się, czy zacząć sprzedawać, czy czekać, aż lód stopnieje?

       – Dawaj, pani, dawaj, lód nic nie szkodzi, wypijemy… – wołaliśmy chrypliwie, brzęcząc drobniakami.

       Bufetowa się zaśmiała, chyba z naszego pragnienia.

       Lodowate butelki ogrzewaliśmy własnymi dłońmi i oddechem, pieściliśmy je i chuchaliśmy na nie dymem ze sportów.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko