Rozmowa ze Zbigniewem Joachimiakiem – polskim poetą, tłumaczem, krytykiem, wydawcą i antykwariuszem, aktywnym uczestnikiem życia literackiego w Polsce, ale przede wszystkim założycielem i Redaktorem Naczelnym Kwartalnika MIGOTANIA – jednego z najważniejszych tytułów pośród czasopism literackich na najwyższym krytyczno-literackim poziomie w Polsce.
A.W.: Panie Zbigniewie, MIGOTANIA mają już ponad 20 lat, a Pan, ich Redaktor Naczelny – Zbigniew Joachimiak jest już człowiekiem wręcz legendą ruchu i życia literackiego w Polsce – żywym i aktywnym świadkiem całej tej minionej epoki, której duch kulturalny przerastał czasy obecne niemal wielokrotnie. Stąd Jego spojrzenie jest tak ciekawe.
Jak Pan wspomina przeszłość, to co za nami, za Panem, jak Pan spogląda dziś na swoje życie, swoje doświadczenie?
Z.J.: W sposób sympatyczny wypomniał mi Pan, że jestem już wiekowym poetą – dla jasności, mam 72 lata – stąd wniosek, że sporo już musiałem widzieć. Ale myli się Pan w jednej sprawie, byłem świadkiem nie jednej, ale kilku epok. Wszystkie wpłynęły (i nadal wszystkie wpływają) na moje postrzeganie świata, na moją postawę światopoglądową, na moją twórczość, ale i na ocenę czasów współczesnych.
Pierwsza epoka, dzieciństwa, to epoka pustych w niedzielę ulic miejskich, wyjątkowych, uroczystych, niedzielnych obiadów, bo z mięsem, szkolnych klas z portretem Stalina, a potem z portretem Gomułki, licznych ruin powojennych, wyciągania pocisków ze ścian (w ramach chłopięcych zabaw), słuchania całą rodziną słuchowisk radiowych. Słowem inne czasy, inny świat.
Ta druga epoka, ta zwana gomułkowską, z widocznymi zmianami i rozwojem, która dla mnie zaznaczyła się w pamięci szkołami ‘tysiąclatkami’. (Tysiąc szkół na tysiąclecie!, a chodziłem do dwóch i robiły na mnie piorunujące wrażenie nowoczesności). Pojawił się w tej epoce płyn do mycia naczyń i jedno lub dwa mydła toaletowe. Docierały do mnie pomruki wydarzeń politycznych, by w 1968 roku objawić się wybuchem Wydarzeń Marcowych a w moim przypadku też utratą kilku dobrych kolegów (a w szczególności Lucka, który straszył nauczycieli szklanym okiem, które kładł na ławce, on też wyjechał do Szwecji albo Izraela), zamknęło się też kilka sklepów z delikatesami w moim sąsiedztwie. Związek Radziecki cały czas był wielki. A epoka ta skończyła się dla mnie klamrą wydarzeń grudniowych w 1970 roku w Szczecinie. Widziałem je z poziomu ulicy. Blisko.
Trzecia z kolei epoka, czyli lata siedemdziesiąte, to okres moich studiów, inicjacji literackich, ale też i pierwszych tomików poetyckich. To okres w Polsce, w którym cały czas bulgotało politycznie i społecznie. To czas wielkiego zbliżenia się do Zachodu. To czas płynu do mycia naczyń Zielone Jabłuszko. Pralek automatycznych. Polskich samochodów Fiat. Powstały pierwsze z prawdziwego zdarzenia organizacje opozycyjne. Władza najwyraźniej romansowała ze społeczeństwem, ale też i biła (Radom). W Gdańsku powstała bardzo prężne środowisko literackie. Wydawaliśmy swoje pismo, Książki. Nie czytaliśmy rosyjskiej literatury poza Dostojewskim, Cwietajewą, Achmatową. W Polsce funkcjonowały ważne społecznie pisma takie jak Polityka i Student, a też Nowy Wyraz (bo jednak coś władza dała młodym). Aż doszło do największej eksplozji społecznej, Wydarzeń sierpniowych 1980. Byłem w stoczni od 17 sierpnia. Związek Radziecki cały czas warczał.
Czwarta epoka, to już czasy Stanu Wojennego. Nie będę go charakteryzował, bo sama nazwa dobrze go opisuje, a też większość z nas bardziej lub mniej ogarnia go pamięcią. W Migotaniach ogłosiłem fragmenty dziennika z tamtego okresu, to wspomnienia cywila, czyli kronika codziennych zdarzeń.
Piąta epoka, to czasy w których obecnie żyjemy, epoka która ulega nieustannym zmianom i rozwojowi (niestety niekiedy regresowi). Być może to epoka historycznie najważniejsza od kilkuset lat. Związek Radziecki nie jest już wielki, ale nad nami kładzie się cień Rosji, tego samego wielkiego rozbójnika z XVIII i XIX wieku.
Każda z tych wymienionych epok była na swój sposób wspaniała W każdej znajdowałem natchnienie dla radości, Każda dawała mi przestrzeń do rozwoju.
Każda była dobra i inspirująca. Lecz jakże były odmienne. Wszystkie razem stworzyły naszą rzeczywistość. I wcale nie trzeba było w nich żyć, by dzisiaj na każdego z nas wpływały.
A.W.: Sympatycznie Pan o tym opowiedział. Widzę, że ma Pan usposobienie optymistycznie, nawet dla trudnych czasów, a szklanka jest do połowy pełna. To piękna cecha. Panie Zbigniewie, najbardziej jednak mnie ciekawi jak Pan znosi te czasy (?), czasy obecne, w których kulturę (zwłaszcza tę literacką: patrz – czytelnictwo, jego poziom, wyrugowanie poezji z przestrzeni publicznej), tę kulturę zwaną wyższą, praktycznie unicestwiono, zastąpiono ją popkulturą, zastąpiono ją sztucznością, jarmarczną rozrywką. Być może to pytanie z gruntu banalnych, ale warto zacząć od punktu, w którym się znaleźliśmy, gdyż wbrew pozorom bardzo różnie usiłujemy obłaskawić rzeczywistość. Lepiej chyba nie będzie, ale może być … inaczej.
Z.J.: Pytanie postawił Pan w taki sposób, że jest już w nim krytyka naszych czasów, a ja nasze czasy bardzo lubię. Nie znaczy, że wszystko mi się podoba i że wszystko akceptuję, o nie. Podobają mi się te nasze czasy, bo poszły i idą w dobrą stronę. Idą w dobrą stronę nawet, gdy chwilami skręcają, plączą drogę i gubią się. Nawet nasz najwybitniejszy od czasów PRL minister kultury choć szkodzi kulturze, to nie jest w stanie jej zawrócić, bo ona jest silniejsza od wszelkich administracyjnych i politycznych manipulacji. Zresztą, to nie jest największy problem kultury XXI wieku jako takiej, czy też nawet nie konkretnie polskiej.
Faktycznie, problemem kultury współczesnej jest to, co jest jednocześnie jej dużą zaletą – ta otwartość, ogromna, że tak to ujmę wchłanialność idei. Jest trochę z nią jak z demokracją – ten najlepszy system polityczny przynosi jednocześnie najwięcej problemów. Od czasu do czasu demokratycznie wybieramy takiego Donalda Trumpa albo Jarosława Kaczyńskiego, albo jeszcze gorzej – dużo gorzej! – Hitlera. Potem to trzeba żmudnie naprawiać, odbudowywać. Z kulturą jest podobnie i od czasu do czasu prowadzi to nas na manowce. Niezależnie od jej chwilowych zapaści prze ona do przodu i jakby zgodnie z tym wyrafinowanym kursem humanistycznym. To prawda, że jarmarczność to wyraźna jej cecha, ale tak być musi skoro jest ona tak powszechnie dostępna. Tak, jak to w demokracji, wybieramy powszechnie właśnie taki jej wyraz. Ale przecież istnieją wyrafinowane formy kultury. Sztuka nowoczesna często jest wspaniała. I w ciągłym rozwoju. Może gorzej jest z teatrem, ale to pewnie tylko chwilowe. Egzystują pisma takie jak Migotania, a ich autorzy, no cóż, są po prostu świetni. (tu, jako redaktor pisma cytuję tygodniowo mnóstwo najwyższej próby wierszy i to całkowicie niejarmarcznych).
Proszę nie traktować tego wywodu jako przejaw głupkowatego optymizmu. Przeszedłem dwa “Grudnie”, dramatyczny Marzec 1968, wydarzenia 1976, Wielki Sierpień, Stan Wojenny, a w końcu już dobrych kilka lat obecnej władzy. Teoretycznie po takich zdarzeniach polska kultura i sztuka mogła się dawno zwinąć. A jak jest?
Bogactwo współczesności powoduje chaos, to jasne. Ale wolę ten chaos niż to swoiste uporządkowanie, dla przykładu, powiedzmy epoki gomułkowskiej. Pytanie o czytelnictwo to dobre pytanie, ale odpowiedź wcale nie jest jednoznaczna ani jednoznacznie negatywna. Nie znam statystyk czytelnictwa w latach 60` lub 70`, pewnie były lepsze, ale trzeba pamiętać, że podaż różnych form kultury była znacznie niższa i uboższa, raczkowała, filmy w kinach głównie radzieckie i enerdowskie, a zatem książka była atrakcyjniejsza. Wolę oceniać problem przez podaż książek niż statystki czytelnictwa. Książek jest zatrzęsienie (choć, gdy coś szukam, to akurat tego nie ma, hmm). I znowu być może opowiem się po niewłaściwej stronie, to że są dostępne w sprzedaży internetowej kosztem księgarni, też uważam za korzystne zjawisko kulturowe. Od trzech lat nie byłem w księgarni, wszystkie tytuły kupuję na portalach książkowych, bo taniej, a jedyną wadą tego stanu rzeczy jest fakt, że ograniczyłem w ten sposób swoją mobilność. Nie przeszedłem na e-papier i wolę czytać prawdziwe, fizycznie istniejące książki, ale wielu moich znajomych (w tym pisarzy) coraz bardziej serio traktuje tę alternatywę. Wracając do księgarni, może i bym chodził do nich częściej, gdyby miały charakter klubowy, gdzie można w miękkim fotelu poczytać i pogadać z innym człowiekiem (nie sprzedawcą). Nic nowego, chodziłem do takich księgarni w latach 80` w Cincinnati i Nowym Jorku.
Jeszcze słowo o jarmarczności kultury: zawsze była w pozornej przewadze, bo ilościowej, ale ostatecznie przewagę ma kultura wysoka i ona popycha cywilizację do przodu. Oczywiście należy docenić rolę i wagę kultury popularnej, ale warto zauważyć, że jej najciekawsze, najwartościowsze przejawy się klasycyzują i przechodzą do kultury wysokiej (np. muzyka rockowa, murale, itp., kto by powiedział dzisiaj o Rolling Stonesach, że to muzyka młodzieżowa a na dodatek określił ja mianem big-bitu, ha!)
A.W.: W jakim miejscu na tej mapie, którą nam Pan tu wyświetlił, w wyżej udzielonej odpowiedzi znajdują się obecnie MIGOTANIA? Wydaje się, że nieustanne problemy z pozyskaniem środków finansowania (zwłaszcza w przestrzeni lokalnej) niezbyt dobrze świadczą o stylu zarządzania kulturą w Gdańsku – przecież również miastu legendzie – wierzyłem, że „szlachectwo zobowiązuje” – nie widać tego po zarządzających kulturą w Gdańsku? Dlaczego tak się dzieje.
Z.J.: Jasne, Migotania są w niszowej warstwie kultury. Zastanawiałem się wiele razy jaka jest rola naszego pisma i jaka jego funkcja społeczna, kulturowa i jaka jest jego kreatywność. Podstawa działalności to “obsługa” środowisk literackich i akademickich, to udostępnienie forum dla pisarzy ze szczególnym podkreśleniem młodych i wchodzących w życie literacko-artystyczne poetów. To oczywistość. Pismo istnieje jednak na obrzeżu świadomości społecznej, zasadniczo jest ważne dla samych pisarzy, krytyków i wszystkich innych twórców kultury wysokiej. Czy zatem jest mało ważne dla kultury ogółem? Wierzę, że nie, bo gdzieś musi istnieć życie literackie przed sławą i popularnością lub pełną dorosłością. Czy pisarze mogliby się prawidłowo rozwijać bez współuczestnictwa literackiego w sensie publikacji i bez kultury druku, a tym samym czy mogłaby się rozwijać bez tego cała polska literatura? Nie. Pisarz potrzebuje jak wody odbicia swojego tekstu w publikacji, w druku, w piśmie. Pisarz potrzebuje nie tylko odbiorcy wirtualnego, ale i rzeczywistego, w ten sposób błądzi w swoim rozwoju, aby ostatecznie uzyskać swój niepowtarzalny głos, a też pozycję społeczną.
Tu ponownie pojawia się problem popularności i jarmarczności kultury. Pisma tak obrzeżowe jak Migotania nie maja siły przebicia, czyli siły politycznej u władz państwowych lub samorządowych. Bo jakaż to siła stoi stu stronami świetnie napisanych opowiadań, wierszy, esejów, tekstów wysokiej intelektualnej próby? Żaden Władca państwowy lub samorządowy takiego pisma się nie boi (…), a bo co, napiszą kontestacyjny wierszyk? Pisma duże o wysokich nakładach, to inna sprawa. Dlatego nie doprowadza się w naszych czasach do powstania pism literackich z silnym debitem społecznym, wysokim nakładem, no, chyba, że jest to pismo zorganizowane przez Władzę i przez nią kontrolowane (mamy takie pismo w Polsce, nie wymienię tytułu, ale wspomnę, że ma finansowanie ministerialne najmniej stukrotnie wyższe niż np. Migotania). Lokalnie problem jest nieco inny. Każdy układ samorządowy chce zachować minimum sprawiedliwości przy rozdzielaniu coraz skromniejszych środków pochodzących z budżetu. Kończy się to na urawniłowce i takie same środki finansowe otrzymują zarówno pismo z wielkim stażem jak i te, które właśnie ma po raz pierwszy się ukazać. Migotania dostają od Marszałka 20 tysięcy złotych rocznie, a sam druk w tym roku to na przykład koszt blisko 16 tysięcy. Nie ma co marzyć o honorariach dla autorów.
Wydaję to pismo przede wszystkim z własnej potrzeby, ale dziwi mnie (od lat), że – jak Pan Pisze, – Miastu Legendzie jakoś nie udaje się powołać lub sfinansować pełno wymiarowego (organizacyjnie i finansowo) pisma literackiego, Tym bardzie mnie to dziwi, że po sąsiedzku w Sopocie jest Topos, a i w Gdyni od kilku lat istnieje już kwartalnik. Czyli można. W obu tych pismach nie obowiązuje dziadowska konieczność (!) niepłacenia autorom. Jeśli pyta mnie Pan o wstyd, to tak, jest wielki, że pismo z herbem Gdańska nie płaci autorom za ich prace, talent i wyjątkowość, a redakcją pisma jest moje osobiste mieszkanie (bo z pewnością w tym małym miasteczku nie ma lokalu na takie potrzeby). Czciło się w Gdańsku wielkość profesor Marii Janion, ale nie pamięta się jak grzmiała, że za pracę umysłu trzeba płacić podwójnie i nieodwołalnie.
Będzie sprawiedliwe dodać, że ten skromny grant, jaki otrzymuje kwartalnik pochodzi z Urzędu Marszałkowskiego, a Urząd Miasta, nasz miejski Władca nawet nie wysyła potwierdzenia otrzymania kolejnego numeru Migotań. Dla nich nie istniejemy.
A.W.: Smutne to refleksje. Znamienne dla czasów i władz. Jakże częste i jakże zbliżone do wszystkich opinii aktywistów kultury wysokiej, za którymi nikt i nic nie stoi. Może zmieńmy temat na bardziej wzniosły, metaforyczny i artystyczny. Jaka jest Pana definicja poezji?
Z.J.: Niedawno korespondowałem w tej sprawie z moja ulubiona eseistką i poetką, niezwykle wyjątkową osobą, Urszulą Małgorzatą Benką. Aby nie wyważyć otwartych w tej korespondencji drzwi, zacytują obszernie, co do Niej napisałem:
Pisanie jest moja bardzo osobistą funkcją życiową, choć paradoksalnie sprawia mi wszelkie moje pisarstwo: trud, znój a czasami ból. Całe życie piszę (od 13 roku), a więc jestem w jakimś sensie grafomanem. No, trudno, tak jest.
Pytanie, co uważam w poezji za najważniejsze jest jak ołowiany ciężarek dla myśli i wszelkie odpowiedzi ciągną zaraz na manowce. Pewnie mógłbym o tym napisać książkę a i tak byłoby to przede wszystkim błądzenie i poszukiwanie odpowiedzi. Ale parę rzeczy jest oczywistych. Broń boże, jednak nie należy traktować tego jak wyczerpującą odpowiedź.
Poezja musi być niezależnie od literackości i jej “sztuczności” zawsze funkcją życiową poety. To gwarantuje cały segment wartości: prawdę, oryginalność, szczerość, uczciwość, etc. W moim osobistym przypadku, wiem to na pewno, bardzo ważną jest sfunkcjonalizowana estetycznie prywatność. Mogę powiedzieć, że nie ma nic ważniejszego niż moje życie i moje przeżycia i emocje. Nie bez powodu przezywają mnie poetą nowoprywatnościowym, (choć to nowo– jest całkowicie zbędne). Ale z drugiej strony wiemy, że nawet najbardziej prywatnym zwierzeniom autora nie powinniśmy dać się nadmiernie zwodzić, zawsze jest w nich literackość i kreacja, choćby dlatego, że tą droga właśnie chce autor dotrzeć do swoich osobistych spraw.
W poezji, dobrej poezji zawsze jest dobrze zacumowany ”wirtualny adresat”. Ja najczęściej piszę jakoś do swojej córki, może lepiej powiedzieć z myślą o niej, ale oczywiście nie wyłącznie. W swoich wczesnych wierszach wymyślałem wirtualnego adresata, a to były Amazonki, a to Marianna B., Zuzanna, Elis. Trick literacki polegał na tym, że były to też częściowo prawdziwe osoby.
Chciałbym wyznać (właśnie wyznać, bo to bardzo osobiste): poezja musi boleć, trudzić, zamęczać, wycieńczać…. Oczywiście autora, nie czytelnika. Czytelnika w efekcie powinna zauroczać, zadziwiać, zaskakiwać, budzić cały wachlarz emocji, a też inspirować.
Warto pamiętać zawsze, że poezja jest efektem kreacji, jest sztuką, jest całkowicie ze świata estetycznego. Jakby wielce była i prywatna i osobista, poezja zawsze musi być poddana estetycznej organizacji. Nie ma co żałować jej (poezji) metafor, porównań i wszelkich możliwych środków estetycznych.
Poezja to nie dziennik, to nie gazeta, a nawet to nie jest eseistyka filozoficzna, zawsze jest czymś więcej: tym jedynym sposobem na wypowiedzenia tego, co omal nie jest wypowiadalne. Poezja musi wnikać głębiej niż każdy inny tekst, nawet osobiste zwierzenie.
A.W.: A w którą stronę powinna iść krytyka literacka? Czy jest dziś w ogóle potrzebna?
Z.J.: Gdy dzisiaj czytam teksty krytyczne z mojej epoki, inicjacyjne (l.70), to albo mnie nudzą albo szczerze rozśmieszają, bo są albo niezrozumiałe, albo groteskowo napuszone. Proszę rzucić okiem na Licytacje, wydany przez PIW w 1981 roku. Nudy na pudy, Choć ciekawe psychologicznie, bo – jak to zawsze było i jest – krytyka załatwiała różne inne problemy ale nie omawianej literatury. Napuszenie intelektualne w tekście Stanisława Rośka służy prostej sprawie, którą można było wyrazić prostym słowami: chłopaki nie podoba mi się to, że nie chcecie być heroiczni jak Nowa Fala. Najbardziej mi się podobała w tym czasie krytyka w wykonaniu Jana Sochonia (ale byli też inni), bo najpierw czytał teksty, a potem wyciągał wnioski, a nie odwrotnie jak u Rośka. Casus Rośka jest bardzo powszechny i dzisiaj. Ilu krytyków tak naprawdę rozumie wiersze, które omawia? Ileż to razy widać, jak omówienie, recenzja, służy zupełnie innym celom niż literatura. Natomiast niespecjalnie mnie zadziwia, że wiele tekstów krytycznych koncentruje się na tworzeniu rankingu autorów, tworzeniu list najwybitniejszych autorów złożonych ze swoich kolegów. Tak jest i tak bywało. Jest trochę mniej dyskusji o nowym pokoleniach i to mnie zaskakuje. Jeszcze 10, 15 lat temu trwały zaciekłe dyskusje czy i jakie jest nowe pokolenie. To są dość nudne nurty krytyki, ale chyba konieczne, bo nowe pokolenia potrzebują takich działań identyfikacyjnych. Poważnym zarzutem wobec współczesnej krytyki może być słabe orientowanie się w całości najnowszych wydarzeń literackich. Mało jest krytyków klasy Leszka Żulińskiego, który doskonale orientował się, kto i gdzie, i co wydał. Tym bardziej nie ma takiego Wielkiego Archiwisty, jakim był Andrzej Krzysztof Waśkiewicz. Ale jest grupa krytyków, która w swoim pisarstwie idzie w stronę eseistyki i to jest dobre, bardzo interesujące. Wspomnę tylko o Panu, albo o Jerzym Lengauerze, który regularnie pisuje u mnie.
Z tych konstatacji można już wyciągnąć pewne wnioski w sprawie, jaka powinna być krytyka. A zatem nie zbytnio napuszona, pisana dobrym, ale i zwykłym, żywym językiem, nie powinna gubić się w intelektualnych akrobacjach, ale też powinna być rzetelna, czyli stawiająca zawsze jako najważniejszy tekst, który omawia. Obowiązującym od lat 70` do dzisiaj może być postulat, aby nie unikać w tekstach krytycznych osobistego tonu, osobistej oceny, bo taka osobista tonacja wcale nie wyklucza obiektywizmu, a uwiarygodnia przedstawiane sądy.
Czy krytyka jest potrzebna? Oczywiście, że tak.. Nic tu nie mam odkrywczego do powiedzenia. Literatura-krytyka-literatura… Tekst literacki, krytyka, tekst literacki, to konieczny i właściwy sposób dialogowania w literaturze i kulturze. A dyskurs, nieustanny dyskurs jest warunkiem żywego trwania kultury.
Dodać jeszcze powinienem, że krytyka literacka powinna być wspierana żywą refleksją eseistyczną, niekoniecznie związana z konkretnymi dziełami literackimi, choć z nich korzystającą. Mam na myśli pisarstwo takich migotaniowych eseistów jak Andrzej C. Leszczyński, Dariusz Pawlicki lub Leszek Szaruga.
A.W.: Czy podziela Pan pogląd, że Tadeusz Różewicz zrewolucjonizował polską poezję, że spowodował iż „pisać każdy może, jeden lepiej, drugi gorzej”?
Z.J.: Wielka krzywdę uczynili Tadeuszowi Różewiczowi Ci którzy lansowali i doprowadzili, że Nagrodę Nobla otrzymali Miłosz i Szymborska (ta druga, to już kompletna pomyłka!). Prawdziwym gigantem poezji był, jest i pozostanie właśnie Tadeusz Różewicz i może jest On jedynym w takiej skali w Polsce. Ironizuje pan, że od Niego każdy może pisać “lepiej lub gorzej”. A trzeba powiedzieć, że od niego zaczęła się tak szeroka, powszechna i głęboka penetracja duchowości w kulturze polskiej po wojnie. Uproszczenie języka, formy poetyckiej, to nie znaczy uproszczenie duchowe. Do dzisiaj włosy mi się na rękach jeżą, gdy zaczynam cytować Ocalonego. Ale nawet, gdyby było prawdą, że Różewicz otworzył szeroko drzwi wszystkim, którzy poczuli niepokój poetycki, nawet grafomanom, to co? to co w tym złego?
Poezja przed II wojną była świetna, oczywiście, ale czy była w stanie odpowiedzieć na drugą połowę XX wieku, na totalną wojnę światową i egzystencjalne mroki powojennej komunistycznej Polski? Czy była w stanie tak się odświeżyć lirycznie, jak to uczynił Różewicz w tomie poświęconym matce? Polska poezja dzięki Różewiczowi odzyskała głos, który bez niego pozostałby w dużej mierze stłamszony i anachroniczny, czy wręcz archaiczny. Czy bez Różewicza możliwy byłby Herbert, poeci nowofalowi, ale również nowoprywatnościowi? Aby pisać jak Miłosz, jak Szymborska, trzeba najpierw poczytać Różewicza. On przeprowadził nas przez poetycki czyściec. Dzisiaj możemy pisać wolni i oczyszczeni z piekła XX wieku.
Pytanie: czy i kiedy urodzi się nam Różewicz XXI wieku? Bo poezja polska, choć jest w niezłym stanie, to jest zasadniczo nudna i mało dramatyczna, choć może to zbyt radykalne określenia. Gdy czytałem Różewicza w młodości, płakałem. Gdy czytałem Eliota, drżałem. Gdy czytam Szymborską jest mi miło i zabawnie. Gdy czytam moich poetów w Migotaniach, widzę, że mają opanowany warsztat.
A.W: A co Pan sądzi o polskiej literaturze współczesnej – mam na myśli literaturę piękną w odsłonie prozaików, czy mamy szansę na nową „Lalkę” albo „Ziemię obiecaną”, czy to w ogóle możliwe w dobie ubożejącego języka i „nowego” zapotrzebowania zarówno społecznego jak i rynkowego?
Z.J.: Nie czytam współczesnej prozy polskiej. Nie wiem, czy z mojego lenistwa, czy z powodu lenistwa autorów. Choć czytuję obcą (jakoś mi jest nieobca). Proza poruszana jest swoimi mechanizmami. Prozaicy bardziej cierpią z powodu niskiego nakładu, nie wiem dlaczego. Poeci dzielniej znoszą nakłady 200 egzemplarzy. Znam kilku prozaików wybitnych i wciąż piszących, na pewno Pilot, Myśliwski (dlaczego nie lansuje się go do Nagrody Nobla. Mógł dostać Reymont, dlaczego nie Myśliwski?). Jest piszącym intensywnie i ciekawie Roman Warszewski, nie rozumiem, dlaczego nie pisze powieści, dużych powieści! a koncentruje się na reportażu. A on potrafi pisać! Jest doskonałym kontynuatorem polskiej tradycji reportażowej. Jego reportaże mają niezwykły ładunek poetyckości w sferze opowieści jak i języka. A ostatnia jego książka, wydana u mnie w Fundacji Światło literatury, pod tytułem “Żeby miało ręce i nogi”, to niesamowity mini-epos dziejący się we wschodniej części Polski. Sięga tu Warszewski do najlepszych tradycji prozy polskiej, w tym przypadku do Redlińskiego. Pochwaliła go, już z rzadka odzywająca się, Urszula Kozioł. Wskazałbym z młodszych autorów Joannę Sendłak (to córka świetnej poetki, Aliny Biernackiej i wnuczka wybitnej kompozytorki, Grażyny Bacewicz), wciąż niszowa autorka, ale jestem przekonany, że przyjdzie na nią czas i sława.
A.W.: Czas i sława? Czy uważa Pan, że literat w XXI wieku, przy czytelnictwie (faktycznym) na poziomie kilku procent społeczeństwa może w ogóle mówić czy myśleć o czymś takim jak sława? Może pewna rozpoznawalność, w najlepszym razie, jak taki dajmy na to Szczepan Twardoch, w którego wpompowano ileś tam set tysięcy, ale proszę dziś spytać sprzedawczynię w Biedronce – czy wie, kto to jest Twardoch? Ja pytałem. Nie wie.
Z.J.: Sława jest efektem ubocznym pisarstwa i w ogóle twórczości. Naprawdę. Jak by na to nie patrzeć. Nawet nie wierzę, że są pisarze, którzy piszą z premedytacją dla sławy. Choć z marzeniem o sławie, tak. Sławę znacznie łatwiej zdobyć w innych dziedzinach. A Ci pisarze, którzy ją osiągają zawsze jakoś ujawniają tym zaskoczenie. Najwyraźniej widać to było u Olgi Tokarczuk, ale też u Szymborskiej. Ci którzy biorą “sławę” jak swoje, to zwykli zadufani durnie. Mądry pisarz wie, że pisarstwo to bardzo, bardzo skomplikowana gra z czytelnikiem. Sława tylko w niewielkim stopniu jest pochodną dobrego tekstu, który jednak temu społecznemu zjawisku znacznie dopomaga. I to, zgodnie z Pana intuicją, poświadczają popularności I Twardocha, I Masłowskiej, Bator, itp., itd., Są wynoszeni mechanizmami poza czytelniczymi dużych imprez popularyzatorskich (Nike),albo mediów (Gazeta Wyborcza, film). Ale nie znam się na tym. I szczerze mówiąc, nie chcę się na tym znać.
A.W.: Dobrze. Nieważne. Nie czas i miejsce na moje wywody i komentarze. Bardzo Panu dziękuję za ten wywiad. Z pewnością przybliżył nam Pańskie spojrzenie na tych kilka ważnych spraw, przypomniał Migotania i ich rolę, jak również pobudził czytelników do refleksji. W wielu punktach nie podzielam Pana optymizmu, choć podzielam tok rozumowania, widzenia świata i zjawisk, to była arcyciekawa rozmowa, dziękuję w imieniu wszystkich naszych Czytelników oraz swoim.